2
Ale to było wczoraj. Teraz dochodziła jedenasta godzina soboty. Siedział w citroenie zaparkowanym pod domem kultury na Łazienkowskiej i starał się zrozumieć, dlaczego tak często załącza się pompa regulująca ciśnienie płynu hydraulicznego w krwiobiegu jego francuskiego potwora. Po wyłączeniu radia regularne posykiwanie, powtarzające się w odstępie kilku sekund, było naprawdę irytujące. Wyłączył silnik, żeby nie słyszeć
szargającego
nerwy dźwięku.
To był jeden z tych mokrych letnich dni, kiedy wilgoć, zamiast spadać z nieba, unosi się w powietrzu, oblepiając wszystko. Świat za szybami citroena był zamglony i nieostry, spływające co jakiś czas po szkle krople jeszcze bardziej mąciły jego strukturę. Teodor Szacki westchnął, sięgnął po parasol i bardzo ostrożnie wysiadł z samochodu, starając się nie pobrudzić jasnoszarych spodni o próg drzwi. Lawirując pomiędzy kałużami, przeszedł przez ulicę, stanął przed kościelną ceglaną chimerą i – zask
|