Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: IJPPAN_k12423
Tytuł:
Wydawca: Świat Książki
Źródło: ARCHIPELAG GUŁag Tom 2
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_fakt
Autorzy: Aleksander Sołżenicyn,  
Data publikacji: 1977
W praktyce zaś bywało wtedy tak: latem 1930 roku przywieziono na Solówki kilkudziesięciu "prawdziwych prawosławnych". Nazywano ich "sekciarzami": w szczątkowych grupach, pod różnymi nazwami, w kraju istniały wciąż jeszcze gminy prawosławne, które przejęły się proklamacją patriarchy Tichona z 1918 roku, kiedy to rzucił on klątwę na władzę sowiecką. Nie zmienili tego swojego stanowiska, nie bacząc na to, że zwierzchność swój stosunek do władzy zmieniła.
Przywiezieni na Solówki "sekciarze" uznawali za regułę odrzucanie wszystkiego, co pochodzi od antychrysta: nie wolno im było brać do ręki żadnego dokumentu, nawet paszportu, nie wolno było podpisywać żadnych papierów, ani brać do ręki pieniędzy. Na ich czele stał siwobrody , osiemdziesięcioletni starzec, niewidomy, podpierający się długim posochem. Dla każdego człowieka oświeconego od razu było jasne, że sekciarze ci nigdy nie wejdą do królestwa socjalizmu, aby tam wejść trzeba bowiem mnóstwa papierków - i że dlatego lepiej byłoby, gdyby sobie umarli. Posłano ich zatem na Wysepkę Zajęczą - najmniejszą z Wysp Sołowieckich - piaszczystą, bezleśną, pustynną, na której stała jedna tylko chatka, sklecona niegdyś przez zakonników-rybaków. Wyrażono też chęć wydania im suchego prowiantu na 2 miesiące - pod tym jednak warunkiem, by każdy z sekciarzy pokwitował odebranie przydziału własnoręcznym podpisem. Sekciarze - rzecz jasna - odmówili. Spróbowała wtedy wtrącić swoje trzy grosze niestrudzona Anna Skrypnikowa, która w tym okresie - nie bacząc na własny młody wiek ani na młodość władzy sowieckiej -odsiadywała już czwarty swój wyrok. Miotała się jak w ukropie między księgowością, funkcyjnymi, a biurem samego naczelnika obozu, tego, co to miał wprowadzić w życie humanitarne porządki. Najprzód prosiła o zwykłą litość, później - żeby ją posłać razem z sekciarzami na Wyspę Zajęczą, choćby w charakterze księgowej, obiecując, że będzie im tam wydawać racje dzienne i prowadzić całą sprawozdawczość. Wydawało się, że to nie jest wcale sprzeczne z reżymem obozowym, a jednak spotkała ją odmowa! "Przecież wariatów też się karmi i nikt od nich nie żąda pokwitowania!" - krzyczała Anna. Zarin tylko się roześmiał. A jedna z funkcyjnych powiedziała: "Może to Moskwa tak kazała - my przecież nie wiemy...". (A pewno, że taka była dyrektywna z Moskwy! - któż inaczej wziąłby na siebie taką odpowiedzialność? Wojujący bezbożnicy obmyślili całkiem składnie jak wytrzebić tych, co wierzą - tylko że nie sposób było załatwić takiej sprawy w zatłoczonym środku kraju, więc przywieźli ich aż tutaj - i w końcu POSŁANO ICH BEZ ŻADNEGO PROWIANTU. Po dwóch miesiącach (dokładnie po dwóch, bo przecież trzeba było zaproponować im podpisanie kwitów na następne dwa miesiące) przeprawiono się na Małą Zajęczą i znaleziono tylko trupy, rozdziobane przez ptactwo. Wszyscy tam zostali, nikt nie zdołał uciec.
I kto teraz znajdzie winnych? W latach 60. naszego wielkiego stulecia? Zresztą, Zorin też został wkrótce odwołany - za liberalizm. (I zdaje się, że oberwał 10 lat).