Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_2002000000013
Tytuł:
Wydawca: Wyd. Literackie
Źródło: Dolina Issy
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_lit
Autorzy: Czesław Miłosz,  
Data publikacji: 1955
XVII
TOMASZ bał się biegać po zmroku, ale tylko od czasu do czasu kiedy miał sen. Był to sen wielkiej słodyczy i potęgi: również grozy i trudno byłoby określić, co w nim przeważało: W słowa nie dawał się ująć, ani rano po owej nocy, ani później. Słowa nie chwytają mieszaniny zapachów albo tego, co nas przyciąga do pewnych ludzi, tym bardziej zanurzenia się w studnie, przez które przelatuje się na wylot, na drugą stronę znanego nam istnienia. Widział Magdalenę w ziemi, w samotności olbrzymiej ziemi i przebywała tam od lat i na zawsze. Jej suknia rozpadła się i płatki materii mieszały się z suchymi kośćmi, a kosmyk włosów, który wyślizgiwał się na policzek nad kuchenną płytą, przylegał do trupiej czaszki. A równocześnie była przy nim taka suma jak wtedy, kiedy wchodziła w wodę rzeki i w tej równoczesności zawierało się poznanie innego czasu niż ten, jaki jest nam zwyczajnie dostępny. Uczucie wyrażające się ściskaniem w gardle przenikało go na wskroś, kształt jej piersi i szyi trwał niejako w nim zwyczajnie dostępny. Uczucie wyrażające się ściskaniem w gardle przenikało go na wskroś, kształt jej piersi i szyi trwał niejako w nim i dotknięcia jej przetłumaczały się na skargę, na rodzaj zaśpiewu: " O czemu przemijam, czemu moje ręce i nogi przemijają, o, czemu jestem i nie jestem, ja, co raz, tylko raz, żyłam od początku po koniec świata, o, niebo i słońce będą, a mnie już nigdy nie będzie , te kości po mnie zostają, o nic, nie jest moje, nic". I Tomasz z nią razem wpadał w ciszę pod warstwami gleby, gdzie obślizguje się kamyk i robaki torują sobie drogę, on teraz zmieniał się w garstkę spróchniałych piszczeli, on skarżył się ustami Magdaleny i okrywał, sam te pytania: dlaczego ja jestem ja? Jak to możliwe , żebym mając ciało, ciepło, dłoń, palce, musiał umrzeć i przestać być ja ? Właściwie może to nie był nawet sen, bo leżąc nawet na najgłębszym dnie, pod powierzchnią realnych zjawisk, czuł cielesnego siebie, skazanego, rozpadającego się, już po śmierci, a zarazem biorąc udział w tym unicestwieniu, zachowywał zdolność stwierdzenia, że on tu jest ten sam, co on tam. Krzyczał i obudził się. Ale zarysy przedmiotów stanowiły część koszmaru, nie wydzielały się wcale jako bardziej mocne. Zaraz wpadł znowu w to samo odurzenie i wszystko powtarzało się w coraz to nowych odmianach. Dopiero brzask go uwolnił otwierał oczy w trwodze. Wracał z daleka. Powoli światło wydobywało poprzeczkę łączącą nogi stołu, zydle, krzesło. Jakaż ulga, że świat ten na jawie składa się z rzeczy z drzewa, z żelaza, z cegieł i że one mają wypukłość i chropowatość! Witał sprzęty, które wczoraj krzywdził, lewdie je zauważając. Teraz wydały mu się skarbami. Wpatrywał się w rysy, w sęki, pęknięcia. Po tamtym zostawał jednak rozkoszny czad, wspomnienie krain, których nigdy dotychczas nie odgadywał. Odtąd, jeżeli Magdalena zbliżyła się do niego w ciemnej alei, postanowił nie wrzeszczeć, bo nie zrobiłaby mu nic złego. Nawet pragnął, żeby mu się zjawiła , choć dostawał na myśl o tym gęsiej skórki, ale nie- nieprzyjemnej, takiej jak wtedy, kiedy gładził aksamitną wstążkę. A do snu nie przyznał się nikomu.
XVIII