I jemy wodę z koncentratem. Natomiast od strony Taty sprawy mają się o wiele... inaczej. Wujek Janek, który, co prawda, kobietą nie jest (choć wielu by się z tym kłóciło), ma w zwyczaju solenie jajka przed obraniem go ze skorupki i gotowanie kapuśniaku z sałaty. Tak więc w głębi duszy ogarniają mnie obawy, co do powodzenia jutrzejszej misji pod tytułem "Ciasta i ciasteczka kontra ja i telefon do cukierni". Ale jestem też pełna nadziei. W końcu stare przysłowie mówi, że nadzieja umiera ostatnia.
Niech to szlag! Nadzieja umarła. Nadzieja dokonała żywota. Nadzieja skonała, wykitowała,
kopnęła w kalendarz
, spotkała się ze świętym Piotrem, popłynęła łódką Charona i przejechała się polskim ambulansem medycznym. Nadzieja aktualnie wącha kwiatki od spodu. A to wszystko dlatego, że obudziłam się rano z przerażającym uczuciem, jakby ktoś wepchnął mi dwa kokosy do każdej z dziurek w nosie, do gardła wlał octu zmieszanego z płynem do konserwacji antyków, a potem, dokładnie, nie opuszczając żadnego miejsca, obił moje ciało nieheblowaną deską, nabitą gwoździami pożyczonymi z łoża Madeja. Ów stan można zdiagnozować bezspornie jako przeziębienie.
Rano otworzyłam jedno oko (lewe, by być precyzyjnym) i natychmiast tego pożałowałam. Świat, to okrutne środowisko, pełne wrogich elementów, jawił się mgliście. Otoczenie było mętne, kontury wszystkiego niewyraźne, a świadomość sensu życia niejasna. Otworzyłam drugie oko (prawe) i ta decyzja również okazała się błędna. Momentalnie uderzył mnie niewyobrażalny ból głowy. Czując, że zbliża się moja ostatnia godzina, zapragnęłam pogodzić się ze światem, wybaczyć winowajcom i wydać końcowe rozporządz
|