Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_3102000000022
Tytuł:
Wydawca: Iskry
Źródło: Edward Gierek : życie i narodziny legendy
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_fakt
Autorzy: Janusz Rolicki,  
Data publikacji: 2002
- Hola, hola, tylko nie skurwysyny - odpowiedział tubalnym głosem Gierek.
Gdy trzeba było, zawsze potrafił wykorzystać siłę swego głosu. - Ja jestem jednym z was, nazywam się Gierek, są tu tacy, którzy mnie znają, wiedzą, że tutaj zginął mój ojciec, mój dziad. Ta kopalnia zroszona jest krwią mojej rodziny. Przychodzę tu do was nie z kurwa mać, tylko z propozycją dogadania się. Myślicie, że tylko wy umiecie organizować strajki? Ja jeszcze we Francji w 1934 roku organizowałem strajk solidarnościowy ze zwalnianymi Polakami i za to dostałem w dupę, czuję to do dzisiaj... tylko że ja organizowałem ten strajk przeciwko obcym i kapitalistom, a wy walczycie z własną władzą ludową. Chcecie, żeby wasze dzieci chodziły do szkoły, prawda, chcecie, aby kraj został odbudowany, ale za co, pytam? Skąd na to brać? Jak wam nie chce się pracować. A to wy przede wszystkim i cała klasa robotnicza musi wypracować dla Polski lepsze jutro. Jak wy tego nie zrobicie, to wszyscy zdechniemy z biedy i nędzy... W takich oto okolicznościach rozpoczęła się długa i dramatyczna rozmowa. Oni - górnicy - zdesperowani i udręczeni, wylewali żale na władze, warunki życia i pracy, brak zaopatrzenia, zarobki, warunki BHP; on - Gierek - do niedawna górnik, a wtedy przedstawiciel tak zwanej władzy ludowej, tłumaczył bezwzględne postępowanie swych przełożonych. Czynił to z przekonaniem, jak mógł i umiał najlepiej. Mówił gwarą zagłębiowską, dzięki czemu mógł niewątpliwie być postrzegany jako jeden z nich. Był zdenerwowany, zdeterminowany i przestraszony, klął jak szewc, jak każdy z nich. I w końcu został uznany za swojaka. Po kilku godzinach perswazji, próśb i gróźb górnicy zgodzili się zakończyć strajk i wyjechać na górę. Na koniec, gdy podjęli już decyzję, Gierek zapewnił ich, że nikomu się nic nie stanie, nikt nie zostanie zabrany do więzienia przez milicję czy bezpiekę. Na szczęście dla Gierka i jego współtowarzysza ze związków zawodowych kopalnia "Kazimierz-Juliusz" (powstała z połączenia dwóch kopalni o takich właśnie nazwach - imionach) w strajku tym odgrywała rolę wiodącą. Dzięki czemu na samą wiadomość o zakończeniu strajku w "Kazimierzu" strajk wstrzymała załoga "Czerwonej Gwardii". Gorzej było w kopalni "Jowisz". Tam powtórzyły się sceny opisane w "Kazimierzu". Gierek odczuwał to samo fizyczne wręcz zagrożenie, podobne też stoczył potyczki słowne, a po czterech, pięciu godzinach w nagrodę wysłuchał decyzji o zakończeniu strajku. I tak strajki zagłębiowskie z roku 1951, przez lata znane w zasadzie tylko historykom - nie pisano o nich wówczas, zgodnie z istniejącym zwyczajem, w gazetach - zakończyły się wielkim osobistym sukcesem Gierka i klęską załogi. Górnicy zagłębiowscy nic wówczas nie uzyskali, natomiast o brawurowej akcji naszego bohatera mówiono na posiedzeniach tak Biura Politycznego PZPR, jak również i rządu. Edward Gierek po raz pierwszy w życiu stał się osobą znaczącą w partii i to w wymiarze krajowym. Zgodnie z obietnicą Romana Zambrowskiego, na najbliższym plenum Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach Edward Gierek dostał nagrodę - został wybrany na jednego z sekretarzy KW. W ten sposób stał się członkiem nomenklatury partii komunistycznej, przez Orwella zwanej partią wewnętrzną. Gierek nie tylko zakończył strajk, lecz również zgodnie z decyzją Biura Politycznego musiał sam po nim "posprzątać", czyli rozliczyć się ze strajkującymi członkami partii. To rozliczenie, jak mówił, śniło mu się po nocach i na zawsze - jak przyznał ze skruchą - pozostało mu po nim poczucie wstydu, stało się jego przysłowiowym "trupem w szafie". Do pierwszych obowiązków sekretarza organizacyjnego KW należało bowiem wykluczenie z partii strajkujących górników. Musiał tego dokonać osobiście, na specjalnych zebraniach zakładowych organizacji partyjnych jako "mistrz" tej ponurej ceremonii. "Wówczas takie imprezy - powiedział Gierek w Przerwanej dekadzie - miały coś z obrzędu religijnego. Na wielkim zebraniu, z udziałem wszystkich członków partii, wyczytywano po kolei nazwiska usuwanych. Wezwani musieli wstać, podejść do stołu i oddać swoją legitymację. Takie zebranie w ciszy, atmosferze powszechnego zdenerwowania, niemal histerii, trwało kilka godzin. Miało ono zgodnie z zamierzeniem organizatorów zapaść w pamięć wszystkich obecnych i miało kojarzyć się z wielką karą. Z punktu widzenia socjotechniki władzy i liturgii partyjnej było to nieźle pomyślane. Gdy polecono mnie właśnie wykonanie tej decyzji Biura Politycznego, przeżywałem kilkugodzinny kryzys. Miałem poczucie wielkiej krzywdy, uczynionej zarówno górnikom, jak i mnie osobiście. W końcu poszedłem na to zebranie, bo wytłumaczyłem sobie, że jeśli ja tego nie zrobię, to zrobi to ktoś inny w sposób bardziej brutalny, a organizacje partyjne w tych kopalniach tak czy owak zostaną rozwiązane". Jedynym ustępstwem centrali w stosunku do młodego stażem aparatczyka nazwiskiem Edward Gierek było zwolnienie go z przewodniczenia tej ponurej ceremonii w kopalni "Kazimierz-Juliusz". Sądzę, że kac moralny z powodu wykonania owej "mokrej roboty", towarzyszący Gierkowi od tego czasu, przez długie lata był całkiem uzasadniony. Odbierając legitymacje partyjne górnikom, których namówił do przerwania strajku, podpisywał się automatycznie pod karzącą decyzją swych zwierzchników, a tym samym łamał złożoną im obietnicę. Patrząc na sprawę z dystansu, trzeba stwierdzić, że w żaden sposób nie może go wytłumaczyć teoria mniejszego zła i przekonanie, że ktoś inny zrobiłby to bardziej brutalnie od niego. Samo bowiem załatwienie sprawy było z natury brutalne i niesprawiedliwe. Z drugiej strony, odmawiając uczestniczenia w tych zebraniach, Gierek przekreśliłby swoją karierę. Partia mogła mu bowiem wybaczyć podszytą troską o rodzinę chęć posiadania mieszkania, ale nigdy nie wybaczyłaby dystansowania się wobec decyzji kierownictwa... Ta zasada była zresztą podstawą, na której opierał się tak zwany centralizm demokratyczny, a więc i dyscyplina partyjna, która, wobec poleceń i decyzji zwierzchności, była prawdziwą kwintesencją istoty partii komunistycznej. Dlatego Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, jak każda partia stalinowska, rozliczała się wówczas bez litości ze zbuntowanymi członkami. Wszelka powściągliwość w tym względzie zagrażała zdaniem Stalina skuteczności i sprawności partii. W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że takie, a nie inne rozliczenie ze strajkującymi pezetpeerowcami w Zagłębiu miało jeszcze aspekt dodatkowy - centrala doskonale wiedziała, że w tamtejszych kopalniach przed zjednoczeniem obu partii silniejsze były organizacje pepeesowskie od pepeerowskich. Strajk był więc sygnałem i ostrzeżeniem dla byłych pepeesowców, że wobec wszelkich "wyskoków" nie będzie w przyszłości żadnej taryfy ulgowej. W ten oto nieskomplikowany sposób "Czerwone Zagłębie" zostało srodze pouczone o swoim miejscu w szyku na politycznej mapie kraju. Lekcja nie poszła w las, bowiem w przyszłości nie organizowano w Sosnowcu, Będzinie, czy Dąbrowie Górniczej podobnie nieprzychylnych gestów wobec tak zwanej władzy ludowej. Pytałem się Gierka, czy strajki zakończyły się tylko karami partyjnymi, czy miały też miejsce aresztowania prowodyrów, do których na przykład w 1934 roku Gierka zaliczono we Francji. Usłyszałem wówczas w odpowiedzi, że nie słyszał o żadnych aresztowaniach. Znając jednak tamte realia i podejrzliwość władz, wiecznie wiążących wszelkie protesty z tak zwaną prowokacją imperialistyczną, nie do końca wierzę w prawdziwość słów byłego geneseka. Jedno jest pewne, dla Gierka ten ponury epizod z 1949 roku zamknął się dopiero po jego powrocie w roku 1957 na Śląsk, na najwyższe, tym razem w województwie, stanowisko szefa KW partii. Wtedy to, po ośmiu latach, na fali destalinizacyjnych zmian październikowych, Gierek zarządził spotkanie z organizacjami partyjnymi w trzech znanych nam już kopalniach Zagłębia i na nim przeprosił górników za tamte postrajkowe wykluczenia z partii. Gest ten został dobrze przyjęty w Zagłębiu i z pewnością Gierkowi politycznie się opłacił. Był to bowiem czas pierwszej, jak miało się później okazać, socjalistycznej odnowy, a ludzie wówczas jeszcze wierzyli w reformowalność samego socjalizmu, jak i w to, że partia komunistyczna może uzyskać "ludzkie oblicze". Wracając jednak do Gierka w roku 1951 roku, trzeba przyznać, że dobrze wyszedł na swej antystrajkowej sprawności. Jednogłośnie został "wybrany" na wojewódzkiego sekretarza organizacyjnego partii i teraz mógł już w miarę spokojnie odcinać kupony od zasług i poznawać coraz to nowe tajniki aparatczykowskiego fachu i kariery. W województwie był wówczas piątym w hierarchii człowiekiem. Ważniejsi od niego byli tylko pierwszy sekretarz, wojewoda, zwany przewodniczącym Wojewódzkiej Rady Narodowej, szef bezpieki zawiadujący w sposób autonomiczny swym represyjnym państwem w państwie i sekretarz ekonomiczny KW. W stalinizmie nigdy jednak nie można było zasypiać gruszek w popiele, również wtedy gdy należało się do ścisłej elity władzy. Zgodnie bowiem z szatańskim pomysłem Stalina o narastaniu walki klasowej w miarę budowy socjalizmu, wróg mógł czaić się wszędzie. Dla obeznanych z krótką historią ZSRR i represjami lat trzydziestych nie było nic dziwnego w tym, że ów wszechmocny i wszechobecny wróg z upodobaniem starał się uwić gniazdo wśród najlepszych synów partii, czyli wśród jej kierowniczych aktywistów. W tej sytuacji funkcjonariusze złowieszczego dla aparatu X Departamentu MBP mieli ręce pełne roboty. Nawet najlepsi towarzysze musieli stale uważać na to, co mówią, zarówno w pracy, jak i w czterech ścianach własnego domu, przy piciu wódeczki z przyjaciółmi. Zwłaszcza Gierek musiał się mieć na baczności, wszelkie bowiem cisnące się na usta porównania na temat tak błahy jak na przykład zaopatrzenie sklepów w Belgii i w Polsce, mogły być uznane za wrogą propagandę. Na wszelki wypadek zatem chował się przed nieuchronnymi wpadkami za gardą wrodzonej małomówności. Bywały jednak i takie sytuacje, gdy nawet małomówność nie mogła człowieka uchronić przed kłopotliwymi podejrzeniami. Jeden z funkcjonariuszy UB, mających baczenie na ówczesne KW, pamiętał jeszcze po latach, że Gierkowi od czasu do czasu zdarzały się wpadki i mówił coś nieprawomyślnego. Kiedyś, na przykład, na urlopie, który spędzał w Świerklacu na Śląsku, "podpadł" tak bardzo zwierzchności, że musiał się tłumaczyć ze swego postępowania przed Główną Komisją Kontroli Partyjnej w Warszawie. Rzecz poszła o drobnostkę. Otóż na jeziorze, nad którym był położony ośrodek wypoczynkowy katowickiego KW PZPR, wprowadzono bezwzględny zakaz łowienia ryb. Gierek, wraz z żoną i nieletnimi synami, często wypływał łódką. Któregoś dnia przydybali go inspektorzy partyjnej komórki kontrolnej, wizytujący jezioro w łodzi motorowej. Gdy podpłynęli do Gierka, nie miał on, co prawda, na pokładzie żadnych okoni czy szczupaków, ale za to w łódce znaleziono prawdziwą wędkę. Ów corpus delicti został mu natychmiast odebrany, a delikwent skierowany do brzegu. Tłumaczył się później, że ryb nie łowił, wędkę zaś - owo narzędzie zbrodni - pozostawił w łódce ktoś inny. A zorientował się, że ma ją na pokładzie dopiero na środku jeziora. Przyznawał rację inspektorom, że powinien był wtedy zawrócić do brzegu i oddać wędkę, ale łódź była tak ciężka i z trudem nią manewrował, że machnął na to ręką. Choć cała sprawa wygląda dziś humorystycznie, wtedy nikomu nie było do śmiechu. Rzecz oparła się aż o Bieruta, ale skończyło się na upomnieniu partyjnym. Dość jednak, że nawet po kilku latach, gdy Gierek został przeniesiony do Warszawy, Bierut wciąż mu pamiętał tamten "grzech". Gierek nie miał mu tego za złe, bo Bieruta zawsze cenił i szanował. Zdawał sobie również sprawę, że owo przykre wydarzenie pasowało jak ulał do metody nękania działaczy partyjnych. Chodziło o to, aby nikt w hierarchii, od góry aż do samego dołu, nie czuł się nigdy zbyt pewnie. Jeden z przyjaciół Gierka wytłumaczył mu po latach, że tamta, drobna w sumie, szykana, uchroniła go prawdopodobnie przed o wiele poważniejszymi zarzutami. Był człowiekiem, który spędził za granicą na Zachodzie kilkadziesiąt lat, nadawał się więc idealnie na kozła ofiarnego wszelkich posądzeń, z agenturalnymi włącznie. Jakże łakomym kąskiem byłby na przykład fakt współpracy Gierka w Belgii z prawicową Białą Brygadą. "Gdybym w jakiejś układance szpiegowskiej, z udziałem obowiązkowo ważnych bonzów partyjnych, pasował - zapewniał - do roli choćby trybika w wymyślonej prowokacji - z pewnością by po mnie sięgnięto. Skoro w Moskwie, jak wieść niesie, Stalin szykował proces najwierniejszego z wiernych - Jakuba Bermana, to dlaczego, gdyby zaszła potrzeba, nie miano by sięgnąć po Gierka?" - pytał retorycznie po latach. Trudno odmówić zasadności powyższemu rozumowaniu. Wówczas było w modzie szukanie tak zwanych haków na wszystkich działaczy. Sprzyjało temu zresztą zaognienie sytuacji międzynarodowej. I chociaż ZSRR pod koniec lat czterdziestych był już w posiadaniu bomby atomowej, a niebawem i wodorowej, powszechnie wydawało się, że następstwem wojny koreańskiej będzie III wojna światowa. W polityce wewnętrznej reakcją na to stały się istne polowania na czarownice. Znamienne, że miały one miejsce tak w USA, gdzie szalał McCarthy, jak i w obozie radzieckim, gdzie zresztą szpiegomania dopóty, dopóki żył Stalin, była stałym i znaczącym elementem w politycznym życiu państw komunistycznych. Jak więc powiadał Gierek, lepiej było mieć wówczas w aktach mały, tak błahy haczyk, jak ten ze Świerklańca, niż świecić w oczy nieznośnie czystym kontem. Jedną z żelaznych zasad systemu stalinowskiego było założenie, że nie ma ludzi bez winy, a zatem człowiek z czystą kartoteką z natury rzeczy stawał się podejrzany. W tamtym okresie tajniacy sprawdzali nie tylko Gierka, ale całą jego rodzinę. Na przykład matkę Gierka, panią Paulinę, uznano za antysemitkę na podstawie bliżej niesprecyzowanych pomówień. Dopiero gdy dogrzebano się faktów świadczących, że w czasie wojny uratowała z getta dwie ukrywające się rodziny żydowskie, a nawet przyjęła poród jednej z ukrywających się dziewczyn, dano jej spokój. Przytoczone powyżej fakty musiały należeć do czynności i ustaleń rutynowo podejmowanych tak przez UB, jak i kontrolę partyjną, gdyż nie zablokowały w żaden sposób dalszych awansów Gierka. W roku 1954, już po raz drugi w życiu, Edward Gierek pojechał do stolicy na zjazd partii - tym razem drugi - jako delegat z Sosnowca. Nie powrócił z Warszawy już tylko z samymi, jak najlepszymi, wrażeniami. Drugi Zjazd PZPR uczynił go bowiem członkiem Komitetu Centralnego. I chociaż Komitet Centralny PZPR w Polsce poza sytuacjami kryzysowymi miał władzę w gruncie rzeczy tylko tytularną - głównie polegającą na zatwierdzaniu decyzji Biura Politycznego i podejmowaniu uchwał przez nie wskazanych - to jednak członkowie KC przez cały okres istnienia PRL cieszyli się wysokim prestiżem w kręgach rządzących państwem. Prawdziwą władzę sprawowało Biuro Polityczne partii. Choć nie posiadało do tego konstytucyjnych uprawnień, dysponowało większym zakresem władzy niż Prezydium Rady Ministrów. Z kolei wiadomo, że w różnych okresach historii PRL nie zawsze władza należała do całego Biura Politycznego, a tylko do różnych grup nieformalnie z niego wyłonionych. I tak tajemnicą poliszynela w latach bierutowskich był fakt, że Polską z aprobatą samego Stalina rządziła "wielka trójka" - czyli Bierut, Berman i Minc. Awans Gierka na członka KC partii nie był w jego przypadku odosobniony, gdyż dwa lata wcześniej, w październiku 1952 roku, nasz bohater został po raz pierwszy w życiu wybrany, również z Sosnowca, na posła do sejmu pierwszej kadencji. Tak zwane wybory, bardziej przypominające nominację partyjną, odbywały się już według nowej stalinowskiej konstytucji, osobiście poprawionej przez "Generalissimusa" i "chorążego pokoju", jak wówczas nazywano Stalina. Nasza ojczyzna przestała być wówczas Rzeczpospolitą Polską, a stała się na blisko czterdzieści lat Polską Rzeczpospolitą Ludową. Dla Gierka był to kolejny widomy znak, że znalazł się na świetnej pozycji startowej do dalszych awansów na niwie politycznej. Czemu przypisać ten prawdziwy deszcz zaszczytów, spadających na niego w tamtych latach, trudno powiedzieć. Pewien mój rozmówca - a był nim jeden z dawnych szefów Gierka - starał się je powiązać z jego rzekomymi związkami z wywiadem radzieckim. Miał je nawiązać w latach spędzonych na emigracji. Po zbadaniu dostępnych mi źródeł stanowczo muszę odrzucić takie przypuszczenie. Gdyby tak było, nie zostałby bowiem nigdy wycofany z Belgii, a także nie pozwolono by mu na odrzucenie stanowiska szefa PPR we Francji. Gdyby Gierek był takim agentem, musiałby najpierw zostać tak zwanym "nielegałem", a więc nieoficjalnie jednym z szefów rezydentury w Belgii. Na takich ludzi KGB zawsze, gdy udało się ich pozyskać, jak świadczy chociażby Archiwum Mitrochina, dmuchało, chuchało i nie pozbywało się ich lekkomyślnie. Natomiast w Polsce KGB i GRU miało, jak wiadomo, setki, jeśli nie tysiące, ludzi osadzonych w aparacie władzy i tak cennego informatora na Zachodzie, jakim mógłby być ewentualnie Gierek, nie wycofywano by nigdy do kraju w pełni kontrolowanego przez ZSRR. Uważam, że źródeł prawdziwie błyskotliwej kariery Gierka należy szukać przede wszystkim w jego nadzwyczaj sprawnym rozwiązaniu strajków w kopalniach zagłębiowskich. Wykazał się tam zarówno odwagą osobistą, jak i socjotechniczną skutecznością w prowadzeniu rokowań ze zbuntowanymi górnikami. Dlatego, mimo że w Łodzi otrzymał po ukończeniu kursu (przerwanego z powodu strajków) niepochlebną opinię, między innymi od Karola Laptera - emigranta pomarcowego - w której można przeczytać, że nie nadaje się do stanowisk kierowniczych, nie miało to dla jego dalszych losów specjalnego znaczenia. Natomiast on sam, w jakimś stopniu świadomy własnych słabości, bardzo intensywnie nad sobą pracował. Przez lata, będąc już sekretarzem wojewódzkim, brał na przykład prywatne lekcje polskiego i historii. Ta praca oraz szczęście, a także liczne korzystne zbiegi okoliczności, sprawiły, że osiągnięcie z 1952 roku (wybranie na posła) było ledwie zapowiedzią oszałamiającej kariery politycznej. Znamienne też, że z biegiem lat, w miarę krzepnięcia i stabilizacji