Dane tekstu dla wyniku: 76
Identyfikator tekstu: PWN_2002000000130
Tytuł:
Wydawca: Świat Książki
Źródło: Życie ideologiczne, osobiste, codzienne i artystyczne
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_lit
Autorzy: Henryk Grynberg,  
Data publikacji: 1998
szki i sandały na płaskim obcasie. Nigdy nie odpoczywała, siedzącą ją widziałam tylko przy stole, ale miała wypoczęty, dźwięczny głos. Może to, co gotowała, nie było wspanialsze niż jedzenie w szwajcarskim sanatorium, ale wszystko tu było świeższe i o wiele prawdziwsze, bo nie w instytucji, ale w zwykłej rodzinie, coś, co ludzie naprawdę mieli, na własność, dla siebie. O takim właśnie życiu opowiadała gruzińska księżniczka, ale ja przedtem myślałam, że poza książkami ono dawno już nie istnieje.
Pewnej nocy wszyscyśmy się zerwali z łóżek, bo maciora zaczęła rodzić. Przytrzymywaliśmy lampy, podkładaliśmy świeżą słomę, a maciora niczym królowa unosiła tylko od czasu do czasu głowę, żeby sprawdzić, czy poświęcamy jej dosyć dużo uwagi, i tylko wtedy, gdy w jej nieprzyzwoitym zadku pojawiał się mały prosięcy ryjek, postękiwała trochę. Leżała sobie na boku, a prosiaczki wypadały z niej jak korki z butelki: plum, plum! Jedne w dłuższych odstępach czasu, inne seriami - plum, plum, plum - a ona sapała i pochrząkiwała. Śliczne, pełne wdzięku istotki obmywano i układano z daleka, żeby ich z rozczulenia nie pozjadała, prosiaczki zaś pokwikiwały uciesznie i chwytały ryjkami ludzkie palce, myśląc, że to sutki matki. Dzień w dzień przesiadywałam potem w chlewie z małym Sylwkiem, patrząc, jak leżą równym szeregiem i ssąc brzuch matki rosną na naszych oczach. Siedzieliśmy też godzinami w krzakach, obserwując ptaki, albo w ogrodzie, dokąd posyłano nas po wiśnie, marchew, sałatę. Spotykaliśmy tam dzikie króliki i przycupnięci cichutko, żeby ich nie płoszyć, przyglądaliśmy się, jak smacznie wyjadają marchew i sałatę. Chodziliśmy w las na jagody, jeżyny, maliny, przynosiliśmy naręcza róż. Prowadziła nas moja nauczycielka historii, która wszystkie te lasy świetnie znała. Zabieraliśmy koszyk z jedzeniem, a przynosiliśmy w nim jagody i jeżyny , bo maliny zjadaliśmy na miejscu albo w drodze. W nadleśnictwie, jak w raju, wolno było zrywać i jeść, co kto chciał. Nie wolno było tylko zanadto się zbliżać do uli i do dwóch złych psów łańcuchowych, ale - w przeciwieństwie do raju - nietrudno było przestrzegać tego zakazu.
Pierwszy raz w życiu miałam osobny pokój. Stało w nim bielone łóżko, biała komódka, a na niej wazon z kwiatami - niczego więcej nie było mi potrzeba. Zasypiałam przy szumie drzew, budziłam się ze śpiewem ptaków. Czułam się jak dworska panienka z powieści, jak gdyby dobra wróżka, gruzińska księżniczka, kazała mi to za siebie jeszcze raz przeżyć. Wiedziałam, że to tylko szczęśliwy sen, marzenie spełnione na krótko, jak w bajkach, i że za parę tygodni będę musiała wrócić znów na Garncarską, więc c