powiadali, każdy swoje życie. Polifonia losów, z której wyławiałem wątki, zaledwie strzępy wątków. Ot Flora, feldszerka, całe życie na Północy: w łagrach, w zonach specjalnych, na polarnych stacjach. Albo mechanik Dima, "afganiec", gadający w kółko o wojnie, do śmiechu, do łez, do czkawki. Lub wujek Kola, który odsiedział piętnaście lat za zabójstwo żony, potem wyszedł, ożenił się znowu i uciekł na Kanin, by drugiej nie ubić. Lub Kat'ka, medalistka w skokach przez konia, teraz roztyta, rozpita,
z białymi migrenami. I Paszabicz, czyli "były inteligentny człowiek", jak sam rozszyfrowuje abrewiaturę, kiedyś poeta, bard, dysydent, a dzisiaj wszystko mu jedno. Wątki się plotły,
gmatwały
, zlewały w jedną dolę, w jedną rzeźbę. Jakbym oglądał, wciąż ten sam, wolno obracający się kamień, wycyzelowany do bólu. Ile czasu mogło upłynąć? Nie wiem. Jeśli samogonem mierzyć, to sporo: pół wiadra. Raptem zgrzytnęło, kamień stanął, znieruchomiał. To gitara. Zrobiło się cicho. Zupełnie cicho. Gitara znowu zgrzytnęła. Nie od razu pojąłem, co Pasza śpiewa, rublem po strunie przeciągając, bo zaczął szeptem, jakby do siebie. Przez okno sączyła się sina poświata, powlekając zarówno potrawy, jak i twarze biesiadników odcieniem wosku, który nadawał i jadłu, i ludziom charakter martwej natury. To był Tiutczew, Pasza śpiewał Silentium:
Kak serdcu wyskazat siebia? Drugomu kak poniaf tiebia? Pojmiot li on, czem ty żiwiosz? Mysl izrieczonnaja jest' łoż', Wzrywaja, wozmutisz kluczi, - Pitajsia imi - i mołczi.
|