Studnia Milczenia
Ab-Ram rozprężał ramiona, jak gdyby nie mogąc pomieścić się w sobie samym. Nigdy jeszcze w życiu nie czuł się równie szczęśliwy. Oto przestrzeń wolna, szeroka, daleka. Przodem karawany drepcze osioł przewodnik, bardzo stary i bardzo mądry. Za osłem wielbłądy uwiązane sznurem kołyszą się jeden za drugim miarowo. Znów osły, znów wielbłądy, ludzie. To niby kręgosłup karawany. Po obu jego bokach jak żebra sunęły gromady bydła strzeżone przez psy i pastuchów. Byki, za nimi krowy z cielętami, potem kozy, na końcu owce. Dreptały, wygryzając starannie wszystko, co poprzedzające trzody zostawiły. Choć drugie tyle pozostało w Ur, stado przedstawiało się jeszcze pokaźnie. Postojami kierowała woda, dla zrozumiałych powodów bowiem Ab-Ram odbił się dość daleko od rzeki. Liczne wadi wysychające latem zachowywały o tej porze wilgoć. Wystarczało w pozornie suchym łożysku wygrzebać studzienkę, by po pewnym czasie napełniła się wodą ciekącą zaskórnie z ziemi. Wieczorami, stanąwszy na nocleg, pasterze kopali szereg dołków, w których rano poili bydło. Po prawej ręce mieli rozległą równinę ciągnącą się aż do Tygru, po lewej ciemniejący w oddali pas trzcin znamionował koryto Eufratu. Przebyli tę rzekę przed tygodniem, pamiętnego dnia odjazdu. Zdawało się wtedy, iż poginą wszyscy, gdyż lina, której czepiali się ludzie prowadzący tratwę, pękła pod naporem fali wzburzonej mnóstwem bydła wpędzonego do rzeki. Prąd począł znosić tratwę, stada, coraz szybciej, szybciej, jak gałąź rzuconą niegdyś przez Elizera na wodę. Wszyscy potracili głowy ze strachu, jeden Ab-Ram, stojąc na tratwie i borykając się z prądem, krzyczał: Nie bójcie się! Dłoń Pańska nad nami! - I stało się, że na zakręcie woda przyparła tratwę tuż do brzegu. Zdołali uchwycić za krzaki rosnące nad wodą, zatrzymać, a potem przymocować tratwę. Zerwana lina sunęła za nimi. Mogli ją teraz podjąć i wstrzymać znoszone prądem stado. Gdy półżywi z trwogi i zmęczenia jęli się
rachować
na brzegu, stwierdzono ze zdumieniem, że nikogo nie brakuje. Nie brakło również bydła. Wszystko przepłynęło szczęśliwie. Jedno jagnię utonęło z tych, które wieziono na tratwie. Ujrzawszy to krzyknęli wszyscy: Wielki jest bóg Ab-Rama! - Przenocowali na tym miejscu, a rano, pojadłszy, ustawili się do pochodu jak teraz.
Rozpamiętując owo zdarzenie, Ab-Ram uświadamiał sobie, jak mało nie dostawało
wówczas, by był zwątpił. Kiedy lina pękła, stało mu się, jak gdyby w jego piersi
zerwały się włókna. Gotów był urągać Bogu, że się na Nim zawiódł.
Od tego czasu minęło sześć dni. Ciągnęli bez pośpiechu, pozwalając bydłu paść
się idąc. Jak dotąd, nic nie zwiastowało pościgu. Na polach orano. Inspektorzy
królewscy oddawali rolę pod zasiew. Skowronki polatywały nad karawaną świergo
|