Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_0402000000004
Tytuł:
Wydawca: Znak
Źródło: Przestrzeń dzieł wiecznych : eseje o tradycji kultury śródziemnomorskiej
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_nklas
Autorzy: Zygmunt Kubiak,  
Data publikacji: 1993
GŁOS DZIECKA
Dopóki trwa zima, łagodna czy ostra, w każdym razie pora, która nie sprzyja podróżowaniu, zamykam nieraz oczy i puszczam sobie przed tym wzrokiem wewnętrznym, o którym mówił książę Hamlet, filmy wyobraźni. A raczej filmy wspomnień. Mogę tak podróżować do wszystkich miejsc, w których byłem i gdzie zostawiłem jakąś cząstkę serca. Do Krakowa, do Biecza, do Paryża, do Zakopanego. Do Aten, Myken, Delf. Do Rzymu i do Gdańska, Sopotu, Gdyni. Do Sandomierza i Wenecji. Do Florencji, Rawenny, Werony. Do Nowego Jorku. Do Starego i Nowego Sącza. Otóż w tej chwili właśnie zamykam oczy i odpływam w taką podróż. Moja rodzinna Warszawa stanie mi się przez to jeszcze droższa. Odpływam tym razem w podróż do miejsca szczególnie egzotycznego, bo bardzo dalekiego. A jest to miejsce, w którym też niemałą cząstkę serca zostawiłem. Wędruję do San Francisco. I od razu słyszę, jak dzwonią te małe, śmieszne, kolorowe tramwaje, dzielnie wspinające się na wzgórza. I mam przed sobą te domki z gankami i schodkami, często białe, ale często też najróżniejszych barw, domki jakby zbudowane z dziecinnych klocków. A w dali, wysoko na tle nieba, jakby na niebie, nad cieśniną zatoki, zachwycający most Złotej Bramy, Golden Gate Bridge. Pamiętam, jak jedenaście lat temu po raz pierwszy w życiu odwiedziłem Kalifornię i miałem ten nagły dreszcz na myśl o tym, że bliżej mi było do Japonii niż do domu. Krajobrazy kalifornijskie wydały mi się ze wszystkiego na świecie najpodobniejsze do moich wyobrażeń o ziemskim Raju. Bujność tej przyrody, przepych tego Południa. Linie wzgórz, ogromne i tak piękne. A w tym Raju — rzeczywistość dziwnie rozrzedzona, niesubstancjalna, jakby z czasów, gdy Adam ledwie się przebudził i ledwie ponazywał zwierzęta. Chcę powiedzieć, że w tej wspaniałej naturze nie ma tego, co nadaje ludzką treść przyrodzie mniej rajskiej, naturze krajów europejskich. Nie ma w Kalifornii — poza starymi budowlami hiszpańskimi tu i ówdzie, często bardzo pięknymi, utopionymi w morzu zieleni — nie ma zabytków, nie ma tych monumentów, które są tak znamienne dla naszego Starego Świata, monumentów będących świadkami długiej historii ludzkiej, często strasznej, ale dla nas swojskiej. To jest i brak, i ulga. Tak, tak. Ale są w Ameryce miejsca, gdzie ten rozrzedzony przestwór Nowego Świata nagle się zgęszcza, napełnia się treścią ludzką tak mocną, że aż się nią można zachłysnąć. Tak jest w Nowym Jorku. Tak jest też w San Francisco. Jedenaście lat temu tylko przebiegłem przez to miasto. Dwa lata temu mogłem je wzdłuż i wszerz przemierzyć. Każdego dnia, przeżytego, przechodzonego i przegadanego w tym mieście, owiewa nas wiatr znad zatoki, wiatr Oceanu Spokojnego. Możemy sobie pójść do Parku Złotej Bramy, Golden Gate Park, gdzie jest pomnik Don Kiszota: u stóp błędnego rycerza i Sanczo Pansy klęczy w uwielbieniu dwoje wykutych w kamieniu, ubogich wędrowców. Możemy pójść do białego, przepięknego gmachu oranżerii i zanurzyć się w war baśniowej botaniki. A przy tym jest tu antologia ludzkości. Czegoż tu się nie spotka, jakich tradycji Zachodu i Wschodu! Japoński ogród herbaciany, Japanese Tea-Garden, ma do pokazania i owe sztucznie skarłowacone drzewa, które mnie przerażają nieco, i przedziwne kompozycje piasku i kamieni, i strzeliste pagody. A czemuż miałoby zabraknąć Chin! Z całej Ameryki najbardziej urzekającą dzielnicę chińską — Chinatown — ma właśnie San Francisco. Lirykę chińską czczę od dzieciństwa, w różnych miejscach Ameryki poznałem wielu Chińczyków i zdumiewam się niepokojącą umysłowością tego starego narodu. Tym razem w San Francisco po raz pierwszy zobaczyłem chiński pogrzeb. Ulica zaścielona kwiatami, trumna w samochodzie jadącym powoli, na przodzie samochodu postawiona pionowo wielka fotografia zmarłego.