ustroju ludzie nowej elity, pozbawieni wykształcenia, zaczęli na przeróżnych kursach, prowadzonych głównie na politechnikach, zdobywać tytuły inżynierskie, co było możliwe dzięki specjalnemu rozporządzeniu Ministerstwa Oświaty. Przyjęcie na taki kurs nie wymagało nawet zdania matury. Formalnie decyzja władz oświatowych była podyktowana potrzebą uzupełnienia strat wojennych wśród inżynierów. Nabór miał być prowadzony wśród doświadczonych techników i majstrów. W rzeczywistości chodziło również o stworzenie w fabrykach kadry zaufanych ludzi. Z możliwości zdobycia wykształcenia skorzystało wtedy wielu działaczy partyjnych i administracyjnych, w tym kilku co najmniej członków Biura Politycznego partii, między innymi Edward Gierek i Zdzisław Grudzień. Na ich tle korzystnie, sądzę, wyróżnił się pozbawiony kompleksów Jan Szydlak, który ostentacyjnie wręcz w rubryce "zawód" aż do końca kariery wpisywał "tokarz", a nie, powiedzmy, "inżynier". Po październiku 1956 roku, gdy ze szkół wyższych wyszły już dziesiątki tysięcy absolwentów pochodzenia robotniczego i chłopskiego, odstąpiono od tego systemu uzupełniania kadr inżynierskich. Wówczas wielu ludzi na eksponowanych stanowiskach zaczęło zabiegać o uzupełnienie tytułów inżynierskich z kursów tytułami zdobytymi na politechnikach. (Wiele na ten temat, z reguły nieżyczliwie dla tych osób, pisała prasa po sierpniu 1980 roku). W tym miejscu trzeba jednak podkreślić, że używanie tych "przyspieszonych" tytułów inżynierskich z kursów, ukończonych w latach pięćdziesiątych przez ich absolwentów, było z punktu widzenia prawa legalne. Chociaż w lokalnym układzie władzy w Katowicach wybranie Gierka do sejmu pierwszej kadencji nie dawało mu większego zakresu władzy, to jednak związany z tym prestiż ugruntował jego pozycję wśród najważniejszych ludzi w województwie. Trudno więc się dziwić, że po roku stażu na posadzie sekretarza organizacyjnego KW został przesunięty na stanowisko sekretarza ekonomicznego. Zastąpił na nim Franciszka Waniołkę, inżyniera górnictwa, który z czasem objął stanowisko ministra górnictwa, wicepremiera i członka Biura Politycznego KC PZPR. Jednym z najtrudniejszych momentów w karierze politycznej Edwarda Gierka przed jego odejściem z Katowic był okres tuż po śmierci Stalina. W atmosferze powszechnej histerii towarzyszącej tamtym dniom, w trakcie posiedzenia egzekutywy KW PZPR przez telefon wysokiej częstotliwości, "wecze" - środek komunikowania się ludzi władzy - zadzwonił Jakub Berman, drugi człowiek w państwie. Poinformował ówczesnego sekretarza KW, Józefa Olszewskiego, że decyzją Biura Politycznego Katowice zostały przemianowane na Stalinogród. Decyzja ta, co dla każdego obeznanego z regułami politycznymi było oczywiste, należała do tak zwanych propozycji nie do odrzucenia. Mimo to Józef Olszewski usiłował oponować. Zaproponował, by nazwiskiem "genialnego zmarłego przywódcy" uczcić nie Katowice, lecz któreś z nowych, socjalistycznych miast, takich jak Tychy. Berman odpowiedział, że Katowice są godniejsze tej nazwy, ale przekaże propozycję towarzyszowi "Tomaszowi", czyli Bierutowi. Rozmowa zelektryzowała obecnych w gabinecie Olszewskiego uczestników narady. Jasne było, że centrala nie ustąpi, chyba że ktoś wpadnie na lepszy pomysł. A w tamtych dniach we wszystkich "bratnich krajach" rozpisano swoisty konkurs na to, kto lepiej uczci zmarłego Stalina. I tak w marcu 1953 roku w każdym z krajów tak zwanej demokracji ludowej przynajmniej jedno wielkie historyczne miasto zostało przemianowane na miasto Stalina. Jedynie Czesi i Słowacy przechytrzyli sąsiadów i w oryginalny sposób przebili konkurencję - imieniem Stalina nazwali nie miasto, lecz najwyższy szczyt Karpat, a tym samym Tatr - Gerlach. Cóż, zmiana nazwy Śnieżki - najwyższego szczytu w Karkonoszach i Sudetach, o tysiąc zresztą metrów niższego - wydawała się warszawskiej centrali widać niestosowna. Ponadto Śnieżka nie leżała w województwie katowickim, więc trudno było Józefowi Olszewskiemu oddawać ją w wianie zamiast Katowic niczym Zagłoba Niderlandy. Mimo to, gdy Berman zadzwonił ponownie, pierwszy sekretarz wojewódzki usiłował jeszcze grać na zwłokę, argumentując, że decyzję o przemianowaniu stolicy województwa może podjąć jedynie Komitet Wojewódzki na specjalnie z tego powodu zwołanym posiedzeniu, ale nic nie wskórał. Berman miał dość dyskusji i skończył rozmowę. Oczywiście nie dał za wygraną, bo już po chwili zadzwonił Bierut, który bez zbędnych ceregieli oświadczył kategorycznie, że jeśli egzekutywa KW nie podejmie natychmiast decyzji o zmianie nazwy Katowice na Stalinogród, zostanie w całości odwołana. "Uroczyste plenum możecie sobie robić później - stwierdził zirytowanym głosem - mnie teraz potrzebna jest decyzja egzekutywy, którą będę mógł przekazać towarzyszom radzieckim oraz polskiej Agencji Prasowej, zrozumiano?" Zrozumiano - powtórzył jak echo Olszewski. Dalszy opór, czy jakiekolwiek próby odwodzenia od tego pomysłu pierwszy wówczas człowiek w województwie uznał za bezsensowne. Gierek był pełen uznania dla swego byłego szefa. Uważał, że podjęte przez niego wysiłki, by wyperswadować Bermanowi wprowadzenie tego, jakże głupiego, zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy, pomysłu, świadczyły dobrze o jego charakterze. Gdy przyszła pora na formalne głosowanie nad zmianą nazwy miasta, wszyscy członkowie egzekutywy podnieśli zgodnie ręce do góry, a niektórzy, na wszelki wypadek, dorzucili jeszcze od siebie po kilka entuzjastycznych zdań, by tym pełniej wyrazić zadowolenie z otrzymanej z Warszawy decyzji. I tak zakończył się "spór" dzielnego lokalnego sekretarza z centralą. W tamtych dniach wszelkie próby oporu były skazane na przegraną. W oficjalnym komunikacie, przygotowanym zresztą w Warszawie, mieszkańcy Śląska i całej Polski mogli przeczytać, że na prośbę egzekutywy KW PZPR, Wojewódzkiej Rady Narodowej, Wojewódzkiej Rady Związków Zawodowych i tak dalej Biuro Polityczne KC PZPR, Rada Państwa i rząd przychyliły się do prośby mieszkańców i nadały Katowicom nazwę Stalinogród. Od śmierci Stalina tak w Polsce, jak i na świecie wypadki zaczęły się toczyć szybciej. Podobnie było w życiu Gierka. Zastąpił Waniołkę i jako jeden z sekretarzy nadzorował przemysł, a zwłaszcza górnictwo. W czasie nieobecności pierwszego sekretarza KW pełnił funkcję jego zastępcy. Tak się złożyło, że wkrótce po śmierci Stalina Józef Olszewski wyjechał na trzymiesięczną kurację na Krym. Tam właśnie, jak opowiadał mi po latach w Warszawie, doszły go wieści o czerwcowych zamieszkach w Berlinie, wywołanych próżną nadzieją ludności na szybką liberalizację, a nawet zjednoczenie Niemiec. Podsyciły ją liberalizacyjne decyzje wieloletniego szefa KGB, Ławrentego Berii. Stały się też bezpośrednią przyczyną jego aresztowania przez Chruszczowa. Sekretarz katowicki nie bez powodu przestraszył się berlińskiego powstania. Obawiał się rosnących sentymentów niemieckich u siebie, na Śląsku. Uważał, chyba nie bez słuszności, że w miarę pogarszania się warunków życia na Śląsku nasilała się wśród ludności autochtonicznej tęsknota za niemieckim ordnungiem. Dlatego też, natychmiast po otrzymaniu sygnałów o sytuacji w Berlinie, zdecydował się powrócić na Śląsk. Po przyjeździe do Katowic - wówczas już Stalinogrodu, pierwsze kroki skierował, co zrozumiałe, do zastępującego go w KW Gierka. "- Co się dzieje, czy macie jakieś specjalnie złe wiadomości? - spytał. - Źle się dzieje - usłyszał w odpowiedzi - bo puściła się jedna z chórzystek z zespołu «Śląsk». Wywołało to jakieś zamieszanie i nieporozumienia i aż dwa razy w tej sprawie dzwonił do mnie towarzysz Berman". "- Gdy to usłyszałem - powiedział do mnie szef Gierka - ręce mi opadły i na temat naprawdę tych poważnych wówczas spraw musiałem zasięgnąć opinii gdzie indziej... - Po chwili dodał jeszcze: - Niech pan mi wierzy, że Gierek, i to zawsze powtarzam, robił dużo lepsze wrażenie zawsze wtedy, gdy nic albo niewiele mówił..." Objęcie przez Gierka funkcji sekretarza ekonomicznego w Katowicach, z racji przemysłowego charakteru województwa bardzo wówczas ważnej, umożliwiło mu dalsze, szybkie awanse. Ekstensywny rozwój gospodarki, opierającej się w ogromnym stopniu na wydobyciu węgla, wymagał usprawnienia tej dziedziny przemysłu. Bolesław Bierut - prezydent i pierwszy sekretarz partii - poszukiwał człowieka, który na miejscu, w Warszawie, umożliwiłby mu pełniejszą kontrolę nad przemysłem węglowym. I tak w 1954 roku wybór Bieruta padł na Gierka. Pewnego kwietniowego dnia, około godziny 22, na biurku Gierka zadzwonił telefon wysokiej częstotliwości, znany nam już "wecze". Usłyszał sekretarkę, która powiedziała mu, że będzie rozmawiał z towarzyszem Bierutem. Gdyby Gierek nie siedział na krześle, pewnie ugięłyby się pod nim nogi. Rozmowa była krótka. Bierut, upewniwszy się, że rozmawia z towarzyszem Gierkiem, oświadczył sucho: "W dniu dzisiejszym na mój wniosek Biuro Polityczne mianowało was kierownikiem Wydziału Przemysłu Ciężkiego Komitetu Centralnego naszej partii. Gratuluję Wam serdecznie i mam nadzieję, że dzięki waszej pracy poprawią się jeszcze bardziej osiągnięcia polskiego górnictwa. Oczekuję was niebawem w Warszawie". Ledwie Gierek wypowiedział kilka grzecznościowych słów, w słuchawce zapadła cisza. Wiadomość o awansie spadła na Gierka w chwili, gdy zbierał się do domu na nocny wypoczynek. Tej nowej funkcji, jak mówił po latach, przestraszył się nie na żarty. Wiedział, że kierownicy wydziałów KC przesiadują w pracy - czyli w gmachu partii - niemal codziennie do północy. Odbiciem tamtych stołecznych obyczajów był respektowany na Śląsku obowiązek codziennego przesiadywania aż dwóch sekretarzy w katowickim KW do godziny 22. Teraz miało to go czekać codziennie, w większym jeszcze wymiarze czasowym. Nocne dyżury i nocna praca kierownictwa partyjnego, a za nim rządowego były - jak wiadomo - wzorowane na stylu pracy nieżyjącego już od z górą roku Stalina. Chociaż od wielu miesięcy ciało "Generalissimusa" spoczywało obok Lenina, na placu Czerwonym, w trumnie z pleksiglasowym wiekiem, to jego duch wciąż w najlepsze unosił się w komnatach Kremla i w gabinetach wszystkich centralnych komitetów partii od Łaby po Ocean Spokojny. Jego partyjni namiestnicy, przytłoczeni brakiem wodza, nie potrafili zerwać z obyczajami narzuconymi im jeszcze przed dziesięciu laty. W gruncie rzeczy Gierek nie chciał jechać do obcej mu i nielubianej przez niego Warszawy. Nie miał jednak wyboru. Decyzja kierownictwa, samego Bieruta! była świętym nakazem. Podświadomie jednak ten czterdziestoletni były górnik bał się kompromitacji. Wiedział bowiem, że Bierut, któremu bardzo zależało na zwiększeniu wydobycia węgla, będzie od niego wymagał cudów, a przecież prawdziwe możliwości wpływu Gierka na ten przemysł były ograniczone. Sytuacja ekonomiczna kraju była bardzo trudna. Gospodarka znajdowała się w stadium zwanym przez ekonomistów przegrzaniem, a inwestycje przekroczyły wszelkie racjonalne granice. W 1953 roku, na bakier ze zdrowym rozsądkiem, aż 38 procent dochodu narodowego przeznaczono na inwestycje. Inwestowano do tego, zgodnie z dogmatem stalinowskim, przede wszystkim w przemysł ciężki. Zdaniem wielu, obóz radziecki w tamtych latach szykował się do nieuniknionej wojny, nic więc dziwnego, że inwestycje surowcowe i zbrojeniowe były oczkiem w głowie "wielkiej trójki" w Warszawie. Rozbudowywano więc ponad zdroworozsądkową miarę przemysł zbrojeniowy (zwany obronnym), a w Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego - faktycznym superrządzie gospodarczym - utworzono pion wojskowy. Na skutek przegrzania inwestycyjnego obniżała się stopa życiowa i rosło rozdrażnienie ludności. O ile bowiem w czasie planu trzyletniego zakończonego w roku 1949 Polska, między innymi dzięki umiarowi inwestycyjnemu, osiągnęła realne sukcesy gospodarcze i dochód narodowy kraju zwiększył się trzykrotnie, a fundusz spożycia wzrósł o 114 procent, natomiast średnia płaca podniosła się o blisko 81 procent, to w latach planu sześcioletniego (1950-1955) nastąpiło kompletne odwrócenie proporcji. O ile jeszcze w 1951 roku wzrost płacy realnej wyniósł 10 procent, to w całym sześcioleciu płace realne zmniejszyły się o 6 procent w stosunku do roku 1949. Efektem tych, z punktu widzenia elementarnych zasad ekonomii, nadmiernych inwestycji było jednak, nie należy zapominać, zwiększenie zatrudnienia w przemyśle do 2,8 miliona osób (wobec zaledwie 900 tysięcy w roku 1939). W rezultacie w ciągu pierwszego dziesięciolecia PRL ze wsi do miast przeniosło się 3,5 miliona osób. Zaistniała sytuacja wymagała od współkierujących gospodarką ludzi, w tym Gierka, nie tylko wykształcenia, ale i wyobraźni ekonomicznej. Rzecz zrozumiała, że nie mógł jej mieć górnik dołowy bez specjalistycznego przygotowania. Śmiało więc można powiedzieć, że wraz z przenosinami do Warszawy Edward Gierek przekroczył poważnie swój próg kompetencji. I żadnym dla niego usprawiedliwieniem być nie mogło, że niewiele ustępował pod tym względem zarówno przełożonym, jak i bezpośrednim podwładnym! Było to jednak możliwe, a nawet zrozumiałe i nie mogło dziwić nikogo, ponieważ Polska w tamtych latach była państwem, w którym wszystkie decyzje polityczne i kadrowe podejmowała partia. Z drugiej jednak strony nie mógł dziwić lęk i wahanie niedawnego górnika. Po przyjeździe do Warszawy okazało się, że sytuacja Gierka jest jeszcze gorsza, niż się spodziewał, i to zarówno w aspekcie zawodowym, jak i osobistym. Nie otrzymał takiego mieszkania, jakiego oczekiwał, a na domiar złego musiał je jeszcze na własny koszt odremontować, bo jego prośba o specjalne fundusze na ten cel została odrzucona. Trzeba pamiętać, że w tamtych latach istniało największe w historii PRL - a przez to bardzo krytykowane, początkowo tylko półgębkiem i nieoficjalnie - rozwarstwienie materialne na szczytach partii i rządu. Członkowie Biura Politycznego, prezydium rządu, a także sekretarze Komitetu Centralnego zajmowali w Warszawie nie tylko wielkie, z reguły ponadstumetrowe, tak zwane mieszkania reprezentacyjne - naj- częściej w kwartale ulic: Piękna-Bagatela, lecz także posiadali całoroczne rezydencje w Konstancinie pod Warszawą. Mieszkania te, jak i rezydencje, nie stawały się co prawda ich własnością, lecz wynajmowali je dosłownie za grosze. Owe rezydencje konstancińskie tworzyły dzielnicę rządową, ogrodzoną drutem kolczastym i strzeżoną przez wojsko. Natomiast niżsi funkcjonariusze partyjni, poczynając od kierowników wydziałów KC i ministrów, mieszkali nieporównanie skromniej. Należeli do ścisłej nomenklatury, ale pozbawiono ich luksusów przypisanych do funkcji kilkudziesięciu (30- 50) osób w państwie. W tym kontekście nie dziwią wyrażane nawet po latach pretensje Gierka do zwierzchników, którzy odmówili mu nie tylko rezydencji, o jaką nie śmiał zabiegać, lecz odrzucili nawet skromną prośbę o zwrócenie kosztów remontu mieszkania. Gierek wysnuł z tego wniosek, że swój awans zawdzięcza wyłącznie Bierutowi, który przeforsował go mimo sprzeciwów jakiejś znaczącej grupy w kierownictwie. Pamiętajmy jednak, że ta pozorna "dyskryminacja" działaczy średniego szczebla była oczywiście bardzo względna, zwłaszcza na tle powszechnej biedy społeczeństwa polskiego. Ludzie w Warszawie żyli wtedy w przerażających warunkach. Znaczna część mieszkańców stolicy gnieździła się w ruinach, walących się domach i nędznych suterenach. Nowych domów wciąż budowano za mało w stosunku do potrzeb w 80 procentach zniszczonego miasta, i tak zwane "trójki" murarskie, propagandowo wychwalane ponad miarę, nie były, rzecz jasna, w stanie spełnić oczekiwań budowlanych mieszkańców Warszawy i Polski. Partyjni bonzowie średniego szczebla, w tym oczywiście i Gierek, żyli na specjalnej stopie nieporównywalnej z poziomem życia szarych ludzi. Dostawali duże, ponadnormatywne mieszkania w najlepszych dzielnicach wciąż, nie zapominajmy, nieodbudowanej Warszawy. Wożeni do pracy nie zatłoczonymi ponad miarę tramwajami, lecz samochodami służbowymi, mieli własną sieć sklepów za "żółtymi firankami", a także lepszą od normalnej rządową służbę zdrowia, zaopatrzoną w poszukiwane zachodnie lekarstwa. W ich szpitalach nie było tłoku, w każdym pokoju leżało najwyżej dwóch pacjentów. Do dyspozycji tych ludzi, stanowiących - jak określa ich Djilas - nową klasę, a później już w czasach "Solidarności" zwanych nomenklaturą, była nawet własna sieć luksusowych, jak na owe czasy, rządowych domów wypoczynkowych, położonych w Zakopanem, Sopocie, Krynicy, na Mazurach i w innych najatrakcyjniejszych miejscowościach kraju. To świadome i całkiem cyniczne wysferzenie się ludzi władzy ze społeczeństwa było podyktowane stalinowską zasadą, przestrzeganą w ZSRR, zgodnie z którą człowiek wylatujący z rządowej bądź partyjnej posady, o ile nie szedł do łagru, tracił status społeczny, włącznie z mieszkaniem. Zmuszało to członków elity do oportunizmu i wyjątkowego posłuszeństwa w stosunku do zwierzchników. Każdy, kto wdrapał się wysoko i chciał utrzymać standard życiowy, musiał dosłownie pazurami trzymać się posady. To wysferzenie kierownictwa partyjno-rządowo-ubecko-wojskowego było sprzeczne z wszelkimi oficjalnymi, a więc egalitarnymi, hasłami, a także zasadami budowy nowego socjalistycznego społeczeństwa. Stanowiło też bombę antyustrojową z opóźnionym zapłonem. By wytłumaczyć społeczeństwu, w wąskim chociażby zakresie, zasadność tej sprzeczności: studentom medycyny, na przykład, w tamtych latach wyjaśniano na wykładach, że w razie wypadku bądź pilnej potrzeby udzielenia pomocy choremu w pierwszej kolejności należy pamiętać o ludziach dających z siebie więcej społeczeństwu. Jest to sprawiedliwe i słuszne nawet w socjalizmie, podkreślano, bowiem od dobrej pracy ministra, na przykład, zależy wspólna pomyślność. Te, jak na owe czasy, luksusy, które stały się udziałem najważniejszych osób w państwie, były przysłowiową solą w oku zbiedzonego straszliwą wojną społeczeństwa. Im bardziej też były utajniane, tym więcej po cichu o nich mówiono. Znamienne, że nie przeszkadzał w tym brak normalnej, a więc takiej jak w krajach demokratycznych, opinii publicznej. Niedostatki życia publicznego uzupełniane były przez plotkę - czyli bardziej lub mniej prawdziwe informacje, przekazywane nieoficjalnie, "na ucho". Była to specyficzna forma walki społeczeństwa z oficjalną propagandą. Władza nie mogła się z tym pogodzić i plotkę uznano za szeptaną propagandę, która wraz z upływem czasu stała się w totalitarnej Polsce prawdziwym i poważnym wrogiem systemu. Miała bowiem wpływ na świadomość i potwierdzała dosyć