na którą pan Sapieha z kanonikiem
ostrożnie naciągali płótno. Przed chatą wzniesiono niby ołtarz ubrany zielenią,
na którym w dzień obraz był wystawiany. Pogoda trwała wciąż cudna. Srebrne nici
babiego lata płynęły powietrzem, czepiały się Wizerunku. Ludzie okolicznych
wsi, zwołani, by dukt bić lasem ku zamkowi, patrzyli nań ze czcią i klękali
jak przed Sakramentem. Wieczorem, wracając długim sznurem od roboty, odmawiali
tutaj gromadnie pacierze.
Obaczycie,
obaczycie
, jaką ma moc, gdy tylko w kościele stanie... - myślał wojewoda patrząc na nich. Kanonik Boćkowski przytakiwał głową. Czas dłużył mu się niezmiernie, targał niepokój, czy wszystko jak należy będzie zrobione, jechać zaś sam do Kodnia nie chciał, choć go pan Sapieha namawiał. - Nie pojadę - upierał się. - Niech Wasza Dostojność jejmość dobrodziejce i wszystkim opowiada, skąd się u nas obraz wziął... Kłamać nie będę, a prawda mi przez usta nie przejdzie... Wolę tu siedzieć i czekać, aż Wasza Dostojność sam powiesz... O dlaboga, a tam kto? - O kogo, księże, pytasz? - Tam, między babami, na pewno on... Poznajesz, Wasza Dostojność? Ręką ukazywał siwego brodacza w płótniance i łapciach, przyglądającego się ciekawie obrazowi. - Pyłyp?... - On sam, gad obmierzły!... Nie bał się tu przyjść... Zaraz go każę przepędzić... - Ostaw, księże. Niech patrzy, jucha, niech widzi, jaki bicz na niego przywieźlim... - Nie bał się przyjść! - powtórzył ze zgrozą kanonik. Siwy znachor spostrzegł, że o nim mówią, podszedł i skłonił się nisko panu do nóg. - Ot, rad ja, co Jaśnie Pan zdrów - rzekł chrypliwym głosem. - Raduję się i ja. A wiesz, kto mnie uleczył? Ona - wskazał na obraz - Maryja Dziewica, co wężowi głowę starła... Pojmiesz, Pyłyp: węża zdeptała i głowę jego starła... Stary chłop spojrzał na mówiącego spode łba, popatrzył jeszcze raz na obraz i pokłoniwszy się znowu, odszedł w las bez słowa. - Zabiłby oczami, żeby mógł - mruczał kanonik. - Uważajmy, żeby jakiego nieszczęścia nie spowodował... Ognia bestia nie podłożył... - Nie jego siła! Nie boję się. - A ja się wciąż czegoś boję - wyznał frasobliwie ksiądz. - Jeszcze?! - Przecie Ojciec Święty nie ustąpi tak łatwo... Do Króla Jegomości będzie apelował... Przewiduję stąd wielkie kabały... - Król Jegomość nie będzie ze mną wojny wszczynał, a zna mnie dość, by wiedzieć, że nie ustąpię... - A jeśli, Boże odpuść - kanonikowi głos się załamał - Ojciec Święty klątwą Waszą Dostojność obłoży? - O tym nieraz myślałem - wyznał pan Sapieha. - Dufam jednak, że Najświętsza Panna do takiego nieszczęścia nie dopuści... Nie oddam Jej przecie, choćbym miał zostać obłożony klątwą... - Straszno nawet pomyśleć o takich rzeczach... - Toteż myślmy raczej o tym, że do piętnastego jejmość moja małżonka powinna się ze wszystkim uwinąć i będziemy mogli procesją wyruszyć... Przeraźliwe krzyki ludzkie podniosły się niedaleko. Mówiący przerwali rozmowę, patrząc pilnie, co się stało. Z lasu biegło parę kobiet machając rękami. - Kocica! - wołały. - Kocica! - Na starego Pyłypa skoczyła! - Z młodymi była! - Sam tu! - krzyknął wojewoda. - Powiadajcie, co się stało! Stara Ambrożowa podeszła pod chatę. - Rysica, Jaśnie Wielmożny Panie, skoczyła... Nie spodziewalim się, bo rysiów na Gozdzie nie bywa. Młode leżały w trawie. Pyłyp widno na nie nastąpił... Reta! Reta! Myśleli my, że sam diabeł... Gębę mu poorała... Na oczy pewnikiem widzieć nie będzie... - Gdzie jest? - zapytał wojewoda poruszony. - Żonka poniosła go z innymi do chaty... Oj, strach był, strach! Spojrzała na obraz, przeżegnała się i odeszła, odprawiona skinieniem ręki wojewody. Przed chatą zapanowało milczenie. - Co Wasza Wielebność o tym sądzisz? - zapytał pan Sapieha po długiej chwili. - Wypadek to był ordynaryjny? - Bóg raczy wiedzieć. Rysiów w puszczy nie brak. Łońskiego roku Wasylowi z Młynarzowej Niwki stary kocur kark poszarpał tak, że tamten w dwa dni umarł... Wasza Dostojność mógł o tym nie wiedzieć będąc wówczas chorym... Zdarzają się wypadki. - Zdarzają się...
Pochód był uroczysty i wspaniały. Przodem szły chorągwie własne sapieżyńskie,
pancerne i lekkie. Proporce chwiały się nad nimi jak kwiaty. Za chorągwiami
szli węgrzyni, zwani także sabatami, obcisło i barwnie odziani. Szedł regiment
harkebuzerów z co najtęższych chłopów wiejskich dobierany. Szły cechy ze swoim
sztandarem, wyobrażenie patrona rzemiosła noszącym. Szły bractwa różańcowe,
pokutne, tercjarskie. Szła kapela zamkowa na srebrnych trąbach grająca.
|