Jeszcze tego samego dnia poszedłem w tej dzielnicy do chińskiego baru, żeby wypić kawę. Makata na ścianie za bufetem była ozdobiona banknotami z całego świata. Mój amerykański przyjaciel Dick (Richard Steele), z którym siedzieliśmy na wysokich stołkach przy bufecie, powiedział: "Zobacz, nie ma banknotu polskiego. Może masz stówę?" Miałem, dałem barmanowi, zaraz ją starannie przypiął do makaty szpilką, chyba między Francją i Egiptem. Odtąd Dick niemal w każdym liście pisze mi: "Poszedłem sprawdzić Twoją inwestycję w chińskiej dzielnicy — your investment in Chinatown. — Jest! Okazała się mocna, chyba dzięki temu, że była odpowiedzialna pod względem podatkowym". Pragnę podkreślić, że Dick w swojej angielskiej wypowiedzi umieścił polskie słowo stówa. Powiedział: Perhaps you have a stówa? Jest on znakomitym językoznawcą, zna parę języków słowiańskich, a przede wszystkim polski, chociaż — jak się to mówi — nie ma ani kropli polskiej krwi w żyłach. Kolekcjonuje takie słowa ze współczesnej polszczyzny kolokwialnej, jak właśnie "stówa", jak zresztą obserwuje też ptaki — w tym jest do głębi anglosaski. Kiedyś długo czekaliśmy na kolibra, który miał przyfrunąć na taras jego domu — staliśmy za firanką, niestety, nie przyfrunął. Dick należy do naukowego środowiska Stanfordu, intelektualnego szczytu Ameryki, w pobliżu San Francisco. Kiedy wieczorem wracaliśmy samochodem z miasta — tak się w regionie San Francisco mówi o tym mieście: po prostu miasto, the city — do uniwersyteckiego campusu Stanfordu, gdzie żona Dicka, Karen, czekała na nas z kolacją, mówiłem mu: "Dick, no English, koniec teraz z angielszczyzną, rozmawiamy przez kwadrans po polsku". I słuchałem, jak Dick powoli, ale poprawnie, ostrożnie, z napięciem, z namaszczeniem, wypowiada polskie zdania, jakby formuły tajemniczej liturgii. Dokonuje on wielkich rzeczy w jednym z instytutów naukowych Stanfordu, tym, który mnie olśnił jeszcze bardziej niźli most Golden Gate na tle nieba: Rehabilitation Research and Development Center — Ośrodek Badań i Rozwoju w Dziedzinie Rehabilitacji. Chodzi o pomaganie ludziom w różny sposób kalekim. Dick swoją wiedzę lingwistyczną poświęcił pracy nad rehabilitacją ludzi porażonych afazją, czyli utratą czynnej i biernej zdolności mowy wskutek urazu mózgu. Na człowieka pada ciemność, chciałby się porozumieć z innymi ludźmi, a nie może. Dick układa język obrazkowy, wyświetla to na ekranie telewizyjnym, przed którym siada razem z człowiekiem chorym. Pokazał mi film z takiego seansu. Martwa twarz chorego nagle się rozjaśnia — zrozumiał! Ciemność została przecięta jakby ciosem miecza. Potem Dick zaprowadził mnie do swoich kolegów, którzy konstruują machiny elektroniczne, roboty obsługujące ludzi kalekich. Na przykład jest taki robot, który podchodzi i delikatnie myje twarz człowieka nie władającego rękami albo podaje mu do ust lekarstwo. Na razie ma on kształt jakby żurawia studziennego, z kunsztowną jednak łapą. Ale konstruktor mówił mi, że z czasem nada się mu postać jakby ludzką: "Ubierze się go w białe rękawiczki…" To są oczywiście igraszki, ale zdumiewa to, że robotowi już teraz daje się polecenia słowami, on na słowa reaguje — i zadaje ludzkimi słowami pytania. Na przykład, gdy się mówi: "Idź na prawo!", pyta: "Jak daleko na prawo?" — "Skąd jego głos?" — pytam. — "To jest głos utworzony syntetycznie". — "A dlaczego to jest głos dziecięcy?" — "Bo mnie się taki głos najbardziej podoba — mówi mi konstruktor. — Jest jak głosy moich dzieci. Taki wybrałem". — "How far?" — pyta robot dzwoniącym głosem dziecięcym, którego nawet nie próbowałbym naśladować. Głos dziecka — słyszę go teraz: przedziera się przez ogrom przestrzeni, przez mrok świata, mgłę niezrozumienia wzajemnego między ludźmi, przez ciemność ludzkiej historii.
Zima 1989