powszechne poczucie niesprawiedliwości społecznej. Z plotką walczono za pomocą prawa. Gdy zlikwidowane już zostało podziemie zbrojne i Polska Ludowa nie okazała się państwem sezonowym, nieprzychylnie nastawiona do systemu część społeczeństwa broniła się przed wszechwładzą systemu żartami i dowcipami. I tak na przykład rządowe chevrolety nazywano "demokratkami", z racji oficjalnie demokratycznego charakteru ich pasażerów. Słuchano, mimo zagłuszania, polskojęzycznych rozgłośni zachodnich. A więc na wszelkie sposoby społeczeństwo w sposób niezorganizowany, często podświadomie, broniło się przed potężną indoktrynacją polityczną. Zarówno partia, jak i jej aparat represyjny, od początku stojący na straży totalitarnego ładu - ustrojonego etykietką demokracji ludowej, a później socjalistycznej - chroniły się za gardą specjalnego porządku prawnego. W tak zwanym małym kodeksie karnym, zawieszonym dopiero w latach siedemdziesiątych, a więc za czasów sekretarzowania Gierka, za samo rozpowszechnianie nieprawdziwych wiadomości groziły wieloletnie wyroki. W pół roku po przenosinach Gierka do Warszawy, 28 września, Radio Wolna Europa - największa zagraniczna rozgłośnia nadająca audycje w języku polskim przez 18 godzin na dobę - dało nowy impuls plotce i tak zwanym szeptanym wiadomościom. Na falach eteru zaczęły do Polski płynąć rewelacyjne zeznania podpułkownika Józefa Światły - zbiegłego w 1953 roku w Berlinie wicedyrektora X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. X Departament, jak dowiedzieli się zdumieni słuchacze, nie zajmował się klasowymi wrogami proletariatu, lecz ścisłą elitą rządową i partyjną. Audycje te bardzo zręcznie przygotowywał w Waszyngtonie dziennikarz Zbigniew Błażyński. Po raz pierwszy zdarzyło się, że były równie interesujące dla znie- wolonego przez stalinizm społeczeństwa, jak i dla komunistycznej elity władzy. Z miejsca też niczym taranem zaczęły kruszyć podwaliny bierutowskiego stalinizmu w Polsce. W pierwszej kolejności adresowane były do komunistów - ludzi establiszmentu partyjnego i rządowego. I to właśnie w ich świadomości burzyły wizerunek sprawiedliwego państwa kierowanego przez ideową partię. Światło ukazywał zniewolenie społeczeństwa, państwa i partii przez praktyki policji politycznej. O ile jednak represyjny wobec samego społeczeństwa, a więc tak zwanej reakcji (byłego ziemiaństwa czy burżuazji) charakter ustroju nie mógł być dla nikogo rewelacją, to informacje dowodzące, że ustrój w wydaniu bierutowskim jest również represyjny w stosunku do prawomyślnych komunistów z KC partii i rządu, były dla nowej klasy rządzącej doprawdy szokujące. Józef Światło, choć oficjalnie nazywany przez prasę PRL prowokatorem, był jednak źródłem wiarygodnym. To on, jak dowiadywali się słuchacze Radia Wolna Europa, aresztował osobiście Gomułkę, a także wszystkich ważnych, więzionych komunistów. Aparat bezpieczeństwa, w świetle jego zeznań, jawił się jako narzędzie bezwzględnych represji, a jego funkcjonariusze jako ludzie biegli w torturowaniu nie tylko wrogów ludu. Oni to, jak się okazało, byli instrumentem umożliwiającym Bierutowi, Bermanowi i nade wszystko Kremlowi zniewolenie Biura Politycznego, Komitetu Centralnego i rządu. Istotą tak skonstruowanego rewelacyjnego programu radiowego było to, że do świadomości elity politycznej doszedł fakt, że nad takimi jak prezentowane przez Światłę praktykami policyjnymi nawet w państwie totalitarnym nie można przechodzić do porządku. Członkowie KC i ministrowie z wolna zaczęli domagać się zmiany represyjnego charakteru państwa. Praktyki ludzi Bieruta z X Departamentu trudno było uzasadnić walką klasową czy interesem nowego ustroju. Dziś po latach nie sposób, o paradoksie, przecenić zasług Światły - bezwzględnego ubeka i kagiebowca - dla stopniowego zliberalizowania systemu. Mówiąc wprost, bez Światły i jego rewelacji zmiany październikowe mogłyby się znacznie odwlec w czasie. Nieprzypadkowo na przykład Czechosłowacja - kraj o największych tradycjach demokratycznych w naszym regionie - na swą liberalizację czekała aż dwanaście lat dłużej od Polski. Nic więc dziwnego, że w 1954 roku, według wiarygodnych zapisów, cała Polska zasiadała każdego dnia przy odbiornikach radiowych nastawionych na zagłuszaną audycję Wolnej Europy. Gorliwymi słuchaczami monachijskiej rozgłośni po raz pierwszy stali się również oddani ludzie partii. Natomiast najważniejsi ludzie z kierownictwa PZPR: Bierut, Berman, Minc, a także pozostali członkowie Biura Politycznego, zaczynali dosłownie każdy dzień od czytania nasłuchów radiowych Polskiego Radia. Mieli ponurą świadomość, że ich najściślejsze tajemnice, skrywane w ubeckich czy partyjnych gabinetach, stały się faktami publicznymi. Wolna Europa, w najbardziej profesjonalny sposób, zgodny z zasadami współczesnej, a więc nachalnej propagandy, wszystkie zeznania Światły powtarzała kilkakrotnie. Na dodatek w roku 1955 jej niestrudzony szef, Jan Nowak-Jeziorański, przystąpił do przesyłania balonami do Polski spisanych i wydrukowanych wyjaśnień Światły. W sumie od 28 września 1954 roku do stycznia 1956 roku sekcja polska RWE nadała 139 programów z cyklu: "Za kulisami bezpieki i partii" i dodatkowo 30 godzinnych programów specjalnych z Józefem Światłą w roli głównej. Pod wpływem tych zeznań zaczął kruszeć monolit bierutowskiego państwa. Natomiast powszechnie wówczas wypisywane hasło przy kontaktach elektrycznych w urzędach: "Oszczędzaj światło" nabrało zgoła innego charakteru... Ulica z upodobaniem zaczęła je trawestować na: "Światło - oszczędzaj!" W gmachu KC rządzącej partii w kwietniu 1954 roku - nie wstrząsanym jeszcze niedalekimi już rewelacjami zbiegłego od pół roku funkcjonariusza X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego - Edward Gierek, po przyjeździe ze Śląska, czuł się nieswojo i ponad wszelką wątpliwość był wyobcowany. Tutaj, jak wkrótce zauważył, był tylko jednym z wielu kierowników, podczas gdy w Katowicach pełnił funkcję drugiego człowieka w województwie i z jego zdaniem każdy musiał się liczyć. Nie odpowiadała mu także, obowiązująca w siedzibie na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich, praca bez końca. Codziennie do gmachu KC musiał przychodzić na godzinę 9, a opuszczał go, jeśli nie był w terenie, między 22 a 2 w nocy. Jakby tego codziennego przesiadywania w pracy było mało, to jeszcze, jak każdy kierownik wydziału, zobowiązany był do przebywania w swym gabinecie również i w niedziele od godziny 10 do 12 bądź 13. Do tego wszystkiego nie był panem swego czasu nawet podczas urlopów; nie mógł ich brać latem, by spędzić wakacje z synami, bo całkowicie został podporządkowany "kalendarzowi" Bolesława Bieruta. Tak więc Gierkowi przez długi czas nie podobało się w Warszawie i czasem zastanawiał się - jak przyznał po latach - czy jego zawrotna kariera była warta przysłowiowego funta kłaków. Dodatkowym źródłem stresów była fatalna sytuacja w górnictwie. Górnicy za katorżniczą i niebezpieczną pracę byli słabo wynagradzani. Młodzi ludzie nie garnęli się więc do kopalni, woleli zatrudniać się w pobliskim Krakowie przy budowie Nowej Huty zamiast fedrować pod ziemią. Nowa Huta - w owym czasie symbol socjalizmu i budowy lepszego jutra - przyciągała młodzież z całej Małopolski. W tej sytuacji górnictwo braki kadrowe z konieczności uzupełniało brygadami złożonymi z więźniów. Negatywnie wpływało to jednak tak na prestiż zawodu, jak i wydajność pracy. Była to druga - skrywana - strona tak modnego wówczas wyścigu pracy i rekordów Pstrowskiego. Gierek od początku uważał uosabiany przez Pstrowskiego polski ruch stachanowski za szalbierstwo i oszustwo. Publicznie nigdy, co prawda, nie mógł się do tego przyznać, ale do Pstrowskiego żywił głęboką niechęć, czemu dał wyraz po latach. Gdy za kierownictwa Macieja Szczepańskiego telewizja przygotowała hagiograficzny film o nieżyjącym już Pstrowskim, genesek nie tylko nie pochwalił tej inicjatywy, ale wprost wyraził swe niezadowolenie. Nowa rola Gierka była zatem trudna. Z dnia na dzień mógł się stać kozłem ofiarnym za niezawinione przez siebie niedomogi przemysłu wydobywczego. Że tak się w końcu nie stało, zawdzięczał wyłącznie sobie. Swoim zachowaniem wyraźnie odstawał od innych. Nie chciał lub nie potrafił przystosować się do zasad panujących na dworze Bieruta, bowiem z natury nie miał stosownej giętkości. Jeśli prawił komuś komplementy, robił to zazwyczaj kiepsko. Nie umiał zręcznie schlebiać i spontanicznie się podlizywać, nigdy też nie stał się tak zwaną duszą towarzystwa. Do tego był milczkiem pozbawionym daru elokwencji, a co gorsza - nie lubił tęgo pić. Nie był więc w swoim środowisku uważany za człowieka atrakcyjnego towarzysko. Teoretycznie rzecz biorąc, jego sztywny sposób bycia powinien mu szkodzić, tymczasem zyskał mu pewną sympatię Bieruta. Ze strony Gierka bowiem pierwszy człowiek w państwie z pewnością nie odczuwał zagrożenia i mógł się rozluźnić w jego obecności. Tak więc Bierut uważał, że nowy kierownik, jako autentyczny były górnik z przodka, ma prawo popełniać niezręczności i nie oglądać się bezustannie na partyjne konwenanse i obyczaje. Bierut w czasie długich powojennych lat, jeszcze za życia Stalina, przyzwyczaił się do przesiadywania do późnej nocy w swym gabinecie. Nieraz jeszcze po północy odbierał telefony od moskiewskiego satrapy. Nigdy nie można ich było lekceważyć i zawsze należało być na nie przygotowanym. Zatem żył w stałym pogotowiu, jak na ostrym dyżurze. Ten okres czuwania, dzięki dwugodzinnej różnicy czasu pomiędzy Moskwą a Warszawą, kończył się szczęśliwie nie o 4 rano czasu moskiewskiego, kiedy Stalin zwykł zasypiać, lecz o godzinie 2. W tych późnych godzinach, gdy trudno już było koncepcyjnie pracować, Bierut lubił wzywać kierowników na specjalne pogawędki. Co zrozumiałe, do wzywanych jeszcze przed 2 w nocy należał też i Gierek. Trudno było co prawda z nim się nagadać do woli, ale Bierut uznał, że może się od kierownika Wydziału Przemysłu Ciężkiego co nieco dowiedzieć. O tych rozmowach jeszcze w latach dziewięćdziesiątych mówił Edward Gierek z niejakim lękiem, ale zabarwionym nostalgiczną nutą. "Zawsze Bierut zaczynał ze mną rozmowę pytaniem: co tam słychać w węglu, towarzyszu Gierek. Na tę okazję miałem przygotowane w głowie wszystkie liczby, dotyczące wydobycia rocznego, miesięcznego, a nawet dziennego. Gdy tak już wyrecytowałem te dane, to zwykle pytał, a co by zrobić, żeby wydobycie się zwiększyło? Ja zwykle wtedy odpowiadałem ogólnikami, ale pewnego razu, gdy mnie docisnął słowami, że stale mówię mu to samo, nie wytrzymałem i powiedziałem to, co rzeczywiście myślałem. - Słuchajcie towarzyszu Bierut: praca w węglu jest najcięższa z możliwych i nie może tak być, aby górnicy zarabiali za swój trud, za codzienne narażanie życia takie grosze. Wszędzie na świecie gdy chce się mieć węgiel, to trzeba dobrze płacić tym, co przy tym czarnym złocie robią. Bez tego nie ma wydobycia. Ja w Belgii na przykład - tłumaczyłem mu - gdy pracowałem w kamieniu, wtedy zresztą nabawiłem się pylicy, to bardzo dobrze zarabiałem. Zresztą kapitaliści i w Belgii, i we Francji, którą również znam osobiście, różnicują poważnie zarobki w samej kopalni. Bo w kopalni jest bardzo wiele zawodów i zależnie od ich rangi i potrzeby trzeba płace różnicować. - Wy mi tam nie mówcie, co robią kapitaliści - on mi na to - bo tu jest socjalistyczna Polska i ja nie mogę przekupywać jednego oddziału klasy robotniczej kosztem innych oddziałów. Jak ja podwyższę górnikom, to co powiem hutnikom, co powiem murarzom i tynkarzom, co tak wspaniale i szybko odbudowują Warszawę? - Jak nie chcecie podwyższać, tak jak wam mówię, towarzyszu Bierut, to nie będziecie mieć wzrostu wydobycia - ja mu na to. No i wtedy Bierut był niezadowolony i burcząc odesłał mnie do siebie. Myślałem, że może mnie zwolni albo co... Minęło tak kilka dobrych dni, gdy znowu dzwoni Bierut: - Towarzysz Gierek? Wpadnijcie no do mnie. Gdy przyszedłem, mówi do mnie: - Myślałem o tym, co mówiliście ostatnim razem i ciekawi mnie, czy coś w tej sprawie macie jeszcze do dodania. No to ja mu na to - trzeba jeszcze towarzyszu Bierut zabrać z kopalni więźniów i młodzież ze «Służby Polsce». Jak długo w cenie będzie w górnictwie kurwa i złodziej, to dobrzy górnicy do zawodu nie przyjdą. To znowu się rozzłościł i odesłał mnie do siebie. Znowu poszedłem jak niepyszny i myślę, że głupi jestem. Na co mi to? No, ale musiałem być w zgodzie z własnym sumieniem. I tak raz jeszcze minęło kilka dni bez żadnych kontaktów, gdy znowu dzwoni Bierut: - Towarzysz Gierek? Przyjdźcie do mnie. Gdy przyszedłem, patrzę, uśmiechnięty siedzi przy biurku i miło na mnie patrzy. - Towarzyszu Gierek, chcę was poinformować, że na dzisiejszym swym posiedzeniu Biuro Polityczne postanowiło podnieść uposażenia górników o 20 procent. Jak myślicie, czy to poprawi sytuację w kopalniach i podniesie wydobycie węgla. Ja nie mogłem przecież wziąć na siebie odpowiedzialności za tę poprawę, więc mówię: - Wiecie, towarzyszu Bierut, jeśli górnicy uwierzą, że ta decyzja ma charakter trwały i jeśli poprawi się zaopatrzenie na rynku, bo górnik aby dobrze pracować, musi dobrze zjeść i to nie byle czego, ale kiełbasy i mięsa, to wydobycie węgla ruszy. On jak to wysłuchał, to zirytował się, machnął ręką na mnie i mówi: - Wam to nie można dogodzić, stale jesteście jakimś takim malkontentem. Na to więc mówię: - Nie jestem malkontentem, tylko trzeba jeszcze spełnić kilka warunków, towarzyszu Bierut. On wtedy machnął na mnie ręką i znowu odesłał mnie do mojego pokoju. I tak znowu był niezadowolony. No, ale co ja miałem zrobić, kiedy to, co mówiłem, było szczerą prawdą?" Te rozmowy, mimo że nie spełniały oczekiwań Bieruta, budziły jego szacunek dla szczerości Gierka. Na tle innych biurokratów partyjnych wyróżniał się rzadką w tym gmachu prawdomównością. Ponadto ponieważ był aż o 21 lat młodszy od ówczesnego szefa partii i do tego był prawdziwym robotnikiem, więc słabnący politycznie Bierut nie potrafił się na Gierka gniewać, nawet gdy nie odpowiadał zgodnie z oczekiwaniami. Zdarzało się więc, że zapraszał go na obiady niedzielne do siebie do Konstancina pod Warszawą albo do Belwederu. A że pamięć miał dobrą, to pamiętał mu nawet wpadkę w Świerklańcu, ale mówił o niej ze śmiechem i jakby z pobłażaniem. Po latach dziwiła Gierka pewna zapalczywość i, jak twierdził, naiwność ówczesnego szefa partii. Na całe życie, na przykład, zapamiętał, jak w czasie proszonego obiadu pierwszy człowiek w państwie z autentycznym oburzeniem mówił o warszawiaku, który w stawie w Łazienkach łowił królewskie karpie. Ze swadą i wstając od stołu miał ówczesny dyktator opowiadać, że ów domorosły wędkarz najpierw, jak ustalono, wrzucił do stawu koło miejsca, w którym stał, całą garść robaków, a potem, gdy pojawiło się wiele karpi, którymi staw został zarybiony na polecenie Bieruta, ostrożnie wrzucił do wody haczyk przywiązany do żyłki, której jeden koniec trzymał w ręku; widać przeciągnął ją wcześniej przez nogawki portek i dzięki temu co i raz zręcznie wyciągał spore ryby, które następnie chował do przygotowanej w tym celu teczki. Niespodziewanie Bierut odezwał się do Gierka: "Czy to samo wyście, towarzyszu Gierek, robili w Świerklańcu na łódce? Ja na to mogłem tylko wzruszyć ramionami, ale to głupie porównanie mnie zabolało. Może też dlatego, gdy wszyscy przy stole oburzali się na tego biedaka, ja nie mogłem z siebie wykrzesać słów potępienia. A Bierut tego oczekiwał, bo sprawę przeciwko temu spryciarzowi strażnicy z Łazienek mieli skierować do sądu..." Takiego właśnie Bieruta, podejmującego go przy stole i opowiadającego bez wdzięku przy obiedzie dyrdymały, zapamiętał Gierek na całe życie. Stalinowskiego dyktatora, który w zwykłych ludziach budził strach, zachował w pamięci, nie jako groźnego satrapę, a nawet - w opinii wielu - potwora, osobiście odpowiedzialnego za śmierć tysięcy żołnierzy Armii Krajowej i poakowskiego podziemia, lecz jako surowego szefa, z którym trudno mu się było w pełni dogadać. I mimo swych dziwactw szef ten po latach budził w naszym bohaterze właściwie coś w rodzaju sympatii. Z tym że Gierek, jak sam się zastrzegał, oddzielał obraz osobiście zachowany w pamięci od tego przekazywanego po latach przez historyków. Jego zdania nie zmieniły nawet rewelacje Józefa Światły, które Gierek znał z drugiej ręki. Nie miał bowiem dostępu do nasłuchów Polskiego Radia, a był zbyt ostrożny, a może za leniwy, by słuchać bezpośrednio Światły, mówiącego do mikrofonów RWE. Na tę postawę Gierka - pasywną wobec łamania przez Bieruta praworządności - wpłynęło z pewnością także i to, że, jak to się mówi, "jego chata była skraja", a on sam osobą spoza układów i gier wewnątrzpartyjnych. Do Gomułki i tak zwanej gomułkowszczyzny, jako człowiek przybyły do kraju w połowie 1948 roku, stosunek miał w gruncie rzeczy ambiwalentny. Ponadto przez ostatnie lata w Warszawie, aż do śmierci Bieruta, wisiał właściwie u jego klamki i na skutek tego nie należał właściwie do żadnej z głównych rywalizujących o władzę koterii, dzielących wówczas kierownictwo partyjne. Po niespodziewanej, a przez to politycznie kłopotliwej śmierci Bieruta Gierek nie zbliżył się ani do skrzydła liberalnego, a więc "puławian", przez "Kulturę" paryską w głośnym eseju Jedlickiego nazwanych "żydami", ani też do twardogłowych "natolińczyków", przez tego samego autora określonych "chamami". Jak mówił po latach, znajdował się w środku, dosłownie pomiędzy nimi. Wiedziony wrodzonym zdrowym rozsądkiem bardziej zbliżył się do "centrowego" Edwarda Ochaba, a nie do którejś koterii. Trudno jednak powiedzieć, by w tamtych tygodniach zawarł z nim jakiś układ bądź specjalne porozumienie. Jako towarzysz partyjny bez specjalnych koneksji i zaplecza nie był bowiem wtedy Edward Gierek politykiem, z którym war- to iść na jakieś układy. Na zdrowy też rozum biorąc, w marcu 1956 roku po XX Zjeździe KPZR i śmierci Bieruta, długoletniego dyktatora i rzeczywistego twórcy PRL, Gierek powinien był odejść w polityczny niebyt. Tymczasem, ku powszechnemu zaskoczeniu, rzeczywistą karierę na szczytach partii Gierek naprawdę zaczął robić, gdy zabrakło jego protektora. Jako człowiek politycznie neutralny, jakoś tam związany z byłym szefem partii, a tym samym niewiele już znaczący, został na plenum marcowym w 1956 roku - pierwszym po XX Zjeździe - wyniesiony przez Ochaba do funkcji sekretarza Komitetu Centralnego PZPR. Jego siłą, dodajmy: nie po raz pierwszy, okazała się polityczna nijakość. Marcowe plenum KC PZPR, przeprowadzone prawie bezpośrednio