ilki strzegły łakomie gościńców, polując na zapóźnionego wędrowca, i tylko
liczny, pochodniami oświetlony tabor był przed ich napaścią bezpieczny. Wilki
dniem sprawiały łowy w puszczy, pędząc na zamarznięte jezioro czy staw upatrzonego
łosia samotnika, by ślizgającego się na gładkiej tafli obskoczyć i powalić.
Mniejsze, "owczarze", zadowalały się łowami na mniejszą zwierzynę; większe,
"koniarze", zajadłe i okrutne, nie lękały się ani żubra, ani człowieka.
Pan Moczydłowski jako człek stateczny i przedni myśliwy pragnął dać gościom nie byle jaką zabawę, a zarazem okazać daleko idącą dbałość o ich zdrowie. Zamierzone polowanie przygotowywał zatem szczególnie starannie. Wielkie sanie grędzioły zaopatrzono w podwójne płozy, utrudniające wywrócenie na zakrętach. Z boków sterczały osadzone na deskach ostrza kos. Czwórka koni dobrana była z woźników mocnych, lecz nie bardzo rwących, by nie poniosły przedwcześnie. W pomostach wymoszczono trzy szerokie siedzenia, na trzech ludzi każde. Z tyłu znajdowała się skrzynka, w skrzynce prosię. Na długiej lince, wlokącej się po śniegu za saniami, uwiązana była wiązka grochowin. Ciemniała na śniegu wijąc się i podskakując niby żywe stworzenie. Na saniach, przy kłonicach, stali pachołcy ze smolnymi pochodniami na wypadek walki wręcz. Jeden z nich trzymał kociołek z nakrytym żarem, bo nie wiadomo, co się zdarzyć może. Pachołcy dzierżyli się mocno kłonic, gdyż mogli wylecieć, kiedy sanie szły w zatokę. Myśliwi na pierwszym siedzeniu zwróceni byli twarzami do koni, na środkowym na boki, na tylnym ku wiązce grochowin. Mieli rusznice, pistolety, szable i noże myśliwskie podobne do mizerykordii, lecz proste i obosieczne. W nogach łowczego leżał Czart, tęgi morągowaty brytan, w kolczastej stalowej obroży. Zadanie jego było zaszczytne, ale śmiertelne. W razie opresji myśliwych miał być wyrzucony z sań, by siłą kłów i
kolczastą
obrożą zatrzymać pewien czas natarcie zgrai na sobie. Z podobnej imprezy nigdy żaden pies nie wyszedł żywy; zdarzyło się to tylko raz temuż właśnie Czartowi zeszłego roku, gdy nadjeżdżający poczet zbrojny rozgonił stado i podniósł poszarpanego, półżywego psa. Czart doskonale pamiętał to zdarzenie, rozumiał, co go czeka, i toczył wokoło przekrwionymi ślepiami z nieufną wrogością.
W jakiś czas po pierwszych saniach miały wyjechać drugie, tak samo wyposażone,
tylko bez prosięcia i wiązki grochowin, aby uderzyć od tyłu na stado atakujące
pierwsze sanie. Drogą poprzedniego dnia łowczy kazał dwukrotnie przeciągnąć
padlinę, by wilki znęciły się do szlaku. W saniach było dwóch woźniców i podwójne
wodze, by łatwiej kierować końmi szalejącymi z trwogi za zbliżeniem się wilków.
Przemknęli przez wieś tak pokrytą śniegiem, że chaty wyglądały
|