- Żywcem brać! - wrzeszczał spod zasłony hełmu przywódca ciężkozbrojnych, z trzema srebrnymi rybami na tarczy. - Żywymi hultajów!
Pierwszą ofiarą nowo przybyłych był Szarlej. Demeryt wprawdzie zwinnie uniknął ciosu bojowego topora, zeskakując z kulbaki, ale na ziemi przeważającą siłą opadli go piesi. Z pomocą pospieszył mu Samson Miodek, gromiąc swym ratyszczem. Olbrzym nie uląkł się napierającego nań rycerza z toporem, walnął jego rumaka w chroniący łeb żelazny naczółek z taką siłą, że
ratyszcze
pękło z trzaskiem. Ale koń zakwiczał i padł na kolana. A jeźdźca ściągnął z siodła jasnowłosy. Obaj zaczęli się barować, spleceni jak dwa niedźwiedzie.
Reynevan i strącony z siodła młodzik desperacko stawili opór pozostałym pancernym, dodając sobie odwagi dzikim krzykiem, klątwami i wzywaniem świętych. Beznadziejność sytuacji była jednak nie do przeoczenia. Nic nie wskazywało, by atakujący w ferworze pamiętali o rozkazie brania żywcem - a nawet jeśli, Reynevan widział się już na stryczku.
|