po pogrzebie Bolesława Bieruta, miało charakter szczególny. Było pierwszym w historii partii posiedzeniem najwyższego gremium polskich komunistów, odbywanym w obecności sekretarza generalnego KPZR, Nikity Siergiejewicza Chruszczowa. Autor tajnego referatu na XX Zjeździe przybył na pogrzeb Bolesława Bieruta na czele delegacji KPZR. Śmierć polskiego dyktatora, mimo że wywołana grypą i zapaleniem płuc, powszechnie wówczas wiązano z szokiem, jakim było dla niego przemówienie Chruszczowa. Bierut miał pełne prawo obawiać się repliki zjazdu partii radzieckiej na polskim gruncie. Trzeba bowiem pamiętać, że już rok wcześniej z trudem przeżył politycznie kilkudniowe III Plenum KC PZPR poświęcone łamaniu praworządności w Polsce i w polskiej partii. Musiał wtedy zgodzić się na pierwsze amnestie i rehabilitacje, które do jego zgonu objęły ponad 5 tysięcy osób. Na XX Zjeździe KPZR, gdy zdumiony słuchał referatu Chruszczowa, śmiało mógł się więc widzieć, po powrocie do kraju, w roli polityka najbardziej odpowiedzialnego za łamanie praworządności socjalistycznej w Polsce. O ile tamto III Plenum rozpoczęło odwilż polityczną nad Wisłą i stanowiło między innymi swoiste pokłosie rewelacji wygłaszanych przed mikrofonami RWE przez Józefa Światłę, to teraz, po powrocie do Warszawy, Bierut mógł się spodziewać drugiej fali odwilży, a po niej prawdziwej burzy pozjazdowej, której stałby się ofiarą... Śmierć, chcąc nie chcąc, zwolniła Bieruta z odpowiedzialności za zbrodnie systemu, ale w więzieniach pozostały ofiary, na cmentarzach mogiły. Trudno więc się dziwić, że zgon dyktatora nie wywołał w kraju wielkiego żalu. Dla ideowych komunistów - a byli jeszcze tacy nawet po zapoznaniu się z rewelacjami Chruszczowa - bez wątpienia jego śmierć nie mogła się równać z szokiem wywołanym o trzy lata wcześniejszym zgonem Stalina. Mimo że na pogrzeb przybyły tłumy warszawiaków, to były to raczej tłumy gapiów niż żałobników. Tajemniczość śmierci Bieruta zwiększała ciekawość zwyczajnych ludzi. Miała bowiem miejsce w Moskwie, mieście, w którym, według powszechnego przekonania Polaków, wszystko mogło się zdarzyć. Ulica skomentowała ten fakt natychmiast nieco makabrycznym dwuwierszem: "Wyjechał w futerku, wrócił w kuferku..." Bolesław Bierut, zwany złośliwie przez swych krytyków "Namiestnikiem Stalina", zmarł w Moskwie 13 marca. Następnego dnia uwięziony z jego rozkazu w 1953 roku prymas Polski Stefan Wyszyński zanotował w dzienniku dziwny, jak napisał, sen. Było to w Komańczy na Rzeszowszczyźnie, trzecim już miejscu odosobnienia prymasa. "Obudziłem się przed piątą minut dwadzieścia dręczony snem... Może nie warto o snach pisać, ale ten, który miałem, wyjątkowo zapiszę. - W widzeniu sennym opuszczałem jakiś gmach, po uciążliwej konferencji z Bolesławem Bierutem. Pożegnaliśmy się w hallu. Wychodziłem już, gdy przyłączył się do mnie p. Bierut, z wyraźnym zamiarem towarzyszenia mi. Byłem tym skrępowany, dręczyło mnie wrażenie, co ludzie pomyślą, widząc nas wspólnie na ulicy. Szliśmy długą ulicą, jakby Alejami Racławickimi w kierunku Krakowskiego Przedmieścia w Lublinie. Prowadziliśmy rozmowę; chciałem jeszcze coś powiedzieć p. Bierutowi. Gdy czekaliśmy na skrzyżowaniu czekając na wolne przejście, pan Bierut skręcił na lewo i po przekątnej przeszedł ulicę. Pozostałem sam z myślą: jemu wszystko wolno, nawet gwałcić przepisy o ruchu ulicznym.[...] Dziwiłem się, że tak nagle mi zniknął. Mój towarzysz, jakiś ksiądz, chciał mi coś tłumaczyć: czy należy się oglądać? W poczuciu, że nie wszystko zostało między nami zakończone, ruszyłem przed siebie prostą drogą, w ulicę Krakowskie Przedmieście. Z tym obudziłem się". Tego dnia ksiądz prymas dowiedział się o śmierci Bieruta w Moskwie (zmarł o 11 godzinie czasu moskiewskiego) i wieczorem w dzienniku, opublikowanym jako Zapiski więzienne, napisał: "Istnieje w świecie komunikacja duchów ludzkich. Tyle razy w ciągu swego więzienia modliłem się za Bolesława Bieruta. Może ta modlitwa nas związała tak, że przyszedł po pomoc. Oglądałem się za nim we śnie - i nie zapomnę o pomocy modlitwy. Może wszyscy o nim zapomną rychło, może się go wkrótce wyrzekną, jak dziś wyrzekają się Stalina - ale ja tego nie uczynię. Tego wymaga ode mnie moje chrześcijaństwo". Natomiast na wiecu przed Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie wówczas jeszcze noszącym imię Stalina, trzy dni później z okazji pogrzebu przemawiali najdostojniejsi żałobnicy. Edward Ochab (dwa dni później wybrany na pierwszego sekretarza KC PZPR): "Śmierć wyrwała niespodziewanie drogiego towarzysza «Tomasza» z walczących szeregów partyjnych". Nikita Chruszczow: "Całą jego ofiarną działalność opromieniała jasnym światłem nieśmiertelna nauka marksizmu-leninizmu. Niewzruszona wierność tej nauce i wysoka pryncypialność były głównymi cechami Bolesława Bieruta". Józef Cyrankiewicz: "Partia i naród zwierają dziś mocniej szeregi i idą dalej tym samym szlakiem, który wytyczyliśmy wspólnie, gdy jeszcze był z nami Bolesław Bierut". Droga konduktu żałobnego z placu Defilad w centrum Warszawy na Cmentarz Wojskowy na Powązkach liczyła ponad osiem kilometrów . Na całej trasie stały nieprzebrane tłumy liczące setki tysięcy osób. Nie byli spędzeni, wielu przyszło tego wietrznego dnia na trasę konduktu z ciekawości. Maria Dąbrowska w dziennikach pisała o tych tłumach: "Możliwe, że śmierć wyzwala w naszym narodzie wspaniałomyślne uczucia, możliwe, że Bierut umiał zaskarbić względy tzw. szarego człowieka (o czym się, owszem, słyszało), a możliwe, że to tylko pęd sensacji, a nawet chęć zobaczenia go wreszcie umarłym, i to w tajemniczych okolicznościach". W dniu śmierci Bieruta byłem wraz ze swą klasą maturalną na stadionie pod Krokwią w Zakopanem. Odbywała się tam kolejna konkurencja Akademickich Mistrzostw Świata. Odnowa wówczas w Polsce raczkowała i przyjazd delegacji akademickich z kilkudziesięciu krajów świata był wciąż jeszcze wielką atrakcją. W pewnej chwili ktoś przyniósł, zasłyszaną w radiu wiadomość o śmierci tak zwanego prezydenta. Rozejrzałem się dookoła, nigdzie nie widziałem na twarzach troski bądź smutku. Jeśli, to raczej rozbawienie bądź obojętność. Ponieważ strach przed konfidentami i wszechmocnym UB, towarzyszący nam od lat, wyraźnie zelżał, po chwili usłyszałem pierwsze rozważania na temat roli Ruskich w uśmierceniu Bieruta... W Polsce XX Zjazd KPZR - jedno z najdonioślejszych, bez wątpienia, wydarzeń w powojennej Europie - będzie miał już na zawsze specjalny akcent bierutowski. Komunizm po tym zjeździe w naszym kraju nigdy już nie był taki sam, jak przed nim. Dotyczyło to także Związku Radzieckiego, jak i całego tak zwanego obozu pokoju i socjalizmu. Referat Chruszczowa, wygłoszony na zjeździe na zamkniętej sesji, a w świecie znany dzięki "przeciekowi z Warszawy", był bezprecedensowym i nieoczekiwanym oskarżeniem stalinizmu, a więc radzieckiego komunizmu, o zbrodnicze gwałcenie praw ludzkich. Nigdy chyba w historii żaden monolityczny ruch polityczny, nie zmuszony do tego przegraną wojną bądź rewolucją, nie dokonał tak wielkiej samokrytyki państwa czy rządzącej nim wszechwładnie i niepodzielnie partii. W intencji Chruszczowa i ludzi z jego otoczenia to bezprzykładn e oskarżenie miało usunąć złe praktyki w partii i w państwie oraz uruchomić niewykorzystane rezerwy, wciąż jeszcze tkwiące w komunizmie. Tymczasem zjazd, wbrew oczekiwaniom jego głównego reżysera, stał się pierwszym krokiem na długiej jeszcze drodze, prowadzącej do samozniszczenia systemu. Drogę tę, dodajmy, bardzo wyboistą, dopiero po 35 latach miał zwieńczyć upadek Związku Radzieckiego. Od razu też trzeba powiedzieć, że Chruszczow, ku swemu zaskoczeniu, stanął twarzą w twarz wobec niepokojów, które zaczęły rozsadzać monolityczne do niedawna imperium. To wówczas w Moskwie w odpowiedzi na referat Chruszczowa pojawiła się wielka rysa na owym monolicie, a autorem jej był charyzmatyczny przewodniczący Komunistycznej Partii Chin Mao Zedong. On pierwszy rzucił rękawicę partii-"matce" i wkrótce miał doprowadzić do powstania w Pekinie drugiego, obok Moskwy, kierowniczego ośrodka ruchu komunistycznego. Wizyta Chruszczowa w Warszawie w marcu 1956 roku, jak miało się okazać, nie jedyna zresztą tamtego roku, oficjalnie podyktowana została koniecznością pożegnania zmarłego w Moskwie stalinowskiego przywódcy polskich komunistów. Jej charakter dowiódł jednak, że ledwie co rozpoczęty rok może być czasem niepokojów w tak zwanej bratniej Polsce. Chruszczow bowiem nie tylko szedł w kondukcie pogrzebowym ulicami Warszawy, lecz także matkował wyborowi Edwarda Ochaba na najważniejsze w krajach komunistycznych, a więc i w Polsce, stanowisko pierwszego sekretarza partii komunistycznej. Celem jego było niedopuszczenie do władzy w Warszawie człowieka związanego z Mołotowem i, jak później mówiono, jego atypartyjną grupą. Ponieważ marcowe VI Plenum KC PZPR było niezmiernie ważne nie tylko dla kraju, lecz również dla politycznych losów Edwarda Gierka, przytoczę fragment ze stenogramu, przez lata, oczywiście, nigdzie nie publikowany. Pierwszy udostępnił go czytającej publiczności profesor historii Andrzej Werblan - wieloletni członek KC PZPR, a przez kilka lat, za Gierka właśnie, jeden z sekretarzy KC. W polemice z jednym z laureatów konkursu "Moja PRL" rozpisanym w "Trybunie" z mojej inicjatywy, zamieszczonej 6 stycznia 2001 roku zacytował obszerne fragmenty ze stenogramu obrad: "Przewodniczył Aleksander Zawadzki. Najpierw wysłuchano sprawozdania Józefa Cyrankiewicza o chorobie i przyczynach zgonu Bieruta. Później Edward Ochab poinformował o rehabilitacji 27 członków partii bezpodstawnie aresztowanych, głównie w związku ze sprawami Włodzimierza Lechowicza i Wacława Komara. Ochab powiadomił także o uwolnieniu Mariana Spychalskiego, ale dodał, ze BP utrzymało w mocy decyzję o wykluczeniu go z partii za «zanieczyszczenie wojska polskiego obcym i wrogim elementem z pobudek nacjonalistycznych». Specjalna komisja - powiedział - bada okoliczności procesu generała Tatara i pochodnych spraw. Uchylono wyroki w stosunku do 30 oficerów, dalsze sprawy w toku rozpatrywania. Sprawozdania te przyjęto bez dyskusji. Po krótkiej przerwie przystąpiono do wyboru I sekretarza KC. Na wniosek Zawadzkiego złożony w imieniu BP, jednomyślnie w głosowaniu jawnym wybrano Edwarda Ochaba. Po krótkiej mowie dziękczynnej przejął on przewodnictwo i zaproponował zmiany w Sekretariacie KC. Ograniczyły się one do kooptacji dwu nowych sekretarzy, a mianowicie Jerzego Albrechta i Edwarda Gierka. Natychmiast po wystąpieniu Ochaba Jerzy Albrecht oświadczył, że nie czuje się odpowiednim kandydatem do Sekretariatu, gdyż w jego przekonaniu są lepsi od niego, których należy wybrać. Tego rodzaju odmowa była wydarzeniem bez precedensu i świadczyła o zachwianiu dotychczasowych obyczajów i autorytetu kierownictwa. Chruszczow przerwał Albrechtowi uwagą: Marszały nie rażdajutsia iz szporami, a tolko posle ich nażiwajut (Marszałkowie nie rodzą się w ostrogach, lecz później je zdobywają). Następnie Roman Nowak - wówczas I sekretarz KW w Opolu - zgłosił kandydaturę Romana Zambrowskiego na jednego z sekretarzy KC. Zambrowski natychmiast zwrócił się do niego z prośbą o wycofanie kandydatury. W tej sytuacji zabrał głos Gierek. Poparł wniosek Nowaka i oświadczył, że również wolałby nie kandydować do Sekretariatu. «Ja mam - mówił - poważne trudności z pisaniem i formułowaniem... a nie chciałbym być malowanym sekretarzem». [...] Ten cytat rozszerzył profesor Jerzy Eisler. Jego zdaniem Edward Gierek miał dosłownie tak powiedzieć: «Ja w aparacie partyjnym pracuję wprawdzie 10 lat [sic! - wówczas 7 i pół - J.R] i w partii jestem znowuż dwadzieścia parę lat, ale nigdy nie pracowałem na tak odpowiedzialnej pracy partyjnej. Ja jeszcze o jednej rzeczy chciałem zakomunikować towarzyszom: ja mam poważne trudności z pisaniem, z formułowaniem». Rozpętała się dyskusja. Kandydaturę Zambrowskiego poparli Michalina Tatarkówna - I sekretarz KW w Łodzi, Pelagia Lewińska z ZHP, Włodzimierz Sokorski, Celina Budzyńska - dyrektor centralnej szkoły partyjnej, Eugeniusz Stawiński, Jerzy Putrament, Stefan Jędrychowski i Mieczysław Popiel. Putrament naruszył tabu i nazwał po imieniu «narodowościowe» motywy sprzeciwu wobec kandydatury Zambrowskiego. Określił je jako obelgę dla partii. Za propozycjami BP wypowiedzieli się jedynie Wiktor Kłosiewicz i Hilary Chełchowski. Ten ostatni wyśmiał skrupuły Gierka: «Co wy tu nam opowiadacie o pisaniu. Tu nie o pisanie się rozchodzi, też mi ważna rzecz. To sobie weźcie sekretarkę, ważna mi rzecz pisanie...» Sala skwitowała te uwagi śmiechem. Kłosiewicz natychmiast argumentował, że naród lepiej przyjmie wybór Albrechta niż Zambrowskiego. Aluzja ta wywołała burzę zwiszenrufów. W takiej sytuacji sam Chruszczow uznał za wskazane wmieszać się do sprawy. Zastrzegając się, że Zambrowskiego zna bardzo słabo, a pozostałych kandydatów wcale, w dłuższym wywodzie przestrzegał przed nadmiernym wzmacnianiem sekretariatu w stosunku do BP przez wybieranie do Sekretariatu członków Biura. (Zambrowski był wówczas członkiem Biura). W tym momencie Romana Granas przerwała mu zwiszenrufem: «Nam to nie grozi», czyli nie grozi nam przewaga Sekretariatu nad Biurem Politycznym. Chruszczow źle to zrozumiał, obraził się, zaczął wykrzykiwać, że on gróźb się nie boi, że może sobie pójść, jeśli nie chcą go grzecznie wysłuchać itp. Szeroko też rozwodził się nad stosunkiem Biura do rządu w praktyce KPZR. W przerwie zebrało się Biuro i podtrzymało swoje propozycje. Ochab zwrócił się do sali z apelem: «Prowadziliśmy rozmowy z radzieckimi przyjaciółmi - powiedział. - Chcemy w pełniejszym zakresie wykorzystać ich doświadczenia». Wsparł go Minc: «Bardzo krótko. Z gorącym sercem, ale chłodną głową, a kto nie będzie miał chłodnej głowy, ten zaszkodzi partii. Sprawa druga - stoi zagadnienie zwartości partii w najszerszym znaczeniu tego słowa. Sprawa trzecia - jest jednolite stanowisko Biura, Plenum będzie się z nim zgadzało albo nie będzie się zgadzało». Po tych apelach jednogłośnie i jawnie wybrano do Sekretariatu Albrechta i Gierka". I w taki oto sposób Edward Gierek aż na 25 lat wszedł do ścisłego kierownictwa Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Tym samym, w wieku 43 lat, stał się, przynajmniej formalnie, jedną z ważniejszych osób w państwie. Osiągnął trudno przekraczalne, a dla wielu komunistów z elity władzy jedynie wymarzone szczyty kariery politycznej. Zgodnie z protokołem partyjnym odtąd o wszystkich jego wizytach w zakładach pracy, przemówieniach, referatach i tym podobnych miały informować gazety i radio. Jako bardzo ważna persona, a więc mówiąc dzisiejszym językiem - VIP, odtąd wszędzie miał mu towarzyszyć ochroniarz. Z tytułu swej funkcji stał się jednym z najlepiej poinformowanych biurokratów partyjnych. W życiu osobistym, tak dla niego istotnym, wyniesienie na szczyty władzy oznaczało, że nie będzie już miał żadnych problemów bytowych. Dotyczyło to zarówno Gierka, jak i całej jego rodziny. Po latach te wynikające z uczestnictwa w najwyższych władzach przywileje stały się dziedziczne. To za jego rządów w latach siedemdziesiątych nieopublikowane rozporządzenie Rady Ministrów dawało dzieciom członków najwyższego kierownictwa partyjnego i państwowego - obecnego, przeszłego i przyszłego - specjalne przywileje, czyli, między innymi, dożywotnie uprawnienia do korzystania z rządowej służby zdrowia, a także zabezpieczenie przed zwolnieniem z pracy i przed wszelkimi innymi niedogodnościami życiowymi. Można postawić pytanie, dlaczego na VI Plenum partii Edward Gierek wygrał w wyjątkowo nieskrępowanych wyborach ten wyścig do władzy, dystansując tylu zdolniejszych i inteligentniejszych od siebie konkurentów? Osobiście nie mam wątpliwości, że jego siłą okazało się pewne wyobcowanie i brak zaplecza w samym KC, oraz niewątpliwa bezbarwność. Ochab poparł go jako centrystę, wierzył i, dodajmy, nie przeliczył się, że Gierek nie wzmocni żadnego z dwóch walczących ze sobą skrzydeł w partii. Sam Gierek zresztą był świadomy swych ograniczeń i jako pierwszy (obok Albrechta) w historii kandydat na fotel sekretarza próbował odmówić przyjęcia stanowiska, na które powoływała go partia, jak mówił niedosłownie - z powodu najzwyklejszego braku kwalifikacji. Cytowane powyżej słowa, wypowiedziane przez Gierka na plenum, tak właśnie należy rozumieć. Nikt się tym jednak nie przejął, bowiem z ustrojowej istoty rzeczy partia w krajach realnego socjalizmu była nieomylna. I tak, by nie nadwerężyć prestiżu kierownictwa, Gierek musiał zostać sekretarzem. Jego fochy, podobnie jak i Albrechta, wobec propozycji awansu były nie do zaakceptowania. Tym, między innymi, należy tłumaczyć irytację Chruszczowa, w którego obecności odbywał się spektakl nie do pogodzenia z obowiązującymi zasadami ortodoksji komunistycznej. Do tego po raz pierwszy sekretarz KPZR został w bratnim kraju obrażony, przynajmniej we własnym mniemaniu. Zły to był prognostyk, jak miało się niebawem okazać, tak dla Chruszczowa, jak i dla całego "miłującego pokój obozu socjalistycznego". Gdy słuchał Gierka, jakże nieporadnie uzasadniającego odmowę przyjęcia funkcji sekretarza - Edward Ochab musiał sobie tylko gratulować takiego właśnie wyboru. W tym gnieździe szerszeni, jakim był ówczesny rozpolitykowany Komitet Centralny, Gierek, bez dwóch zdań, jawił się w charakterze niewinnego "prawdziwka politycznego", niezagrażającego wówczas nikomu. Towarzysze z Biura Politycznego, spoglądając na niego, mogli czuć się pewniej. A w świecie polityki spokój i brak obaw co do poczynań partnera są wręcz bezcenne. Nic więc dziwnego, że za tym awansem miały przyjść następne. Stan ducha Gierka z tamtych dni niezmiernie trudno jest odtworzyć. Z pewnością śmierć Bieruta i zaskoczyła go, i zbiła z tropu. Przyzwyczaił się do niego i nauczył z nim współpracować. Wraz z jego śmiercią utracił patrona, wobec którego wiedział, jak się zachować. Teraz natomiast musiał się niepokoić tym, że kraj czekają, być może, kolejne zawirowania na szczytach władzy. Niewykluczone więc, że przewidywał, iż w nowej sytuacji nie będzie umiał się odnaleźć. Wobec zachodzących w kraju zmian mógł czuć się bezbronny. Mimo że nie był przecież stalinistą, nie należał również do ludzi o twardej ręce, którzy innych trzymają krótko. Jego związki z Bierutem wynikały z prostego faktu zależności od człowieka, który okazał mu zainteresowanie. Gdy zabrakło patrona, życie polityczne takiego człowieka jak Gierek musiało stać się trudniejsze. Stąd jakże niezręczna - patrząc z dzisiejszej perspektywy - była jego próba odmowy przyjęcia oferowanego przez Biuro Polityczne stanowiska. Z pewnością w krótkiej historii PZPR nie zdarzyło się jeszcze, aby na posiedzeniu Komitetu Centralnego ktoś tłumaczył się tak bezradnie, jak Gierek w dniu 20 marca 1956 roku. Na korzyść naszego bohatera przemawia jedynie fakt, że z tego przykrego doświadczenia wyciągnął należyte wnioski i w przyszłości już nigdy publicznie nie tłumaczył się, że jest niezdolny do pełnienia poważnych funkcji. Co więcej, zrobił wszystko, by nowym zadaniom podołać. Od marca do października Na VI Plenum KC PZPR, w dniu 20 marca 1956 roku, Edward Gierek nieoczekiwanie został jednym z sześciu sekretarzy KC PZPR, a tym samym - członkiem ścisłej elity partyjnej w Polsce. Miał do niej należeć najdłużej spośród wszystkich jej działaczy, bo nieprzerwanie aż przez 24 lata, 5 miesięcy i 16 dni. Sądzę, że nikt spośród uczestników tamtego historycznego plenum, na którym pierwszym sekretarzem partii w obecności szefa KPZR Nikity S. Chruszczowa obrano Edwarda Ochaba, nie przypuszczał, że oto w osobie byłego repatrianta z Belgii, który miał, jak sam mówił, trudności z mówieniem i robił przez to nie najlepsze wrażenie, widzą przyszłego szefa partii. Edward Ochab wskazał go na sekretarza najprawdopodobniej dlatego, że trzymał się z dala od wielkiego sporu, jaki wówczas toczyli "puławianie" z "natolińczykami". Pierwsi z nich (Zambrowski, Morawski, Albrecht, Matwin i inni) byli uznawani za frakcję liberalną i żydowską, drudzy natomiast (Rokossowski, Witaszewski, Kłosiewicz, Z. Nowak, Zawadzki - chociaż tego ostatniego wiąże się również z grupą Ochaba) reprezentowali tak zwany partyjny beton, przeciwny liberalizacji systemu. Pierwsi mieli za sobą prasę i radio oraz młodzież i środowiska inteligenckie, drudzy przede wszystkim wojsko, kontrolowane przez Konstantego Rokossowskiego - "marszałka dwóch narodów". Zapleczem pierwszych było niewątpliwie budzące się ze stalinowskiego letargu społeczeństwo, natomiast zapleczem drugich - siły zachowawcze w partii. Podziały między uczestnikami obu, nieformalnych zresztą, frakcji były nieprecyzyjne. W statucie PZPR nie było miejsca dla żadnych legalnych podziałów, stąd dodatkowa trudność w zrozumieniu tego, co rozgrywało się wówczas w partii. Sytuację wśród komunistów gmatwała również niepewna sytuacja w Moskwie. Chruszczow po wygłoszeniu referatu skonsolidował przeciwko sobie najważniejsze "sieroty" po Stalinie, w tym przede wszystkim Mołotowa z Malenkowem. Musiał więc najpierw zająć się sytuacją w swojej partii. Gdyby stracił nad nią kontrolę, niewykluczone, że skończyłby podobnie jak rozstrzelany w 1953 roku Beria. Na referat i jego zasadnicze tezy zareagował również nieprzychylnie dla gospodarza Kremla szef partii chińskiej, Mao Zedong. Jego stanowiska w żadnym wypadku nie można było lekceważyć, gdyż jak twierdzili Chińczycy, przeszło połowa komunistów na świecie pochodziła właśnie z Chin i nosiła legitymacje Komunistycznej Partii Chin. A Mao przestraszył się nie na żarty zainicjowanej przez Chruszczowa koncepcji walki z kultem Stalina. Bał się bowiem możliwości przełożenia tej teorii na grunt chiński i, co zrozumiałe, nie chciał stać się jeszcze za życia celem podobnego ataku. Wiadomo, że równie ambiwalentny, lub nawet wrogi, stosunek do tez Chruszczowa z tych samych powodów co Mao mieli pozostali przywódcy komunistyczni w tak zwanych Krajach Demokracji Ludowej. Oni jednak, z powodu słabości małych w porównaniu z ZSRR państw, nie mogli pozwolić sobie na podobną do chińskiego przywódcy dezynwolturę i z konieczności musieli referat zaakceptować, robiąc dobrą minę do złej gry. Wszystko to razem, co zrozumiałe, znalazło swoje odbicie na gruncie polskim. Moskwa, zajęta swoimi sprawami i reakcją Chińczyków, mniej wnikliwie śledziła w tamtych dniach rozwój wydarzeń nad Wisłą. Dla ludzi obeznanych z polityką było oczywiste, że dopóty, dopóki Chruszczow nie podporządkuje sobie w pełni władzy politycznej w Moskwie - a jak dziś wiemy, miało to nastąpić dopiero w roku następnym, po tak zwanym rozgromieniu "antypartyjnej grupy Mołotowa" - dopóty zakres swobody działania polskich komunistów był bodaj największy w dotychczasowej historii Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. I oto, w tak złożonej sytuacji polskiej i międzynarodowej, przyszło Gierkowi rozpoczynać wielką karierę. Jest pewne, że Gierek w Komitecie Centralnym trzymał się wówczas politycznego środka, a z pewnością już jako sekretarz pilnie baczył przede wszystkim na to, co mówi i robi Edward Ochab. Co do przyczyn swego awansu nie miał, wydaje się, specjalnych złudzeń i nawet po latach, w Przerwanej dekadzie w roku 1989, oceniał je bardzo trzeźwo: "Byłem człowiekiem stosunkowo nowym w Warszawie, nie związanym ze starą gwardią. Dla Ochaba cenna była też moja neutralność w rozgrywającym się sporze pomiędzy frakcją «natolińczyków» i «puławian ». Nie byłem też skompromitowany w żadnych działaniach, z których partia chciała się wysupłać. Ochab, jak każdy nowy sekretarz, szukał nowych ludzi, których awans wiązałby się już z jego nazwiskiem". VI Plenum partii, jak wkrótce się okazało, nie wyjaśniło wcale sytuacji wśród aktywu kierowniczego PZPR, a wręcz przeciwnie, zaostrzyło jeszcze dotychczasowe podziały. W rezultacie tamtej wiosny nikt już właściwie w pełni, a więc w starym stylu, nie kontrolował partii. Natomiast nadspodziewanie duże znaczenie uzyskały Komitety Wojewódzkie PZPR. Po raz pierwszy, nie oglądając się na instrukcje z centrali, zaczęły samodzielnie kształtować własną linię polityczną. W Warszawie, na przykład, a więc pod bokiem Komitetu Centralnego, Komitet Warszawski partii kierowany przez zdeklarowanych "puławian" (pierwszy sekretarz Stefan Staszewski - kapepeowiec i były łagiernik) znajdował się w forpoczcie tak zwanej odnowy. (Tym eufemistycznym terminem określano w PRL wszystkie zwroty polityczne dokonywane przez partię). Wbrew przyjętym w Moskwie ustaleniom, które bezwzględnie utajniały referat Chruszczowa, Komitet Warszawski PZPR zdecydował się na prawdziwą, nie mieszczącą się w głowie przeciętnego członka partii herezję, mianowicie na wydrukowanie bez zezwolenia Biura Politycznego tego sensacyjnego przemówienia. Przetłumaczono je na język polski i wydrukowano w 20 tysiącach egzemplarzy. Polska wersja referatu rozprowadzona została wśród organizacji partyjnych milionowej już stolicy. Z Warszawy egzemplarze trafiły do innych miast i zaczęły krążyć w przeróżnych odpisach po całym kraju. Jest też pewne, że na Zachód referat pierwszego sekretarza KPZR trafił przez Warszawę. Dla ideowych komunistów, nie mówiąc już o zwykłych ludziach, referat był szokujący, demitologizował bowiem system i samego Stalina, a jego zbrodnie w gruncie rzeczy stawiał na równi ze zbrodniami Hitlera. Polakom do pełnego szczęścia brakowało już tylko przyznania się Moskwy do tajnego protokołu paktu Ribbentrop- Mołotow i do Katynia. Dokonania obu tych zbrodni Związek Radziecki jednak, niemal do ostatnich dni, nie był skłonny potwierdzić, mimo wielokrotnych próśb kolejnych pierwszych sekretarzy PZPR. Największą szansę na przyznanie się Kremla do morderstw w lesie katyńskim zmarnował - zdaniem Piotra Kostikowa, szefa sektora radzieckiego w KPZR w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych - Władysław Gomułka. W przededniu tak zwanego wiecu przyjaźni w Moskwie w maju 1957 roku z udziałem Gomułki i Chruszczowa radziecki przywódca miał powiedzieć: "Dawaj, «Wiesław», jutro powiemy o Katyniu, głośno i otwarcie. Wszystko zwalimy na Stalina. Tyle ma na sumieniu, to i to zniesie. Ja powiem o jego zbrodni, a ty, że naród polski potępia Stalina i wspólnie składamy hołd pomordowanym i że wspólne nieszczęścia spowodowane przez Stalina umacniają naszą przyjaźń, braterstwo, ty to pięknie potrafisz. Zróbmy to raz i będzie spokój z tą całą okropną sprawą. Co? Powiemy jutro?" Gomułka na to miał odpowiedzieć: "Nie zdajecie sobie sprawy, jakie to echo może wywołać w naszym narodzie, jakie reakcje i nastroje, jak to może wpłynąć na stosunki polsko-radzieckie. To dla nas bardzo tragiczna sprawa, poważna, nie nadaje się do tego, aby o niej mówić na wiecach. To mogłoby spowodować reakcje łańcuchowe. Nie wystarczy zwalić na Stalina. Ludzie będą pytać o szczegóły. A dokumenty macie, a gdzie leżą oficerowie? Wszyscy w Katyniu? Czy gdzieś jeszcze? Czy jesteście gotowi odpowiedzieć na wszystkie pytania rodzin? Nie? To, Nikito Siergiejewiczu, tej sprawy tak załatwić się nie da. Jeśli sprawa dojrzała do wyjaśnienia, to trzeba to zrobić, ale w powadze, i wiedzieć, jak postępować wobec konsekwencji, które wywoła publiczne jej otwarcie. Nie, nie zaczynajmy tego wiecu". Chruszczow podobno tak łatwo wtedy nie ustąpił, widać takie oświadczenie było mu potrzebne w walce politycznej z "grupą Mołotowa", którą zresztą wkrótce potem, bo w lipcu, pokonał. Wracał w tamtej rozmowie do tego te matu, ale Gomułka najwyraźniej się uparł i nie chciał, by sprawę Katynia ujawnić na wiecu. Kilka lat później, gdy zmienił zdanie, stanowiska obu przywódców miały się zmienić - wtedy jednak Chruszczow zgryźliwie miał odpowiedzieć: "Chcieliście dokumentów. Nie ma dokumentów. Trzeba było narodowi powiedzieć po prostu. Proponowałem... Nie wracajmy do sprawy". I powrót ten, jak wiadomo, nastąpił dopiero po upadku Polski Ludowej... Wiosną 1956 roku, gdy na czele PZPR w Warszawie nie było jeszcze Gomułki, chybotliwa równowaga w kierownictwie partii, ustanowiona na VI Plenum, co i raz, jak się okazało, była zakłócana przez wydarzenia bieżące, takie jak ujawnienie referatu Chruszczowa. Obie więc frakcje dążące do przesilenia, zaczęły wprost, bez oglądania się na zdanie całej instancji partyjnej, odwoływać się do społeczeństwa. Było to zupełnie nowe zjawisko w kraju realnego socjalizmu. Dotychczas bowiem wszelkie walki frakcyjne, tak w Moskwie, jak i w "demoludach" (skrót od oficjalnej nazwy Kraje Demokracji Ludowej używany na wschodzie wobec tak zwanych krajów socjalistycznych bez ZSRR), rozgrywały się za zamkniętymi drzwiami i do złudzenia przypominały zamachy pałacowe, których karty historii powszechnej są pełne. Natomiast tym razem partia w roli rozjemcy osądzającego obie grupy niebacznie obsadziła społeczeństwo, a więc nieobecną w komunizmie opinię publiczną. Był to całkowicie oryginalny wkład Polski do dziejów światowego komunizmu. I tak na przykład wiosną 1956 roku "puławianie" postawili na liberalizację systemu, popularną wśród wszystkich kręgów społeczeństwa, a zwłaszcza wśród młodzieży, natomiast "natolińczycy" włączyli do swego arsenału antysemityzm, czyli - według ich określenia - "odżydzanie" kierownictwa partii i państwa. Mimo tragicznych i straszliwych doświadczeń wojennych antysemityzm wciąż podskórnie był obecny w szerokich kręgach społecznych. Pożywką dla niego była tak zwana nadreprezentatywność działaczy pochodzenia żydowskiego w kierownictwie partii i rządu oraz w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Krążyły wówczas na ten temat nieprawdopodobne plotki, a i dziś historycy spierają się o wielkość tego zjawiska. W niedawno udostępnionym przez profesora Andrzeja Paczkowskiego Raporcie Nikołaja Seliwanowa - oficera NKWD, na początku Polski Ludowej głównego doradcy radzieckiego przy Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego - wysłanym do Berii w 1945 roku Żydzi mieli stanowić 18,7 procent pracowników ministerstwa i zajmowali połowę kierowniczych stanowisk. Natomiast według badań przeprowadzonych pod kierownictwem profesora Andrzeja Paczkowskiego na temat kierowniczych kadr w centrali MBP i Komitetu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego (tak nazywało się dawne MBP przemianowane na komitet po wspomnianym już III Plenum KC PZPR, a więc jeszcze za życia Bieruta) wyliczono, że na 447 osób zajmujących w latach 1944-1956 stanowiska od naczelnika wzwyż 131 osób, czyli 29,6 procent, podało w ankietach narodowość żydowską. Podobnie też było w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, gdzie według notatki o stanie kadr MSZ udostępnionej przez W. Borodzieja podano, że na 8 dyrektorów departamentu było 5 Żydów, na 4 wicedyrektorów - 3, a na 28 naczelników wydziałów - 18. Przytoczone fakty, znane wówczas opinii publicznej w większym lub mniejszym stopniu, wykorzystywała dla własnych celów politycznych z całym cynizmem frakcja natolińska. Ku jej rozczarowaniu hasła antysemickie, chociaż chwytliwe, cieszyły się jednak znacznie mniejszym odzewem społecznym niż program liberalizacji ustroju i władz w państwie. Społeczeństwo tym samym nie po raz pierwszy okazało się mądrzejsze od tych, którzy chcieli nim manipulować. Ważne też dla odradzającej się opinii publicznej było, że władze, ustępując pod naciskami społecznymi, wystąpiły z programem naprawiania krzywd i rozliczania się z ich sprawcami. I tak w kwietniu skazano na 5 lat więzienia "za nadużywanie władzy" znanego oprawcę z UB, wiceministra MBP, pułkownika Różańskiego. Zaraz potem przyszły informacje o aresztowaniu kolejnego wiceministra, generała Romkowskiego, i dyrektora X Departamentu tegoż MBP, pułkownika Fejgina. Mimo że cała trójka była pochodzenia żydowskiego, nie wywołało to szczególnych reakcji na tle rasowym, na co niewątpliwie liczyli "natolińczycy". Ponad wszelką wątpliwość sądzili oni, że na akcji rozliczeniowej z funkcjonariuszami pochodzenia żydowskiego upieką własną polityczną pieczeń. W maju ze wszystkich funkcji partyjnych i państwowych został zwolniony drugi do niedawna człowiek w państwie - Jakub Berman. Tak więc we władzach partyjnych, spośród członków "wielkiej trójki", zresztą już nie na długo, bo tylko do burzliwej jesieni, pozostał jedynie Hilary Minc. I tak z wolna, w sposób nieoczekiwany dla siebie, kierownictwo partii i państwa zaczynało w tamtych miesiącach przypominać pasażerów sań, umykających przed stadem goniących je wilków. Kolejne "ofiary", w postaci wysokich funkcjonariuszy partyjnych i państwowych, wyrzucane z sań na pożarcie opinii publicznej, nie zmieniały w niczym sytuacji i wbrew oczekiwaniom matadorów politycznych nie przybliżały Polski do politycznego przesilenia. Natomiast cała partia, czyli ciągnące sanie konie, zdawała się dostawać coraz większej zadyszki. Wielka seria dymisji, zarówno zdeklarowanych stalinowców, jak i oprawców z UB, nie przynosiła wciąż zmian w politycznej sytuacji kraju. Społeczeństwo zamiast się uspokoić, jak liczono w gmachu partii na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich w Warszawie, wysuwało wciąż nowe żądania. W rezultacie Władysława Dworakowskiego kierującego Komitetem do spraw Bezpieczeństwa Publicznego zastąpił uznawany za zwolennika reform Edmund Pszczółkowski. Stanisław Radkiewicz, były minister MBP, a od III Plenum minister pegeerów, został pozbawiony wszelkich stanowisk, to samo spotkało ministra sprawiedliwości Henryka Świątkowskiego, a także prokuratora generalnego Stefana Kalinowskiego i naczelnego prokuratora wojskowego, cieszącego się szczególnie złą sławą, Stanisława Zarakowskiego. Dokonano wielu aresztowań spośród sadystów z MBP (między innymi Józefa Duszy), a na końcu wszechmocną bezpiekę podporządkowano Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Przy okazji zredukowano o 22 procent personel urzędów bezpieczeństwa, a tysiące zwolnionych funkcjonariuszy, po wypłaceniu im odpraw finansowych, skierowano do sektora usług i innych apolitycznych zajęć gospodarczych. Można więc śmiało powiedzieć, że sterroryzowane dotychczas przez bezpiekę społeczeństwo brało w tamtych dniach ograniczony, ale jednak, rewanż na komunistycznym aparacie ucisku. Po zrehabilitowaniu przez Chruszczowa Komunistycznej Partii Polski przyszedł czas na przywrócenie jej członkom dobrego imienia. O ile jednak we wszystkich środowiskach z ogromnym zadowoleniem przyjmowano aresztowania ubeckich siepaczy, to rehabilitacje komunistów znajdowały odzew głównie w kręgach osób partyjnych. W każdym razie zarówno odsyłanie "na zieloną trawkę" niepopularnych polityków, jak i przywracanie dobrego imienia najczęściej już nieżyjącym, bo zamordowanym w ZSRR byłym kapepeowcom, przynosiło punkty frakcji puławskiej w toczonym przez nią pojedynku z "natolińczykami". W kwietniu Sejm uchwalił wreszcie długo oczekiwaną masową amnestię dla więźniów politycznych. Najczęściej karę śmierci zamieniano im na 15, a dożywocie na 12 lat więzienia. W założeniu partii miał to być więc akt łaski, a nie sprawiedliwości. Według pierwotnych zamierzeń ustawodawca, to znaczy partia, niewątpliwie nie chciał samodemaskacji, czyli dobrowolnego przyznania się do popełnionych wobec społeczeństwa, w imię budowy nowego ustroju, ogromnych zbrodni. W związku z tym nie planowano jeszcze przywracania dobrego imienia ludziom zniesławionym publicznie przez sądy PRL. Sądzono, że uda się te zbrodnie naprawić połowicznie - aby wilk, czyli władza, był syty, jak i owca, czyli ofiara, cała. Ale metoda półśrodków, bez przyznania się do zbrodni systemu, na co władze nigdy nie miały ochoty, nie przynosiła spodziewanych efektów politycznych. W końcu więc ta wewnętrzna sprzeczność dokonywanych zmian i niemożność dogadania się reformatorów partyjnych z rozbudzonym i pałającym żądzą rewanżu społeczeństwem, zaczęła grozić załamaniem się reform. Raz uruchomiony proces zwolnień więźniów systemu z wolna nabierał jednak rozmachu. I tak uchylono wyroki na generałów Kirchmajera, Mosóra i Tatara. Do końca maja zwolniono z więzień w sumie 28 tysięcy osób. Wśród zwolnionych jeszcze przed uchwaloną amnestią, bo w grudniu 1954 roku, był też główny partyjny rywal Bieruta, Władysław Gomułka ("Wiesław"). Wypuszczani na wolność więźniowie byli w większości ludźmi straszliwie udręczonymi i upokorzonymi przez system stalinowski. Mieli za sobą lata spędzone w katowniach i nieludzkie wprost śledztwa, ciągnące się latami. Byli też zazwyczaj trwale okaleczeni psychicznie i fizycznie, a ich powrót do normalnego życia nie był łatwy. Tak wielkie, niewyobrażalne do niedawna ustępstwa władz, poczynione wiosną, wcale nie uspokoiły sytuacji politycznej. Polska wciąż znajdowała się przed przesileniem. Kiedy nastąpi koniec kryzysu, nikt wówczas nie wiedział. Tymczasem tak zwany oficjalnie proces odnowy życia tak politycznego, jak i społecznego nabierał coraz większego przyspieszenia. Stopniowo też wymykał się spod kontroli partii. W tamtych dniach modne stało się hasło zakładania samorządów robotniczych w fabrykach. Ich inicjatorzy wzorowali się na rozwiązaniach stosowanych w Jugosławii. Dla wszystkich było jednak