u w moim przedziale nie mógłby mnie dostrzec. Natomiast mnie się jego wielka ruda głowa czasem w szczelinie pomiędzy ludźmi, zewsząd napierającymi, ukazywała. Kolebała się bezwolnie. Ksiądz najpewniej drzemał. Próbowałem i ja zamknąć oczy. Ale o spaniu nie było mowy: Wysłużony wagon trząsł i zgrzytał. Pociąg wlókł się. Na wszystkich stacjach przystawał Dusiłem się wtedy, nie mogąc się doczekać, aż ruszy. Ruszał. Oddychałem. Znowu się zatrzymywał i znowu powiew zastygał. I tak przez pół godziny.
Wreszcie - Lazaretto. Małe miasteczko, opustoszałe o tej porze dnia. Przemierzamy je całe w dziesięć minut. Po drugiej jego stronie od razu stok góry. Trochę willi, ogrodów, winnic. Skręcamy w lewo. Jeszcze dziesięć minut. Pojawia się nad naszymi głowami olbrzymi gmach. To szpital Św. Zbawiciela. Łagodnymi zakosami wspinamy się. Jeszcze trochę i widzę Jego gmach w całej okazałości. Jest nowy, pięciopiętrowy, z oknami na południe. Obchodzimy szpital. Teraz w prawo piękna aleja wielkich, stożkowatych pinii. Mur wysoki Brama zamknięta. Obok furtka. Wchodzę. Przepiękny gotycki kościół z niebotyczną dzwonnicą. Za kościołem, po obu stronach, dwie ściany dawnego leprozorium,
piętrowe
, bez okien. Przywodzą na myśl cmentarz. Ksiądz Piolanti prowadzi mnie do wąskich, niewielkich drzwi. Wybito je w murze później: poznaję to po ich prostokątnym kształcie. Wchodzimy. Nareszcie chłodniej. Nareszcie cień!
- Bardzo się pan zmęczył? - pyta ksiądz Piolanti.
|