Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_2002000000130
Tytuł:
Wydawca: Świat Książki
Źródło: Życie ideologiczne, osobiste, codzienne i artystyczne
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_lit
Autorzy: Henryk Grynberg,  
Data publikacji: 1998
O, jakie ładne baletnice!" My nic. "Dobry wieczór". To my też: "Dobry wieczór..." "Może wstąpiłyby panie z nami na kolację, bo my właśnie z Warszawy i nie wiemy, gdzie iść..." Mieli teczki, kapelusze, PRL-owskie jesionki w jodełkę - mogli być z Warszawy, a mogli też być z Radomia albo Sieradza. Nam zresztą nie robiło to żadnej różnicy. Powiedziałyśmy, że nie możemy, bo dla nas stanowczo za późno, ale oni zapewniali, że nie na długo, na godzinkę, najwyżej półtorej, i zgodziłyśmy się na godzinkę.
W restauracji z czerwonymi dywanami i potężnymi, kryształowymi kandelabrami najelegantsi byli kelnerzy w smokingach i pięknie wykrochmalonych koszulach. "Warszawiacy" zaraz dali jednemu pięćdziesiąt złotych i dostaliśmy dyskretne miejsce w rodzaju teatralnej loży i pół litra na stół. Kelner podejrzliwie spojrzał na mnie i na Marylę, nalewając we wszystkie cztery kieliszki. Zaczęło się długie i męczące namawianie do picia, którego wcale nie przewidziałyśmy w naszych planach, myśląc jedynie o sznyclach i de volaille'ach. Sama woń nas odrzucała, ale musiałyśmy umoczyć usta i maczałyśmy za każdym razem, gdy nasi kawalerowie, obaj dobrze po trzydziestce, wznosili toasty za "piękne poznanianki" i wychylali do dna na dowód szczerości uczuć. Musiałyśmy też pójść z nimi do tańca, w którym coraz śmielej się do nas przyciskali i szorowali nam policzki szorstkimi szczękami. Oni coraz lepiej się bawili, a my, sztywniejąc w ich serdecznym uścisku, nie mogłyśmy się doczekać zamówionych dań. Gdy wreszcie zjawił się na stole nasz rosół z pasztecikiem, rzuciłyśmy się nań pospiesznie, jakby ktoś chciał go nam odebrać. Z naszych de volaille'ów masło tryskało na wszystkie strony. Nasi partnerzy jednak częściej brali za kieliszki niż za widelce i noże i nie skończyłyśmy jeszcze zasadniczego dania, gdy zaczęły się przyciskania przy stole i wieloznaczne dowcipy z chwytaniem za rękę i nogę. Tegośmy również nie przewidziały. Nie wiem, jak Maryla, ale ja byłam zupełnie pewna, że ci faceci z teczkami zapraszają baletnice na kolację, żeby sobie potańczyć z siłą fachową. Maryla wyszła do toalety i nie było jej wieki całe. Przeraziłam się, że uciekła, zostawiając mnie samą z dwoma drapieżnikami. Ze szczerym lękiem w głosie powiedziałam, że mojej koleżance chyba zaszkodził alkohol i muszę zobaczyć, co się z nią dzieje. Siedziała na pluszowym taborecie przed wielkim, kryształowym lustrem w rozległej ubikacji z posadzką i boazerią z marmuru. Nigdy w życiu nie wyobrażałam sobie, że ubikacja może być tak elegancka. - Dlaczego nie wróciłaś? - zawołałam z wyrzutem. - Coś ty, ja nie wracam! Nie wiesz, czego oni chcą? - Nie. - Chcą nas do łóżka zaciągnąć. - To co my teraz zrobimy? - Musimy pogadać z szatniarzem...
Wygrzebałyśmy wszystkie monety z naszych torebek i przemknęłyśmy w stronę szatni pod ścianą jak żołnierze pod obstrzałem. Tłumaczyłyśmy szatniarzowi gorączkowo, że nasi partnerzy się upili i brzydko się zachowują, i prosiłyśmy, żeby wydał nam palta bez numerka. Staruszek szatniarz bez trudu zrozumiał naszą sytuację. - Panienki powinny być w domu o tej porze i spać, a nie włóczyć się z jakimiś typami po nocy! Co by na to rodzice powiedzieli!...