jasne, że wprowadzenie samorządów ograniczy pozycję organizacji partyjnych w zakładach pracy. Ponieważ proces ten był spontaniczny i niekontrolowany, a na jego czele znaleźli się słabo sterowalni przez aparat partyjny działacze, tacy jak Lechosław Goździk - młody robotnik szefujący organizacji partyjnej w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu w Warszawie, więc na razie partia miała do wyboru albo pozornie przejąć te hasła jako własne, albo grać na zwłokę, by później ukręcić łeb tym inicjatywom. Cała sfera przemian w fabrykach żywo obchodziła Edwarda Gierka. Jako sekretarz zajmował się nadzorowaniem przemysłu z ramienia partii. Jego rola miała w pierwszej kolejności polegać na hamowaniu nowych, nie zrodzonych w gabinetach partyjnych, inicjatyw. Z tamtych miesięcy Edward Gierek zachował nie najlepsze wspomnienia. Nie był bowiem reformatorem ani człowiekiem skłonnym lansować nowe rozwiązania ekonomiczne, które prowadziłyby do zmniejszenia tradycyjnie pojmowanej roli partii. Nie potrafił też w żaden sposób, jak twierdził po latach, odnaleźć się w narastającym, jego zdaniem, chaosie. W gruncie rzeczy tęsknił więc do prawdziwie socjalistycznego porządku, do jakiego przez lata się przyzwyczaił. Tego porządku tymczasem wciąż na horyzoncie nie było widać. W tej sytuacji pełniona wówczas przez niego rola sekretarza mogła ograniczać się - jak sam przyznawał po latach - jedynie do roli "gaśnicowego". Rozbite i skłócone kierownictwo partii, chcąc uspokoić klasę robotniczą, sięgnęło w tamtych dniach do "instrumentów płacowych". Gierek był nie tylko zwolennikiem, ale wręcz orędownikiem podwyżek. I tak na początku czerwca rząd podniósł płace górników i portowców. Te podwyżki, jak dowiodły dalsze wydarzenia, niczego jednak nie rozwiązały, a przeciwnie, najpierw stały się źródłem sporego zamieszania, a później nawet tragedii. Choćby to brzmiało śmiesznie, Gierek musiał przyznać, że jednak Bolesław Bierut miał przed dwoma laty rację, gdy go strofował za przedłożenie propozycji podwyżki płac jedynie dla górników. Słowa Bieruta: "Co inne oddziały klasy robotniczej o tym pomyślą" - przypominały się Gierkowi kilkakrotnie tamtej wiosny i lata. Otóż czerwiec 1956 roku miał potwierdzić, że gospodarka polska stanowi już system naczyń połączonych. Podwyżki dla portowców i górników wywołały bowiem niezadowolenie wśród załóg innych branż, a szczególnie wśród niedowartościowanych finansowo robotników przemysłu maszynowego. Dotyczyło to szczególnie mocno Poznania. Największa fabryka w tym mieście - Zakłady Cegielskiego, wówczas jeszcze noszące imię Józefa Stalina - współpracowała blisko z Wybrzeżem. To niezadowolenie było tym większe, że Zakłady Cegielskiego - podobnie jak i Katowice również wciąż nazywane od imienia Stalina - zgłaszały już jesienią poprzedniego roku żądania zmiany norm i podwyżek płac. Władze warszawskie nie doceniły wówczas powagi sytuacji i nadal zwodziły robotników z Poznania. Gdy ostatecznie w czerwcu okazało się, że podwyżki płac owszem, miały miejsce, ale wyłącznie, jak to wówczas mawiano, "w węglu i w portach", rozżalenie i irytacja załogi poznańskiego giganta jeszcze się pogłębiły. Gdyby komunistyczny system w Polsce był w tamtych dniach tak szczelny, jak przed XX Zjazdem KPZR, skończyłoby się prawdopodobnie na narzekaniach. Jednak sytuacja była tym razem diametralnie inna. Pierwsza po wojnie "odnowa" rozbudziła w społeczeństwie ogromne nadzieje nie tylko na zwolnienie ze stanowisk i osądzenie zbrodniarzy odpowiedzialnych za łamanie praworządności socjalistycznej, lecz także na to, że socjalizm wreszcie nabierze więcej ludzkich cech i upodmiotowi obywateli. Okazało się, że robotnicy, którymi władza stale wycierała sobie usta, mieniąc się "robotniczą", chcieli stać się prawdziwymi gospodarzami kraju. Po raz pierwszy partia miała stwierdzić, że slogany o władztwie robotników i ich kierowniczej roli w państwie, rzucane - zdawałoby się - na wiatr, mogą mieć przysłowiową drugą stronę medalu. A czas na demonstracje wydawał się znakomity. Oto pod koniec czerwca Poznań zaludnił się gośćmi z całego świata, którzy przybyli do miasta Przemysława na ledwie co wznowione po latach przerwy Międzynarodowe Targi Poznańskie. Wśród gości był Norweg Dag Hammersjöld, ówczesny sekretarz generalny ONZ. Demonstrację uliczną z 28 czerwca dzień wcześniej poprzedził strajk w Zakładach Cegielskiego i Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego. Do tego nie powiodły się zgłaszane przez załogę próby porozumienia z ministrem przemysłu maszynowego, Romanem Fidelskim, dotyczące robotniczych postulatów. Sytuacja w zakładach i w mieście, jak uznano wieczorem 27 czerwca, była bardzo napięta i wszystko mogło się zdarzyć. W przededniu zapowiedzianej demonstracji Edward Gierek postanowił pojechać do Poznania. Nakłonił go do tego Marian Czerwiński, wiceprzewodniczący Centralnej Rady Związków Zawodowych, znany naszemu bohaterowi ze wspólnego uśmierzania strajku w kopalniach zagłębiowskich. 27 czerwca wieczorem, jak wspominał Gierek w Przerwanej dekadzie, skontaktował się z Edwardem Ochabem, od którego otrzymał zgodę na wyjazd. Przekonywał wówczas pierwszego sekretarza partii do jak najszybszej podwyżki płac, dzięki której można by uśmierzyć nastroje. Ochab miał wówczas odpowiedzieć Gierkowi, że "całą sprawę omówią za trzy dni na posiedzeniu Biura Politycznego. Teraz tam jedź i miej oczy otwarte". Gierek wyjechał wraz z kierowcą do Poznania o godzinie 5 rano, lecz do miasta nie przybył samochodem, bowiem na jego granicy zatrzymała go pikieta strajkowa. Stamtąd więc piechotą i tramwajem udał się do centrum, które, jak mówił, było już wówczas bezpańskie. Komitet Wojewódzki partii został zdemolowany, a ulicami krążyły grupy młodych ludzi z biało-czerwonymi sztandarami i takimi samymi opaskami na rękawach. Na ulicach niezbyt mu znanego miasta spotkał, na swoje szczęście, błąkającego się podobnie jak on, Mariana Czerwińskiego. Postanowili razem udać się do gmachu Wojewódzkiej Rady Narodowej, odpowiednika obecnego Urzędu Wojewódzkiego. Stamtąd Gierek chciał zadzwonić do Ochaba, aby mu zdać relację z zastanej sytuacji. W Urzędzie Wojewódzkim nie zdołał jednak zadzwonić do szefa, gdyż wkrótce po nim do gmachu Wojewódzkiej Rady Narodowej weszła liczna grupa demonstrantów, którzy w dosyć agresywnym tonie domagali się rozmowy z przewodniczącym, a więc dzisiejszym wojewodą, albo z kimś innym z władz. W rzeczy samej do takiej rozmowy świetnie nadawałby się Gierek, przewodniczącego bowiem nie było, ale szczęśliwie przytomna sekretarka schowała go w ostatniej chwili, wraz z wiceprzewodniczącym CRZZ, w szafie. Zatem Gierek nie spotkał się oko w oko z przybyłymi do gmachu demonstrantami. W tym czasie w mieście toczyły się już walki. Demonstranci w liczbie co najmniej stu tysięcy zdobyli, zresztą bez walki, główne urzędy w mieście, zniszczyli "zagłuszaczkę" radiową, a następnie dostali się do więzienia, w którym zdobyli broń palną i tak uzbrojeni podjęli nierówną walkę o opanowanie siedziby poznańskiej bezpieki, mieszczącej się przy ulicy Kochanowskiego. Po opuszczeniu gmachu WRN przez demonstrantów Gierek nie wyszedł na ulicę, lecz próbował telefonicznie rozmawiać z Ochabem. Nie miał informacji o całościowej sytuacji w mieście, lecz to, co widział, wystarczyło, by jego opowieść zmroziła krew w żyłach pierwszego sekretarza partii. W każdym razie na pytanie: czy należy użyć broni?! Edward Gierek odpowiedział, że mimo całego dramatyzmu wydarzeń powinno się za wszelką cenę unikać siłowego rozwiązania. Wkrótce potem zadzwonił do niego szef bezpieczeństwa w Poznaniu, domagając się rozkazu użycia broni. Z rozmowy tej Gierek dowiedział się, że na ulicach tłum rozbraja wysłane przeciwko demonstrantom oddziały wojskowe. Na szczęście nie był jednak nigdy człowiekiem palącym się do podejmowania rozstrzygających decyzji. W trudnych chwilach górę zawsze brała w nim rozwaga. Nie chciał też za żadną cenę być politykiem popisującym się w takiej sytuacji stanowczością. Dlatego poradził rozgorączkowanemu i lekko rozhisteryzowanemu pułkownikowi, by zadzwonił do Warszawy i skontaktował się z Edwardem Ochabem, który przewodniczył akurat posiedzeniu Biura Politycznego. "Tam zapadają decyzje, które będziecie musieli wykonać" - powiedział. O tych gorących momentach, kto wie czy nie jednych z najważniejszych w jego politycznym życiu, Edward Gierek powiedział w Przerwanej dekadzie w ten sposób: "Póki krew się nie polała, możliwe są rozmowy [...]. Moja odpowiedź nie zadowoliła wówczas szefa bezpieczeństwa, który zezwolenie na użycie broni wyegzekwował telefonicznie, chwilę później, od samego Ochaba. Wiem, że tak było, od generała milicji Pietrzaka. Jego pisemną relację na ten temat widziałem na własne oczy". W tym czasie Biuro Polityczne, pod niewątpliwym wpływem "puławian", obradujące z wielką niefrasobliwością od rana, nagle, po otrzymaniu dramatycznych sygnałów z Poznania, zaczęło podejmować szybkie i stanowcze decyzje. Z godziny na godzinę zdecydowano się na pełne, ofensywne działania wojskowe przeciwko miastu. Do Poznania polecieli samolotem premier Józef Cyrankiewicz i zastępca ministra obrony narodowej generał Popławski - z pochodzenia Polak, który jeszcze przez Stalina został oddelegowany z Armii Czerwonej do Wojska Polskiego. Tam też, na lotnisku, które uczyniono punktem dowodzenia działaniami zbrojnymi, podjęto decyzję o skierowaniu do Poznania pododdziałów czterech dywizji, w tym również pancernych. Miasto do wieczora zostało zdobyte, a w ciągu nocy i rana następnego dnia (29 czerwca) opanowano już ostatnie punkty oporu demonstrantów. Żołnierzom, aby ich zachęcić do interwencji, powiedziano, że walczą z niemieckimi rozruchami wywołanymi przez agentów imperializmu. Edward Gierek nie powrócił już tego dnia do Warszawy, lecz został przewieziony na lotnisko w Poznaniu. Na szczęście nie musiał tam podejmować samodzielnie ani decyzji politycznych, ani tym bardziej wojskowych. Do końca miał już pełnić przy premierze rolę zaplątanego w wir wydarzeń młodego sekretarza z Warszawy. Bilans ulicznych demonstracji w Poznaniu, które przerodziły się w prawdziwą, niczym nie kontrolowaną rewolucję antykomunistyczną, był nadzwyczaj tragiczny. Od kul zginęło 75 osób, a około 800 zostało rannych. Miastu złamano wówczas kręgosłup i całe pokolenie poznaniaków do końca swych dni zachowało w pamięci dramat swego grodu i bezwzględność władzy. Władzy, która mimo całej retoryki odnowy i pozornej słabości wcale, jak się okazało, nie była taka słaba. To samo miało się powtórzyć 25 lat później, w dniu wprowadzenia stanu wojennego. I tak nie po raz ostatni w historii PRL komuniści udowodnili społeczeństwu, że w imię obrony swego stanu posiadania są gotowi do bezwzględnego tłumienia rozruchów robotniczych, które, jak bez żadnej wątpliwości wiadomo, wywołane były żądaniami ekonomicznymi poznańskich załóg. Odtąd też, aż do końca Polski Ludowej, wszystkie rewolty społeczne będą miały podłoże bytowo-ekonomicznych roszczeń, a hasła społeczno- -polityczne, gdy zaczną się pojawiać, będą zawsze wtórne i początkowo jak gdyby mniej ważne. Edward Gierek dzięki ostrożności, a także - nie ukrywajmy - swemu niewielkiemu jeszcze wtedy znaczeniu, wyszedł z dramatu poznańskiego stosunkowo obronną ręką. Obecność w tamtych dniach w Poznaniu nie zaważyła na jego życiu negatywnie. O udziale Gierka w dramacie poznańskim społeczeństwo przypomniało sobie dopiero po upadku PRL, gdy otworzono archiwa. Całe odium za brutalność władz, za czołgi na ulicach, za serie z karabinów, spadło na premiera Józefa Cyrankiewicza, którego słowa, wypowiedziane do mikrofonów radiowych 29 czerwca - w dniu stłumienia pierwszego powstania przeciwko PRL - nigdy nie zostaną mu zapomniane: "Ufamy, że wszyscy ludzie w Poznaniu będą sumiennie wypełniać swe obowiązki. Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciwko władzy ludowej, niech będzie pewien, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie w interesie ludu pracującego". Mimo że Cyrankiewicz stwierdził wyraźnie, że władza będzie "odrąbywała ręce" "prowokatorom i szaleńcom", słowa te mieszkańcy Wielkopolski, jak i całego kraju, na zawsze odnieśli do siebie. Potwierdziło się, że w przemówieniach wypowiadanych w atmosferze tak gorącej jak wówczas nie można liczyć na niuanse bądź podteksty. Cyrankiewicz, zdaniem ogółu Polaków, na zawsze miał już pozostać politykiem skorym do odrąbywania im rąk... Na pierwszym po Poznaniu posiedzeniu Biura Politycznego Gierek został wmanewrowany w bardzo niewygodną sytuację. Mianowano go bowiem, ni mniej, ni więcej, tylko szefem specjalnej komisji Biura i Sekretariatu KC partii, której zadaniem było dokonanie oceny wydarzeń poznańskich, jak i przyczyn, które do nich doprowadziły. O swym niezręcznym położeniu Gierek powiedział w Przerwanej dekadzie: "Zwrócono się do mnie, abym przedstawił raport o tragedii poznańskiej. Sytuacja była niejasna i nie było wiadomo, jaka koncepcja weźmie górę. Były możliwe dwa warianty wydarzeń: pierwszy, że był to słuszny bunt klasy robotniczej przeciwko wypaczeniom socjalizmu, a drugi, że było to kontrrewolucyjne powstanie kierowane przez agentów imperializmu. Wszyscy starsi członkowie władz partyjnych odmawiali swego uczestnictwa w pracach komisji, aż w końcu wybór padł na najmłodszego członka kierownictwa. W komisji pracowali przedstawiciele kilku instancji, górę wzięła ocena odpowiadająca nastrojom w kierownictwie partii". A nastroje te wówczas, w lipcu, w kręgach władzy były nieprzychylne wobec demonstrantów. Wyrazem tego stały się ostre wyroki wymierzane robotnikom złapanym podczas zamieszek. O tym przerażającym, w sumie, kontekście Gierek mówił w 1989 roku dość bałamutnie: "Jako młody sekretarz i przewodniczący komisji nie miałem dosyć siły, aby przeforsować swoje zdanie. Zresztą raport ten w jakimś sensie zweryfikowały wydarzenia, które doprowadziły do VIII Plenum i polskiego października". Natomiast w raporcie komisji Gierka czytamy: "[...] wydarzenia poznańskie miały charakter wrogiej antyludowej dywersji i prowokacji politycznej, zorganizowanej i kierowanej przez wrogi ośrodek. [...] wróg od dłuższego czasu przygotowywał dywersję poznańską [...] żerując na niezadowoleniu wśród załóg poznańskich zakładów pracy". Ten niezbyt chwalebny dla Gierka raport szczęśliwie pozbawiony był większego znaczenia i rozgłosu. Sporządzony został bowiem przez komisję na doraźne zamówienie polityczne. A ocena wydarzeń poznańskich zmieniała się tamtego lata dosłownie z dnia na dzień. Opinie obowiązujące rano nie były już aktualne wieczorem. Tak więc z opresji przygotowania wiążącej dla partii diagnozy polityczno- społecznej wybawił Gierka nadzwyczaj szybki w Polsce bieg wydarzeń tamtego lata. Gdy go spytałem, czy wstydzi się po latach swej koniunkturalnej postawy, odpowiedział: "Wstydzić się nie wstydzę, chociaż przyznaję, że sprawozdanie to dziś napisałbym inaczej. Od początku brakowało w nim sprawiedliwej i ostrej oceny kierownictwa partii. Niezdecydowanie Ochaba, jego kunktatorstwo, niereagowanie na postulaty załóg robotniczych były głównymi przyczynami późniejszej tragedii. Sobie nic nie mogłem w tym względzie zarzucić; natychmiast po otrzymaniu pierwszego sygnału ostrzegałem jak mogłem, prosiłem o ustąpienie przed żądaniami płacowymi robotników". Cóż, po latach, jak łatwo zauważyć, doprawdy nietrudno jest być najsprawiedliwszym w Sodomie! Poznań tak dla rządzących, jak i rządzonych był prawdziwym wstrząsem. Początkowo wszechwładny w szeregach członków KC strach - nieuchronny rezultat represji wobec ludności czwartego co do wielkości wówczas miasta w Polsce - zastąpiło coraz powszechniejsze oburzenie na władze za sposób spacyfikowania klasy robotniczej w tak ważnym ośrodku przemysłowym. Gdy za wyrażenie własnej opinii przestały grozić represje, członkowie KC okazali się mającymi własne zdanie ludźmi z krwi i kości. Ważne też, że tak zwane wypadki poznańskie zaostrzyły widoczny już i tak gołym okiem rozłam w kierownictwie partyjnym. Obie frakcje tragedię miasta starały się wykorzystać dla własnych, często przyziemnych, celów politycznych. Stało się to wyraźnie widoczne podczas obrad VII Plenum KC PZPR rozpoczętego 18 lipca, a także oficjalnych obchodów dwunastej rocznicy PKWN. Obie okazje były powodem (oficjalnie wyłącznie obchody) przyjazdu do Warszawy premiera Bułganina z marszałkiem Żukowem - wówczas ministrem obrony narodowej ZSRR. Przyjazd dowódcy Armii Czerwonej z czasów II wojny światowej nie był oczywiście przypadkowy, miał działać porażająco na polskich towarzyszy. Czasy były jednak takie, że polska partia jak nigdy dotąd stawała się nieobliczalna. O ile bowiem Edward Ochab w referacie na plenum, mówiąc o wypadkach poznańskich, starał się wyjść na spotkanie obu frakcjom i przyczyn demonstracji nie doszukiwał się tylko w prowokacjach imperializmu, lecz wskazywał również na błędy władz i potrzebę dialogu ze społeczeństwem, to Bułganin powiedział wprost, że imperialiści zachodni chcą osłabić i podzielić wspólnotę socjalistyczną i w tym celu cynicznie wykorzystują trudności gospodarcze Polski Ludowej. W związku z tym uważał, że należy wzmóc czujność i zewrzeć szeregi. Przy okazji ostro skrytykował prasę polską, będącą, jak wiadomo, jednym z bastionów "puławian". Wzywał do zaostrzenia kontroli nad nią, dla dobra partii i PRL. Na koniec swego wystąpienia zaofiarował, niewątpliwie w charakterze "marchewki", dostawy konsumpcyjne do Polski o wartości dwudziestu pięciu milionów dolarów. VII Plenum należało do najdłuższych w historii PZPR i trwało dziesięć dni, a więc aż do 28 lipca. Jego uczestnicy, po wysłuchaniu przemówienia Bułganina, śmiało mogli uznać, że szala w pezetpeerowskim sporze partyjnym, dzięki poparciu ze strony ZSRR, przechyla się na stronę grupy natolińskiej. Wykorzystał to Roman Nowak - ważny członek tej koterii. W swym wystąpieniu domagał się zwiększenia kontroli nad prasą i obrony spółdzielni produkcyjnych na wsi, wówczas spontanicznie rozwiązywanych przez chłopów. Ponadto żądał zmniejszenia liczby Żydów w kierownictwie PZPR, a także, co było niespodzianką, zwolnienia więzionego od 1953 roku prymasa Wyszyńskiego. Obok dwóch ostatnich apeli: gonienia Żydów i zwolnienia prymasa w charakterze "prezentu-niespodzianki" dla społeczeństwa dodał jeszcze całkiem księżycowy postulat zwiększenia płac aż o 50 procent. Domagał się także powrotu do władzy Władysława Gomułki. To posunięcie spowodowało, że odtąd obie strony sporu zaczęły grać kartą byłego szefa PPR. "Puławianie", trzeba