- Deczko! Ho, ho! Deczko! Idziem do ciebie!
I poszli my w stronę szosy leczyć w Deczkowej piwniczce naszą skukę. Butelki leżeli tam na ziemi pokotem, a wino było chyba prawdziwe, bo mocne i takie cierpkie, że aż gęby wykrzywiało. Ale zimne, dobre,
uch
, jakie dobre! Pili my jego prosto z butelek w wysokiej trawie przed domem, noc była ciepła, na niebie gwiazdy i ptasi gościniec.
Nie za żadną mgiełką. Uczciwy, biały od puchu łabędzi i husi, pewnie ten sam, którym my aż tu zalecieli, na wysoki brzeg spadli i przypięli sia, zmordowane, do wody. Że nie woda to była, a wino? Ech, panie, gdzie nie trzeba, tam swoje trzy grosze pchasz! Nu, prawda, nie na wodu my po przelocie opadli, tylko na trawę, i sok czerwony wlewali do gardła, do głodnych brzuchów. Ale wino było prawdziwe, a do tego nie kradzione ani zdobyczne, tylko nasze, Deczkowe, pierwszy raz - własne. Ot, jak.
|