– Uduszą tam ciocię. Chodźmy.
Bywają jednak na wystawie, na manifie czy na wyprzedaży w lumpeksie takie chwile, kiedy nie zawsze można podążyć tam, gdzie sobie życzymy; tłum, a ruchy jego są nieobliczalne i na ciuchach, i na Paradzie Równości, i w Zamku Ujazdowskim, tak popchnął z przeciwległych końców sali Aśkę i jej ciotkę, że spotkały się tuż przed drugim obrazem, bo tam nagle zrobiło się trochę luzu. Prezesowa z wrażenia rzuciła grubszym słowem, które już dawno wyrugowała ze swojej leksyki, ale głos jej zginął w ogólnym gwarze. Asia wbiła wzrok w podłogę i usłyszała tym razem już wyraźnie: „Twój ojciec i twój wujek tego nie darują,
pozywamy
, kurde! Pozywamy!” A kiedy tylko podniosła oczy na ciotkę, zobaczyła tuż za nią zaniepokojoną twarz malarza i nie zastanawiając się nawet, dała mu oczami znak: nie-nie. Chłopak pochylił głowę, po czym zaraz wskazał prezesową ruchem podbródka, żeby pokazać Asi, że zrozumiał, o co jej chodzi. Autorka książki z serii Desire napisałaby tu z pewnością: Pantomima ta rozpaliła jakby w ciele biednego dziewczątka ogień – Coralia poczytywała się już za przestępczynię, wyobraziwszy sobie, że stanął właśnie pakt między nią a malarzem (do tego oczywiście dziewiętnastowieczny paryski salon i krynoliny oraz odurzająca woń perfum); ale w gruncie rzeczy dziewczyna niespecjalnie się tym przejęła, żadnych palpitacji, po prostu miała miłe uczucie, że w jej życiu coś się zaczęło dziać. Cokolwiek. Inaczej było z prezesową: osiągała właśnie szczytową fazę klimakterium, a od tłumu, szumu, zaduchu, oburzenia obrazem i olbrzymiej ilości dzieł sztuki współczesnej dostała takich uderzeń gorąca, że zrzuciła z ramion szal, rozpięła bluzkę (spod której figlarnie wyjrzało ramiączko stanika) i ruszyła do wyjścia, posapując. A Asia za nią – o, dopiero teraz zrozumiała, że szansa na jakąkolwiek zmianę w życiu właśnie się wymyka jej z rąk, że ta szansa stoi pod swoim obrazem w czasie kolejnego dubla wywiadu, ale zerka w jej kierunku życzliwie, że mruga lewym okiem, że jednak przeprasza kamerzystę i prowadzącego, przechodzi przez jedną salę i drugą za nimi obiema, torującymi sobie drogę przez swetry i marynarki, i idzie dalej, wychodzi za nimi z Zamku na parking, przygląda się samochodowi ciotki; i dopiero teraz dotarła do niej magia słów „miłość” i „natchnienie”, a tym bardziej „miłość natchnionego”, „miłość artysty”, „miłość sławnego artysty” – tak, że z trudem powstrzymywała się od złapania ciotki za ramię i krzyknięcia: „Wiesz, ciocia, co mi powiedział?”, i powtórzenia tych słów, które teraz wróciły do niej ze zdwojoną siłą i nie chciały odejść; ani kiedy obie szły do samochodu, ani kiedy jechały Ujazdowskimi, kiedy skręcały w Jerozolimskie i Jana Pawła, i dalej, kiedy parkowały pod domem na Solidarności. Na wszystkie uwagi ciotki o obrazach, a w szczególności o Małej i Miłości w czasach postkomuny odpowiadała półsłówkami; dopiero kiedy dotarły do domu, prezesowa Włos mogła dać upust swoim ambiwalentnym (nauczyła się tego wyrazu niedawno) uczuciom: zachwytowi nad słynnymi płótnami i oburzeniu na bezczelne wykorzystanie wizerunku. I tak długo zarzucała siostrę nieprzerwanym potokiem słów, aż pani Teresa zgodziła się pójść na wystawę, „żeby obejrzeć swój dom”. Aśka, która przez cały ten czas siedziała w milczeniu przy stole, wstała, powiedziała, że boli ją głowa, i poszła do swojego pokoju.
– I tyle mamy z tych wszystkich pierdół – krzyknął Ściepko Włodzimierz – ból głowy, nic
więcej. To naprawdę dla kogoś takie ciekawe zobaczyć, jak uczciwi ludzie pracują? Pewnie, ci
bumelanci w życiu uczciwie dnia nie przepracowali. Dajcie mi spokój z tymi malarzami. Cała ta
ich sztuka to kutas na krzyżu...
|