im oddać sprawiedliwość, nie podjęli eskalacji haseł populistycznych, a wręcz przeciwnie - pomysł pięćdziesięcioprocentowej podwyżki uposażeń, proponowanej przez przeciwników, uznali za szczyt demagogii. Stwierdzili też, że hasła domagające się ograniczenia liczby Żydów w kierownictwie partii to jawna zachęta do antysemityzmu w Polsce. Sprzeciwili się także powrotowi Władysława Gomułki do władzy. Bali się jego rewanżu na przeciwnikach, do których większość z nich przed 1948 rokiem się zaliczała, a także ostrzegali przed jego porywczością, uporem i wrodzonym autokratyzmem. Mimo że "puławianie" zachowali przewagę nad grupą natolińską, zwycięzcą plenum był niewątpliwie pierwszy sekretarz, Edward Ochab. W uchwałach górę wzięła jego linia ostrożnej naprawy błędów i wypaczeń systemu. W materiałach opublikowanych w gazetach po plenum tradycyjnie mówiło się o wzmocnieniu więzi partii z masami. Prawdziwie ważne dla społeczeństwa były jednak nowe akcenty w ocenie wydarzeń poznańskich. Plenum uznało bowiem publicznie, że demagogom i wrogom udało się wykorzystać niezadowolenie robotników. Skoro tak, to tym samym oficjalnie przyznano, że robotniczy gniew miał i wewnętrznie uzasadnione powody. Ich źródeł szukano między innymi w nie do końca właściwych założeniach planu sześcioletniego, a więc nadmiernej rozbudowie przemysłu ciężkiego. Z punktu widzenia dalszej liberalizacji systemu istotne też było to, że partia w dalszym ciągu obiecywała przestrzegać socjalistycznej praworządności. Z kolei bardzo ważne dla środowisk inteligenckich i postakowskich stało się w komunikacie z plenum przynajmniej formalne równouprawnienie żołnierzy AK i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie z I i II Armią Ludowego Wojska Polskiego. Chociaż jak na oczekiwania społeczne zbyt wyważone postulaty VII Plenum wciąż nie mogły przynieść przesilenia politycznego, dowodziły jednak, że tragedia poznańska nie ukręciła łba reformatorskim kręgom w partii. Natomiast w sferze polityki kadrowej wszystko pozostało po staremu, to znaczy żadna z frakcji nie uzyskała zdecydowanej przewagi, natomiast wzmocniło się centrum Edwarda Ochaba. W rezultacie więc Edward Gierek po raz drugi w ciągu zaledwie pół roku za polityczną powściągliwość został nagrodzony kolejnym awansem. To on właśnie, obok Adama Rapackiego (zaliczanego do umiarkowanych "puławian") i Romana Nowaka (zdeklarowanego "natolińczyka"), został nowym członkiem Biura Politycznego. Do Sekretariatu KC wybrano Witolda Jarosińskiego - nijakiego centrystę, czyli polityka podobnie jak Gierek umiarkowanego. Dla społeczeństwa natomiast w ruchach kadrowych przyjętych na plenum niewątpliwie najważniejsze było polityczne "wykończenie" Jakuba Bermana, który został wyrzucony z Komitetu Centralnego partii. Okazało się później, że ta decyzja na zawsze zatrzasnęła mu drzwi do uczestnictwa w życiu politycznym w PRL. Dla przyszłości politycznej, i to niedalekiej, partii i kraju bardzo istotna była decyzja uchylająca uchwałę KC z 1949 roku w sprawie odpowiedzialności Władysława Gomułki i jego współpracowników za odchylenie prawicowo- nacjonalistyczne w partii. Ta uchwała kierowniczego gremium komunistów polskich otworzy Gomułce już niedługo drogę do pełni władzy w Polsce. Ludziom biegłym w polityce jego powrót co najmniej do politbiura wydawał się kwestią tylko miesięcy, jeśli nie tygodni. Brak jednoznacznych decyzji politycznych na najwyższym forum partyjnym zwykle w takich sytuacjach nosi wszelkie znamiona decyzji. Ponad wszelką wątpliwość dowodził, że trwający od wielu miesięcy proces reformy komunizmu polskiego nie został zahamowany i wciąż trwa. A działo się w Polsce wówczas bardzo wiele. Rozdyskutowana była młodzież. Na spotkaniach w "Klubie Krzywego Koła" i w dziesiątkach innych klubów rozsianych po całym kraju mówiono otwarcie o wszystkich słabościach systemu. Chłopi z dnia na dzień z coraz większym zapałem likwidowali znienawidzone przez siebie spółdzielnie produkcyjne. Prasa, w tym przede wszystkim "Po prostu", a także inne tygodniki, takie jak "Nowa Kultura" i "Przegląd Kulturalny", oraz dzienniki, tropiły otwarcie wszelkie nonsensy gospodarcze, społeczne i polityczne. Oto tytuły głośnych cykli prasowych z "Po prostu": Na spotkanie ludziom z AK, Błoto i dolary. Dziennikarze i pisarze walczyli z nonsensami w życiu społecznym, politycznym i gospodarczym oraz z cenzurą i ograniczeniami dyskusji prasowych. Nowością stały się masowe obchody rocznicy powstania warszawskiego, które zostało uznane za słuszny i sprawiedliwy zryw ludu warszawskiego przeciwko okupantom hitlerowskim. Za przynależność do AK należały się odtąd, jak można było domniemywać, nie szykany, lecz uznanie. Z więzień wychodzili kolejni bohaterowie Armii Krajowej. W Częstochowie w rocznicę ślubów jasnogórskich odbyła się największa w dotychczasowej historii PRL demonstracja nie zarządzona przez władze komunistyczne. Na błoniach przyklasztornych wokół Jasnej Góry, z widocznym z daleka pustym fotelem prymasa Stefana Wyszyńskiego, zgromadził się milion pielgrzymów przybyłych z całej Polski. Społeczeństwo, a także wciąż rozdarta walkami wewnętrznymi partia, zdawało się nie zważać ani na geopolitykę, ani na niezadowolenie Moskwy. Niedawne karcące słowa Bułganina skierowane pod adresem demonstrantów poznańskich i prasy polskiej zdawały się na nikim nie robić wrażenia. Działo się tak, mimo że sytuacja zewnętrzna Polski zaczęła się z wolna coraz bardziej komplikować. Niespodziewana nacjonalizacja Kanału Sueskiego w Egipcie przez pułkownika Nasera, wymierzona we władanie kolonialne Anglii i Francji, podniosła temperaturę międzynarodową o kilka stopni. Zdaniem Kremla wymagało to nie sporów wewnętrznych, a zwarcia komunistycznych szeregów w skali światowej. Polskie dylematy i przymiarki do reformowania ustroju były z każdym dniem coraz gorzej widziane. W tej trudnej sytuacji Edward Ochab zachował się nie jak aparatczyk partyjny, za jakiego uchodził, lecz prawdziwy mąż stanu i wytrawny polityk. We wrześniu 1956 roku podjął wobec Moskwy prawdziwie pokerową rozgrywkę polityczną: wykorzystał oficjalne zaproszenie Mao Zedonga i pojechał z wizytą do Pekinu na VIII Zjazd Komunistycznej Partii Chin. Zjazd był to szczególny, odbywał się bowiem po jedenastoletniej przerwie. Od poprzedniego kongresu komunistów dokonało się, jak wiadomo, bardzo wiele. Przede wszystkim został obalony reżim Czang Kaj-szeka i powstała Chińska Republika Ludowa. Wyjazd Edwarda Ochaba do Pekinu na czele delegacji Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej był niewątpliwie decyzją bardzo śmiałą. Po raz pierwszy bowiem i - jak po latach miało się okazać - ostatni, w zjeździe komunistów chińskich uczestniczył pierwszy sekretarz KC PZPR. Dodatkowo w Pekinie, o czym doskonale wiedział Ochab, na czele delegacji radzieckiej nie pojawił się Chruszczow, lecz jedynie Mikojan. Na czele pozostałych delegacji z europejskich państw rządzonych przez komunistów, co było znamienne dla późniejszego rozwoju stosunków Pekinu z Moskwą, nie przybyli pierwsi sekretarze partii, lecz jedynie członkowie biur politycznych. Gest Ochaba całkiem słusznie uznali więc wówczas wszyscy za przejaw jego suwerennych aspiracji politycznych. W tamtych miesiącach nasz kraj i jego reformy wewnętrzne cieszyły się ogromnym zainteresowaniem światowej opinii publicznej. Polska droga budowy socjalizmu była przedmiotem wielu analiz. Mao Zedong, chociaż nieżyczliwy walce Chruszczowa z kultem jednostki, widział w polskim eksperymencie zmniejszania zależności od Moskwy własny interes. Dlatego w czasie zjazdu wyraźnie faworyzował Ochaba. A za prawdziwą wręcz demonstrację jego poparcia dla PZPR zostało uznane oficjalne przyjęcie na audiencji Anastasa Mikojana nie samodzielnie, lecz wspólnie z Ochabem. W rozmowie, którą przewodniczący KPCh prowadził wspólnie z obydwoma zaproszonymi politykami, powiedział: "Wydaje się, że Polska i Chiny trzymały ze sobą, nawet o tym nie wiedząc. To dobre towarzystwo i jesteśmy z niego zadowoleni". W trakcie tego niekonwencjonalnego spotkania Mao dobrze wyrażał się o polskich reformach, a nawet pochwalił Gomułkę, który wówczas jeszcze nie był członkiem kierownictwa partyjnego. Do Ochaba powiedział wtedy dosyć zagadkowo: "W Chinach też mamy kogoś takiego jak Gomułka, ale jego nigdy nie usunięto z partii. Partia trzyma go w Komitecie Centralnym i chociaż nie zawsze się z nim zgadza, często zasięga jego opinii". Mao prowadził rozmowę ze swymi gośćmi w sposób jawnie złośliwy i nieprzychylny dla Anastasa Mikojana. Nic więc dziwnego, że te nietypowe uwagi Mao, jak na rodzaj i rangę spotkania, wywołały wręcz furię szefa delegacji radzieckiej, który w obecności przewodniczącego zaczął jawnie się kłócić, co prawda nie z nim, lecz z przywódcą polskich komunistów. Ochab, obserwując bacznie tak zaskakujący przebieg rozmowy, nie tylko nie wziął wody w usta, jak nakazywał wieloletni obyczaj, lecz czując poparcie gospodarza wszczął z Mikojanem spór o ocenę wydarzeń poznańskich. Spokojne i wyważone opinie Ochaba o poznańskim buncie z czerwca spowodowały wybuch złości Anastasa Mikojana, który bez ogródek powiedział: "Ludzie, którzy głoszą takie antyradzieckie idee, mogą być jedynie uważani za wrogów i odpowiednio do tego potraktowani. To samo dotyczy tych, którzy ich słuchają". Na taką prowokację Mikojana Ochab zareagował w sposób jak na przywódcę PRL niespotykany, bo wstał z miejsca, uścisnął rękę Mao i nie żegnając się z szefem delegacji radzieckiej, demonstracyjnie opuścił spotkanie. Najważniejsza rzecz zdarzyła się jednak dopiero po wyjściu szefa polskiej partii. Najwyraźniej przewodniczącemu KPCh przypadł wówczas do gustu czupurny przywódca polski. Chwilę bowiem po wyjściu z sali szefa polskiej partii powstał i on ze swego miejsca i bez słowa opuścił Mikojana, wyrażając w niezwykły wręcz, zupełnie niedyplomatyczny sposób pełne poparcie dla Ochaba. Na ten dotychczas największy w historii afront ze strony KPCh Mikojan zareagował natychmiastowym opuszczeniem Pekinu. Tego samego dnia wieczorem odleciał samolotem do Moskwy. Wspólna przygoda przeżyta wówczas przez Mao i Ochaba na szczęście nie zakończyła się w trakcie obrad VIII Zjazdu, lecz miała swe, bardzo ważne dla Polski, dalsze konsekwencje. Zaledwie kilka tygodni później Mao miał okazję udowodnić, że jego poparcie dla Ochaba nie było tylko chwilowym kaprysem. Gdy bowiem Chruszczow, w przededniu VIII Plenum KC PZPR, zawiadomił szefa partii chińskiej, że dla dobra socjalizmu musi zaprowadzić siłą porządek w Polsce, spotkał się ze stanowczą dezaprobatą chińskiego giganta... Ochab powracał z Chin mocno pokrzepiony poparciem Mao. Doszedł - nie bez słuszności - do wniosku, że w ostateczności może liczyć na poparcie towarzyszy chińskich i na ich stymulujące działanie na Moskwę. Uznał więc, że mimo oporu "natolińczyków" może zmierzać do przesilenia politycznego w kraju. Po powrocie do Warszawy ustalił z Cyrankiewiczem, z którym przez ostatnie pół roku najbliżej współpracował, że jedyną osobą zdolną do wyprowadzenia Polski i PZPR z kryzysu jest Władysław Gomułka. Zaledwie przed kilku miesiącami ci sami politycy zakładali, że o ile zajdzie konieczność zaproszenia Gomułki do władzy, będzie musiał zadowolić go powrót do Biura Politycznego i Sekretariatu KC. Teraz okazało się jednak, że korzystając z niejasnej sytuacji politycznej, żąda dla siebie funkcji pierwszego sekretarza partii, a dla swych trzech najbliższych współpracowników miejsca w politbiurze. Pozycję polityczną Gomułki, tak się dziwnie złożyło, wzmocniły w tym okresie obie frakcje partyjne. Zarówno "natolińczycy", jak i "puławianie", a także sam Ochab brali "Wiesława" wówczas "pod pachę", starając się go przekabacić każdy na swoją stronę. W walce o władzę traktowali go bowiem jak dodatkową kartę przetargową. Tymczasem każdy dzień wahań i na poły publicznych rozważań o ewentualnym powrocie Gomułki zwiększał jego popularność w społeczeństwie i umacniał mit o nim jako zbawcy narodu. W tej sytuacji doszło więc w końcu do konsensu pomiędzy Ochabem i Gomułką. Urzędujący sekretarz, rzecz bezprecedensowa w historii PRL, mimo że osobiście nie lubił "Wiesława", zgodził się oddać mu stanowisko, a także przystał na dopuszczenie do ścisłych władz partii jego ludzi. Ponadto obaj zdecydowali się na usunięcie z politbiura Rokossowskiego i Minca. Natomiast, aby osłabić zwalczające się frakcje "puławian" i "natolińczyków", uzgodniono, że w nowym Biurze Politycznym pozostanie po jednym przedstawicielu obu koterii. Porozumienie zaakceptowano, jak mówiono, dla dobra kraju, na posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR 12 października. Postanowiono wprowadzić je w życie niezwłocznie na VIII Plenum KC PZPR, zaplanowanym na 19 października. Kiedy wydawało się, że rozwiązanie kryzysu politycznego jest rzeczywiście bardzo bliskie, do polskich sporów w bezceremonialny sposób włączyła się Moskwa. Dla Kremla było rzeczą wręcz niedopuszczalną, by w którymkolwiek z krajów demokracji ludowej zmiany na szczycie kierownictwa partii odbywały się bez jego wcześniejszej akceptacji. Ponadto Chruszczow bardzo poważnie obawiał się, że Polska szykuje się do wyrwania spod hegemonii radzieckiej. Upewniali go w tym "natolińczycy", dla których w nowej sytuacji ostatnią deską ratunku, poza poparciem Rokossowskiego i innych wyższych dowódców radzieckich wojsk stacjonujących w Polsce, było właśnie pozyskanie pełnej przychylności Chruszczowa. Po czasie uznali bowiem, że porozumienie zawarte na posiedzeniu Biura Politycznego nie zabezpiecza ich interesów. W tej sytuacji Kreml zażądał, by całe polskie Biuro Polityczne przybyło 17 października do Moskwy, na co Ochab odważnie odpowiedział, że będzie to możliwe dopiero po 19 października, czyli po zakończeniu obrad VIII Plenum KC. Jego odmowa została uznana przez Chruszczowa za trudny do strawienia objaw polskiej arogancji. W tych bardzo gorących dniach, gdy cała Polska była rozdyskutowana, trudną sytuację Ochaba i reformatorów partyjnych dodatkowo skomplikowały podjęte przez "natolińczyków" przygotowania do przeprowadzenia puczu antyreformatorskiego. Wzmocnieni wsparciem radzieckim, mieli przygotować wówczas proskrypcyjną listę 700 działaczy, których chcieli nocą aresztować, aby raz na zawsze rozprawić się z partyjnymi rewizjonistami. W przygotowywaniu listu miał nie brać udziału Rokossowski, ale liczono na jego pomoc z chwilą aresztowania całej grupy puławskiej. Poparcie dla "konserwy" partyjnej wyraził także szef PAX-u Bohdan Piasecki. W głośnym wówczas artykule w "Kierunkach" zatytułowanym Instynkt państwowy straszył reformatorów, a z nimi rozgorączkowane społeczeństwo, siłowym rozwiązaniem, niezbędnym, jego zdaniem, w obliczu zagrożenia bytu państwa. Nic więc dziwnego, że w tygodniu poprzedzającym plenum atmosfera polityczna w Warszawie, i w całym kraju, była bliska histerii. Pucz, o ile rzeczywiście był przygotowywany, na co brak niezbędnych dowodów, a nie (na przykład) wymyślony dla podgrzania atmosfery, udaremnili wówczas robotnicy z Żerania, a także postawa Komitetu Warszawskiego partii. Pięć minut przed dwunastą miały zostać zdobyte listy proskrypcyjne. Powiadomiono o nich osoby zagrożone aresztowaniem. Ważne też było i to, że reformatorzy w partii mieli po swojej stronie wojska tak zwanego Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ich największa jednostka - dywizja nadwiślańska - stacjonowała w Warszawie. Wojskami tymi dowodził generał Wacław Komar, uczestnik wojny domowej w Hiszpanii i niedawny więzień polityczny Informacji Wojskowej. Atmosferze zbliżającej się "dintojry" na szczytach władzy towarzyszyły nieustanne wiece, odbywające się, jak Polska długa i szeroka, we wszystkich wielkich i średnich miastach. Największą sławą cieszyły się wówczas wiece w Wielkiej Auli Politechniki Warszawskiej. Uchwalone na nich rezolucje, popierające reformatorów Ochaba i Gomułkę, miały dla rozgrywającej się batalii bardzo istotne znaczenie. W przededniu zbliżającego się i zapowiedzianego już VIII Plenum KC sytuację polityczną mocno zaogniły informacje o marszu jednostek Armii Czerwonej na Warszawę. Pułki i dywizje tej potężnej armii niespodziewanie opuściły swe miejsca dyslokacji, głównie na Dolnym Śląsku i przemieszczały się szosami w kierunku stolicy. Polska znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie! Wczesnym rankiem 19 września, na kilka godzin przed plenum, na lotnisku w Warszawie wylądował samolot z partyjno-rządową delegacją radziecką na pokładzie. Wraz z Chruszczowem przybyli nim między innymi uznawany za "Polakożercę" Mołotow - wieloletni stalinowski premier i minister spraw zagranicznych, współautor paktu z Ribbentropem, oraz marszałek Koniew, dowódca wojsk Układu Warszawskiego. Po wyjściu z samolotu Chruszczow ostentacyjnie przywitał się najpierw z generałami radzieckimi - dowodzącymi jednostkami stacjonującymi w Polsce. Gdy na lotnisku usłyszał od Ochaba, który witał go wraz z premierem Cyrankiewiczem i przewodniczącym Rady Państwa (prezydentem) Aleksandrem Zawadzkim, że pierwszym sekretarzem partii zostanie Gomułka, zaczął mu wygrażać pięścią i oświadczył, że żadnych zmian kadrowych nie będzie. Następnie kazał gospodarzom wieźć się wprost do gmachu partii na posiedzenie plenum KC. Ochab odważnie sprzeciwił się tej propozycji, oświadczając, że byłoby to pogwałceniem suwerenności PZPR, i zaproponował, aby miejscem wspólnych rozmów z delegacją radziecką był Belweder. Determinacja pierwszego sekretarza PZPR wspieranego przez Zawadzkiego i Cyrankiewicza wywarła widać wrażenie, bo "goście radzieccy" wyrazili w końcu zgodę na zaproponowane im miejsce rozmów. Spory i targi z delegacją radziecką trwały w Belwederze do godzin przedpołudniowych. Ochab żądał przede wszystkim od Chruszczowa wstrzymania marszu Armii Czerwonej na Warszawę. Zagroził, że w razie odmowy wygłosi przemówienie radiowe do narodu. Ważną, a kto wie czy nawet nie kluczową dla dalszych rozmów rolę odegrała informacja otrzymana od ambasadora chińskiego, że ChRL popiera polskie przywództwo w jego staraniach rozwiązania kryzysu politycznego w kraju. Tak się bowiem złożyło, że w czasie, gdy przywódcy radzieccy szykowali się do złożenia "przyjacielskiej" wizyty w Warszawie, w Pekinie w P ałacu Dobroczynności obradowało biuro polityczne KPCh. Na obrady zwołane niespodziewanie i w pilnym trybie Mao przybył w piżamie. Zebranym towarzyszom zakomunikował, że poprosił ich o przybycie w związku z kryzysową sytuacją w Polsce. Po wysłuchaniu informacji szefa Agencji Informacyjnej Nowe