Rozkładaliśmy materace pod ścianami, kiedy zjawiło się kilku młodych mężczyzn, aby grać na marimbie. Instrument stał w pobliżu ołtarza. Były to cymbały o dużych, około trzydziestocentymetrowych klawiszach wykonanych z drewna i zaopatrzonych w pudła rezonansowe również drewniane. Wszystkie połączenia wykonano z kołeczków i łyka, bez jednego kawałka metalu.
Leżałem na otwartym śpiworze, patrząc w płomień świecy przed otoczonym kwiatami w butelkach obrazem Matki Boskiej – Indianki. Było wciąż gorąco, powietrze
parne
, a muzyka marimby brzmiała jakby spod wody. Złagodzone, słodkie, miękkie tony, melodia płynąca bez załamań jak aksamitne pasmo podbite gorącym rytmem. Mijały minuty, godzina, twarze grajków lśniły wilgocią. Rzeka tonów nabierała siły, rozlewała się pochłaniając kaplicę i wieś, wciąż miękka, odbierana już nie uszami, ale całym ciałem, wsiąkająca w skórę swoim rytmicznym pulsowaniem. Stawała się samym pulsem, który łagodnie przenikał do głębi, zastępował bicie serca, wygaszał myśli i napełniał spokojem.
Teraz mogłem zrozumieć, czym jest dla świadomości powtarzający się dźwięk, rytm muzyczny. Aby go odczuwać, nie potrzeba wyszukanej kultury, umysłu kształconego dla odbioru sztuki. Przeciwnie, był to powrót do samego początku, do biologicznego odczuwania tętna własnej krwi, bicia serca. Nie mogło być nic bardziej kojącego. Poddawaliśmy się temu i wszystko inne przestawało istnieć. Ponownie odkrywaliśmy dźwięk powracający, równo odmierzony, niezawodny, do którego zostaliśmy przywiązani raz na zaw
|