ydmy, utkane gdzieniegdzie niewielkimi skałami. Opodal, o kilkaset kroków ode mnie, rosły smukłe palmy kokosowe, za wydmami zaś rozciągały się suche, krzewiaste zarośla. Drzewa, z rzadka sterczące tu i ówdzie ponad krzewami, były tym liczniejsze, im dalej od morza, i w głębi lądu jak gdyby tworzyły zwartą puszczę. Z gąszczu kaktusów, dochodzących niekiedy do kilkunastu stóp wysokości, dolatywały mnie wesołe szczebioty i pogwizdy ptaków. Można by prawie sądzić, że to radosne powitanie przybysza.
Wiatr
dął
jeszcze silny, ale burza minęła, a morze znacznie przycichło. Tylko białe grzywy pieniły się na falach, tam gdzie kilka godzin temu przewalały się groźne odmęty. Podczas patrzenia w dal oceanu obudziła się we mnie pamięć.
William! William! - pomyślałem z rozdartym sercem. - Gdzieżeś, przyjacielu?
|