Chiny o ruchach Armii Czerwonej w Polsce i poza jej granicami oświadczył: "To jest tak, jakby na nieposłuszne dziecko rodzice szykowali kij. Wkroczenie wojsk socjalistycznego kraju do sąsiedniego socjalistycznego kraju jest wbrew wszelkim zasadom stosunków międzynarodowych, nie mówiąc o zasadach więzi pomiędzy krajami socjalistycznymi. To jest po prostu niedopuszczalne. To jest szowinizm wielkiego państwa". W dyskusji, przeprowadzonej zgodnie z wyrażoną wcześniej dyrektywą Mao, Biuro Polityczne wyraziło stanowisko przeciwne wszelkiej interwencji militarnej w Polsce. W pół godziny po zakończeniu obrad ambasador radziecki Judin został wezwany do przewodniczącego KPCh, celem wręczenia mu noty dyplomatycznej. W dokumencie tym Chińska Republika Ludowa ostro protestowała przeciwko militarnej presji Związku Radzieckiego na Polskę. Mao przyjął ambasadora w piżamie w sypialni Gabinetu Chryzantemowego Zapachu. W ostrej, nie znoszącej sprzeciwu formie nakreślił stanowisko Biura Politycznego, domagając się natychmiastowego przekazania telefonicznie swej opinii Chruszczowowi. W naukach historycznych, jak wiadomo, wszelkie "gdybania" uznawane są za ahistoryczne. Toteż prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, zwłaszcza że obaj bo- haterowie tego wydarzenia już nie żyją, dlaczego Mao zdecydował się na tak ostrą notę wyrażającą w sposób kategoryczny bardzo korzystne dla Polski stanowisko Chin. Czy znany z kapryśnego charakteru przewodniczący postąpił tak właśnie dlatego, że miesiąc wcześniej w Pekinie przypadł mu do gustu Edward Ochab, czy też chciał zwyczajnie zagrać na nosie Chruszczowowi, którego nie cenił i któremu miał za złe walkę z kultem jednostki? Nie dowiemy się tego nigdy. Postawa Mao była tym bardziej zaskakująca, że nieco później tego samego roku nie był już przychylny antyradzieckim ruchom odśrodkowym w Europie. A w niespełna dziesięć dni po udzieleniu poparcia Ochabowi i Polsce Mao zaczął ponaglać Chruszczowa, aby jak najszybciej rozprawił się z rewolucją węgierską. W rozmowie z Kadarem przeprowadzonej w 1957 roku wyznał wręcz, że podczas kryzysu 1956 roku na przełomie października i listopada wysłał do Chruszczowa pilną notę, nakłaniając go do szybkiej akcji wojskowej przeciw budapeszteńskim rewizjonistom. Znamienne też, że mimo wstępnych zapowiedzi wizyty w Polsce w 1957 roku, szybko zrezygnował z tego projektu i nigdy - mimo licznych zaproszeń - go nie zrealizował. W rezultacie nigdy więcej nikomu w Polsce nie udało się zagrać jeszcze raz tak udatnie kartą chińską, jak Ochabowi w pamiętnym 1956 roku. Dzięki nieustępliwości Ochaba i presji Mao udało się polskim komunistom przynajmniej na kilka godzin postawić na swoim w rozmowach z Chruszczowem i Mołotowem. Ochab przerwał rozmowy na dwie godziny, aby otworzyć zapowiedziane posiedzenie plenum KC. Rozpoczęło się ono o godzinie 11.00. W pierwszych słowach, skierowanych do członków plenum, Ochab zaproponował dokooptowanie do składu KC Władysława Gomułki i trzech jego współpracowników oraz zgłosił kandydaturę byłego pierwszego sekretarza PPR na pierwszego sekretarza KC PZPR. Wówczas obrady przerwano, aby delegacja KC mogła prowadzić dalsze rozmowy z Chruszczowem i Mołotowem. W skład delegacji polskiej oprócz Gomułki, przedstawionego delegacji KPZR w charakterze pierwszego sekretarza, wchodzili: Ochab, Cyrankiewicz, Zawadzki, Gierek i Rapacki. Przywódcy kremlowscy, jak się okazało, nie mieli pełnego rozeznania w polskiej sytuacji. Chruszczow, dla którego źródłem informacji były histeryczne i pełne obaw o dalsze członkostwo Polski w Układzie Warszawskim raporty ludzi z ambasady, sączone przez "natolińczyków", przybył do Warszawy z mocnym postanowieniem zapobieżenia "ucieczce" Polski na Zachód. W pierwszej fazie wielogodzinnych rozmów atakował głównie Ochaba i polskie kierownictwo za antyradzieckość prasy oraz nieudzielanie informacji o planowanych zmianach personalnych w kierownictwie polskim. Niepokoił się anarchią i zagrożeniem socjalizmu nad Wisłą. Gomułka starał się go uspokoić, w czym bardzo mu pomogła dobra znajomość rosyjskiego. I on w końcu przekonał Chruszczowa, że kierownictwu partyjnemu do opanowania sytuacji niezbędne jest pozyskanie przychylności szerokich mas. Zapewniał, że gdy się to uda, zdoła w Polsce obronić socjalizm, ale pod warunkiem, że towarzysze radzieccy okażą mu zaufanie. Jego stanowisko potwierdzał niezbyt już przez Chruszczowa akceptowany Ochab. Informował nieco bezczelnie o tysiącach depesz otrzymywanych z całego kraju, zawierających słowa poparcia dla partyjnego kierownictwa. Słowa polskich członków delegacji, a nade wszystko Gomułki zrobiły na Chruszczowie w końcu dobre wrażenie, bowiem dał się przekonać, że pod nowym kierownictwem Polska nie tylko nie osłabi więzi ze Związkiem Radzieckim, lecz jeszcze je wzmocni. Edward Gierek w tych tasiemcowych rozmowach, a trwały one przez cały dzień i wieczór 19 października, a także noc z 19 na 20 października, nie odegrał żadnej szczególnej roli. Poza niewspółmiernie mniejszymi od pozostałych członków delegacji kompetencjami politycznymi przeszkadzała mu słaba znajomość rosyjskiego. Rozmowy odbywały się bowiem bez tłumaczy. Trzej członkowie delegacji - Gomułka, Ochab i Zawadzki - świetnie znali rosyjski jeszcze z przedwojennych szkoleń, odbywanych w ZSRR w czasach, gdy byli członkami KPP, a Cyrankiewicz nauczył się rosyjskiego po wojnie. Jako wieloletniemu premierowi znajomość języka Stalina była niezbędna we wszystkich rozmowach prowadzonych na Kremlu. Adam Rapacki co prawda słabo władał rosyjskim, ale i tak w rozmowach był o niebo lepszy od Gierka. Mimo to Gierek nie czuł się chyba w czasie tych pertraktacji najgorzej, gdyż od marcowego plenum Chruszczow, który go zapamiętał jako "marszałka, który nie urodził się z ostrogami", miał do niego pewną słabość. Sam Gierek przyznawał, że Chruszczow i w późniejszych latach darzył go jakąś irracjonalną sympatią. Doświadczył jej na przykład w czasie urlopu spędzanego na Krymie kilka lat później, gdy stanął w szranki z Chruszczowem w strzelaniu do rzutków. Nie wygrał wówczas jedynie dlatego, że tak życzyli sobie radzieccy towarzysze, którzy wiedzieli, że Nikita nie lubił przegrywać. Dobre rady wtedy poskutkowały... Natomiast w trakcie pertraktacji belwederskich wyszło na jaw, iż Chruszczow po trosze całkiem na wyrost uznawał, że przyczynił się do kariery naszego bohatera. Taki właśnie nadzwyczajny i rzeczywiście nietuzinkowy był pierwszy krok Gierka w świecie wielkiej polityki polskiej i europejskiej. Czy doprawdy można sobie wyobrazić bardziej dramatyczne rokowania decydujące o przyszłości Polski na okres całego pokolenia, a z pewnością i Europy Środkowej, niż tamte - mrożące chwilami krew w żyłach - rozmowy dzienno-nocne z 19 na 20 października 1956 roku, toczone w warszawskim Belwederze? Dobrze po północy Gomułka dogadał się wreszcie z Chruszczowem, z czego obaj byli nadzwyczaj zadowoleni: Gomułka, ponieważ odsuwał od kraju, przynajmniej na pewien czas, żelazny uścisk pancernych armii radzieckich idących na Warszawę; Chruszczow, ponieważ zdejmował z siebie winę za rozbudzenie niewczesnych polskich aspiracji, zagrażających trwałości imperium, stworzonego przed jedenastu laty przez Stalina. Uzgodniono, że rozmowy nie są zakończone, a jedynie przerwane do czasu ponownego spotkania obu delegacji w Moskwie. Żegnając się z Chruszczowem, po pierwszym "niedźwiedziu", czyli pocałunku wykonywanym zwykle w świetle jupiterów na powitanie i pożegnanie pomiędzy przywódcami bratnich partii, Gomułka uzgodnił, że polska delegacja przybędzie do Moskwy na rozmowy już w listopadzie tego roku. Kryzys grożący Polsce nieobliczalną wprost tragedią został zażegnany. Społeczeństwo przyjęło ten fakt z prawdziwym westchnieniem ulgi, nikt o zdrowych zmysłach nie chciał wówczas beznadziejnej awantury wojennej w Polsce. 20 października plenum Komitetu Centralnego partii mogło się już bez przeszkód rozpocząć o wyznaczonej godzinie. "Przyjaciele" bowiem już nie przeszkadzali i najprawdopodobniej, oprócz Chruszczowa, który poleciał do Belgradu, odsypiali w Moskwie trudy negocjacji. Z ich przebiegiem i rezultatami zapoznał uczestników plenum Aleksander Zawadzki, który wytłumaczył członkom KC oficjalne powody zaniepokojenia towarzyszy radzieckich. Wyjaśniając je, miał świadomość, jak chyba wszyscy obecni na sali na ostatnim piętrze gmachu KC partii, że każde wypowiedziane przez niego słowo znajdzie się nazajutrz w rosyjskim tłumaczeniu na biurku Chruszczowa. Zasadnicze przemówienie programowe na plenum wygłosił Władysław Gomułka. Znowu, tak jak osiem lat wcześniej, stanął na czele polskich komunistów. Naród traktował go teraz jak zbawcę, ponieważ był człowiekiem, który miał odwagę przeciwstawić się Stalinowi, a po kłótni z Chruszczowem, jeszcze niedawny więzień, powracał z niebytu politycznego na szczyty władzy. Wielu towarzyszom, którzy go zdradzili albo zwalczali, spędzał sen z powiek, natomiast naród darzył go niespotykanym na owe czasy zaufaniem. Sam Gomułka, w długim, wielogodzinnym przemówieniu, które jak zawsze sam napisał, przedstawił błędy i wypaczenia narosłe, jego zdaniem, w latach kultu Stalina, a także megalomańskie błędy planu sześcioletniego (37 procent dochodu wytworzonego przeznaczano na inwestycje), które spowodowały zubożenie społeczeństwa. Poddał krytyce politykę kolektywizacji i przypisał jej trudności w zaopatrzeniu w żywność społeczeństwa polskiego; zapowiedział pełny rozwój rolnictwa indywidualnego. Oświadczył, że robotnicy poznańscy nie demonstrowali przeciwko socjalizmowi, lecz przeciwko błędom popełnionym przy jego realizacji. Uznał, że stosunki polsko-radzieckie, kluczowe dla sytuacji Polski w Europie, powinny opierać się na suwerenności i równości obu bratnich państw i partii. Stwierdził dalej, że zjawiska kultu jednostki nie można ograniczać jedynie do samego Stalina. Podkreślił też z naciskiem, że nie wolno demokratyzacji socjalizmu wykorzystywać przeciwko przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Przemówienie Gomułki, choć na ówczesne stosunki bardzo ostre i daleko idące, nie podważało jednak w niczym kierowniczej roli partii, a więc kanonu socjalizmu, na którym opierał się system monopartyjny w Europie Wschodniej. Była to próba modyfikacji komunizmu, a więc przystosowania go do zmieniających się po śmierci Stalina warunków w powojennej Europie, w tym oczywiście i w Polsce. Dla obserwatorów politycznych program Gomułki, z pozoru drastyczny, nie naruszał jednak w niczym wszechwładzy monopartii. Dlatego śmiało można powiedzieć, że tym samym nie przekreślał w przyszłości powrotu eufemistycznie zwanych "wypaczeń" socjalizmu. W kolejnym, trzecim już dniu plenum doszło do licznych pojedynków słownych pomiędzy "natolińczykami" i "puławianami". Ci drudzy mieli większość w kierowniczym gremium partyjnym, lecz sympatia Polaków i ich poparcie należało w tam- tych dniach do Władysława Gomułki. W wyniku wyborów nie powstało gomułkowskie biuro polityczne, bowiem plenum było wciąż jeszcze bierutowskie. Niemniej w tajnym głosowaniu członkowie KC wybrali władze, nad którymi Gomułka już w pełni panował. I tak na członków politbiura najwięcej głosów otrzymali Ochab, Gomułka, Loga-Sowiński (przez nowego pierwszego sekretarza dokooptowany do KC), Cyrankiewicz, Rapacki, Jędrychowski, Zawadzki, Morawski i Zambrowski. Kluczowe dla charakteru nowego Biura Politycznego było niewybranie do jego składu uważanego za wojskowego namiestnika radzieckiego w Polsce Konstantego Rokossowskiego. Natomiast do Sekretariatu KC zostali wówczas wybrani Gomułka, Albrecht, Gierek, Jarosiński, Ochab, Matwin i Zambrowski. Tak więc Edward Gierek po błyskotliwym, trwającym pół roku marszu w górę cofnął się wyraźnie, stając się tylko jednym z sześciu sekretarzy KC. Były repatriant z Belgii słusznie mógł więc być wówczas uważany za gwiazdę jednego sezonu. Nowy układ personalny w kierownictwie partii pozornie dawał przewagę grupie Ochaba. W rzeczywistości jego zwolennicy szybko przerzucili się do obozu Władysława Gomułki. Wybory zdecydowanie osłabiły grupę natolińską. Odtąd nie miała bowiem, poza raczej neutralnym Zawadzkim, żadnego reprezentanta w Biurze Politycznym, nie mówiąc już o Sekretariacie partii. W tym drugim co do ważności gremium partyjnym "natolińczycy" po VIII Plenum nie mieli bowiem już dosłownie nikogo. VIII Plenum uznane zostało za ogromny osobisty sukces Gomułki. Po ośmiu latach powracał on do pełnej władzy w partii, a tym samym w kraju. Ponadto miał za sobą niespotykanie wielkie poparcie społeczne, jakiego przed nim i po nim nikt już chyba nie miał w drugiej połowie XX wieku w Polsce. Społeczeństwo, co zrozumiałe, nie dostrzegało wówczas, że Gomułka, jako polski patriota, był przede wszystkim komunistą i jako taki nie chciał wcale, aby Polska ewoluowała w kierunku socjalliberalnym. Nie myślał nawet o wprowadzaniu nowinek, o których mówili komuniści zachodni. Eurokomunizm na przykład nigdy nie wzbudził jego zainteresowania, nie mówiąc już o entuzjazmie. Miał do śmierci pozostać wierny leninowskiej formule realnego socjalizmu. A socjalizm ten był, niestety, zaprzeczeniem demokracji i respektowania praw jednostki, a więc wartości nadrzędnych dla humanizmu europejskiego. Dlatego Gomułka, jako gorący polski patriota, musiał prędzej czy później rozminąć się z nastrojami społecznymi, co w konsekwencji doprowadziło go do wojny z własnym społeczeństwem i dramatycznej utraty władzy w grudniu 1970 roku. VIII Plenum partii nie tylko uchroniło nas przed najazdem radzieckim, lecz także zakończyło okres faktycznego interregnum w partii po śmierci Bolesława Bieruta. Stanowiło też, w gruncie rzeczy, zamknięcie przesilenia pod nazwą "polski październik". Wkrótce bowiem miało się okazać, że Gomułka jest politykiem, który nie zamierza rozwijać reformatorskiego kursu w partii. Przeciwnie - od początku usiłował rozdyskutowany kraj i partię wepchnąć z powrotem w dawne koleiny. Znamienne, że wszystkie zdobycze polskiego października, a były one dla ówcześnie żyjących pokoleń wprost nie do przecenienia, zwykło się łączyć z nazwiskiem Gomułki. Obserwatorom natomiast umykają z pola widzenia dokonania Edwarda Ochaba. Otóż twierdzę, że bez niego nie byłoby polskiego października, a tym samym niewątpliwego uczłowieczenia realnego socjalizmu w Polsce. Dlatego warto chyba w tym miejscu poświęcić nieco więcej uwagi temu najkrócej urzędującemu pierwszemu sekretarzowi PZPR. Edward Ochab sekretarzem został w przełomowym okresie dla PZPR, bo po zgonie Bieruta. Jego śmierć z pewnością wzmocniła ruch reformatorski w partii. Chruszczow, uczestniczący po pogrzebie Bieruta w VI Plenum KC PZPR, na szczycie partii chciał widzieć przede wszystkim konserwatywnego stalinowca, Aleksandra Zawadzkiego, przed laty związanego - z racji szefowania "komunistycznej wojskówce" - z radzieckim wywiadem. Tymczasem Biuro Polityczne zaproponowało na to najważniejsze w kraju stanowisko Edwarda Ochaba - od 1954 roku członka Biura Politycznego. Chruszczow nie oponował przeciwko jego kandydaturze, bo powszechnie uważano, iż będzie również politykiem posłusznym, a co najmniej powolnym Moskwie. Tymczasem ten przedwojenny komunista, szkolony jeszcze w latach trzydziestych w szkole Kominternu - "leninówce", nie miał, w odróżnieniu od co najmniej kilku kolegów z warszawskiego politbiura, szlifów kagiebowskich i niespodziewanie zapragnął dla Polski większego zakresu niezależności od Kremla. Udowodnił to kilkakrotnie w kontaktach z Rosjanami. I tak w czerwcu, na kilka miesięcy przed październikiem, po raz pierwszy w historii PRL, wysunął na naradzie w Moskwie problem niedopłacenia przez ZSRR należności wynikających z powojennych dostaw polskiego węgla. Następnie w lipcu 1956 roku na VII Plenum, w miesiąc po rozruchach w Poznaniu, wykazał się osobistą odwagą opierając się skutecznie mocnej presji Bułganina i Żukowa. Wbrew nim nie uznał, że rozruchy poznańskie były sterowaną z zagranicy próbą kontrrewolucji w Polsce. Podjął też energiczne działania, by naprawić krzywdy, wyrządzone więźniom politycznym. Ponadto usuwał z elity władzy sztandarowych stalinowców i oprawców z UB. Czynił to jednak nie bez wahania i zbyt powolnie. Często jego postawa była niekonsekwentna. Z reguły też wykazywał się brakiem zdecydowania. Stąd wszystkie fundamentalne zdobycze odwilży przedpaździernikowej sprawiały na społeczeństwie wrażenie ustępstw wyrywanych partii z gardła. Nic więc dziwnego, że nie udało się Ochabowi zdobyć tak potrzebnego każdemu politykowi, nawet w komunizmie, poparcia społecznego. To poparcie uzyskał natomiast "na kredyt" w tamtych miesiącach Władysław Gomułka. W owym czasie Polska niewątpliwie potrzebowała człowieka symbolizującego walkę o suwerenność. Nie nadawał się do tej roli Ochab, a pasował jak ulał charyzmatyczny antystalinista - Władysław Gomułka. Tym więc większą jest zasługą Ochaba, że dla dobra kraju zdecydował się zostać "akuszerem" wyniesienia do władzy Gomułki. Edward Ochab - polityk niepopularny i nieumiejący zabiegać o poklask społeczny - wykazał się ponownie osobistą odwagą, gdy w przededniu plenum oparł się najpierw groźnym sygnałom otrzymywanym z Moskwy i baz Armii Czerwonej w Polsce, a potem do końca potrafił się oprzeć presji Chruszczowa. Znamienne, iż spierał się ostro z Chruszczowem po jego przylocie do kraju, wiedząc, że jako polityk jest już przegrany. W rezultacie swe zwycięstwo w sporze z Kremlem przypieczętował oddaniem pełnej władzy Gomułce. Tak więc jego największy historyczny sukces był zarazem dniem jego osobistej politycznej porażki, jeśli nie klęski. Warto w tym miejscu nadmienić, że Edward Ochab nigdy Władysława Gomułki nie lubił i o jego charakterze, a przede wszystkim uporze i apodyktyczności, miał jak najgorsze zdanie. Trzeba też wiedzieć, że nie miał co do swego następcy żadnych złudzeń. Wiedział, że dla realizacji swych idée fixe zdolny jest iść nawet po trupach. Doskonale zdawał sobie jednak sprawę, że w tamtych dniach nie sposób było wygrać z rodzącym się mitem, który nabierał chwilami cech kultu. Gdyby społeczeństwo znało dokonania Ochaba, a choćby wiedziało o jego grze kartą chińską, być może stosunek ówczesnych Polaków do tego z pozoru bezbarwnego i nieciekawego aparatczyka, za jakiego uchodził następca Bieruta, byłby zgoła inny. Nie wiadomo. W każdym razie pewne jest, że nieszczęściem polityków w krajach komunistycznych był brak własnego image'u, co wynikało z charakteru propagandy i sposobu bezosobowego prezentowania ich społeczeństwu.
Lata sześćdziesiąte