Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_2002000000179
Tytuł:
Wydawca: W.A.B.
Źródło: Śmieszni kochankowie
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_lit
Autorzy: Mariusz Cieślik,  
Data publikacji: 2004
od czeską granicą. No i tyle. Teraz to już nie wiem, czy dobrze zrobiłem, żem ją odesłał, może by mi rzeczywiście trochę na starość usłużyła. Ale wtedy człowiek był jeszcze dosyć młody. Pani Maryla właśnie niedawno się wprowadziła i do głowy by mi nie przyszło, że to się tak skończy. Tak czy siak, w mieszkaniu cygańskim nie byłem, to nie wiem, jak oni się u siebie rządzą. A czegoś takiego jak u pani Maryli to jeszcze nie widziałem i mam nadzieję, że nie zobaczę. Zresztą, ile mi jeszcze zostało.
Najgorszy nie był właściwie sam widok, tylko smród, którego nie można do niczego porównać. Może tak właśnie śmierdzi w piekle, chociaż ja nie wierzę w piekło. W niebo zresztą też nie za bardzo. Ale kiedy wchodzę do katedry i patrzę na to światło padające przez witraże, to trudno mi nie wierzyć w Boga. Tylko że w katedrze łatwiej jest wierzyć niż w takim miejscu jak to. Pamiętam, jak to mieszkanie wyglądało jeszcze za poprzedniego lokatora. Pomagałem mu się wyprowadzać. To było tak dawno, że jeszcze wtedy, tak jak wszyscy w kamienicy, miał kurki z literami K i W, kalt i warm, stary piec kaflowy z jakiejś wytwórni z Deutschkrone i pudełka na przyprawy popisane gotykiem. W naszej kamienicy musieli przed wojną mieszkać zamożni ludzie, bo zostało mu po poprzednich lokatorach kilka figurek z miśnieńskiej porcelany. Za jedną taką tancereczkę, którą miał, można było wtedy kupić pół samochodu. Oczywiście krajowego. To pewnie dlatego, że przyjechał tu zaraz po wojnie. Kiedy ja tu dotarłem, w moim mieszkaniu zdążyli powyrywać nawet drzwi z zawiasów. Może zresztą tamten lokator znalazł tą porcelanę gdzie indziej. On był trochę niechluj, ale mieszkanie miał ładne. Ogromny salon z wykuszem, rzeźby na suficie, a w łazience i kuchni wszystko, co możliwe, z porcelany. Później nikt tam parę miesięcy nie mieszkał, do przyjazdu pani Maryli, a właściwie Marii. Ale zawsze prosiła, żeby ją nazywać Maryla. Jej też pomagałem przy przeprowadzce. Prawie nie miała mebli, tylko ogromny fortepian i góry ubrań: dziesiątki kilogramów butów, kapeluszy, płaszczy. Wniosłem to na własnych plecach, to wiem, co mówię. I to wszystko pierwsza klasa, jak z domu mody. Tak elegancko jak ona nie ubierała się tu u nas w mieście żadna kobieta. Przynajmniej wtedy. Podobno była sławna. Nie wiem, nigdy nie interesowałem się muzyką, a kiedy później chciałem dowiedzieć się czegoś na jej temat, gazety już przestały o niej pisać. Może zresztą nie była taka bardzo sławna, ale jak na nasze warunki wystarczy. Ten spod siódemki mi mówił, że koncertowała po całej Polsce i nawet w Europie. A on wie takie rzeczy. Bardzo się zdziwiłem, skąd taka artystka do nas, ale nie pytałem, bo jakoś nie wypadało. To był sierpień, tyle lat temu, że nawet liczyć się nie chce. A od września poszła pracować do szkoły. Jakoś w tym czasie w naszym "Głosie" znalazłem artykuł Znana pianistka pedagogiem. Pamiętam jak dziś, było tam jej zdjęcie z jakiegoś koncertu, obok stał dyrygent i kłaniali się publiczności. Wyglądała jak prawdziwa gwiazda. Miała na tym zdjęciu piękne, długie włosy, a w ręku trzymała wielki bukiet, nie jakieś tam trzy goździki, jak to było wtedy w modzie, tylko róże. Pisali, że była uczennicą Rubinsteina i wielokrotnie występowała za granicą. Pytałem lokatora spod siódemki o tego Rubinsteina i w ogóle o panią Marylę, a on się ze mnie śmiał: Co, panie Antoni, zakochał się pan? Nie dziwię się, nie dziwię, efektowna kobieta. Trochę mnie tym gadaniem zdenerwował, ale na serio to mi powiedział, że sam nie rozumie, czego ona u nas szuka, bo jak ktoś studiował u Rubinsteina, to powinien w najgorszym wypadku uczyć na akademii w stolicy. Poza tym mówił, że słyszał, że dyrektorka naszej szkoły jest jej kuzynką i że ona tu często przyjeżdżała kiedyś. I pewnie to stąd. A potem mówi: Wie pan, panie Antoni, tak to jest z artystkami. Mija uroda, palce coraz wolniej przebiegają po klawiszach i kończą się koncerty w filharmoniach, a zaczynają chałtury. Może ona wolała się odsunąć niż jeździć po ośrodkach miejsko-gminnych. Ładnie powiedział o tych palcach, widać, że obyty człowiek. Ale nie miał racji. Nie wiem, ile pani Maryla mogła mieć wtedy lat, pewnie dowiem się z nekrologu, ale wciąż wyglądała pięknie, chociaż miała dużo krótsze włosy niż na zdjęciu z "Głosu". I chyba je farbowała, ale kto tam z kobietami dojdzie. Taka na przykład sąsiadka z parteru to co pół roku zmienia kolor i pewnie nawet jej mąż już nie pamięta, jaki ma naprawdę. Pani Maryla wciąż robiła wrażenie, a do tego była sławna i wszyscy w mieście chcieli ją poznać. Przychodziło tu do niej takie wesołe towarzystwo. Na początku przyprowadzała ich ta kuzynka z mężem. Słyszałem, jak się bawią do rana: śmiechy, śpiewy, gra na fortepianie. Ale takie wesołe piosenki, jak Cicha woda, polki albo walce. Czasem pani Maryla grała też coś poważnego. Słuchałem jej przez otwarte okna, a zimą uchylałem drzwi. Nie wiem dlaczego, ale to jej granie jakoś mi się kojarzyło z naszą katedrą, zwłaszcza w słoneczny dzień. Ale ona nigdy nie chodziła do katedry. Często w niedzielę, kiedy wychodziłem z domu, widziałem ją, jak siedzi w szlafroku w tym swoim ogromnym oknie, popijając kawę i paląc papierosa. Uśmiechała się wtedy do mnie, jeśli mnie zauważyła, i kiwała ręką. Ale najczęściej nie zwracała na mnie ani na przechodzących ludzi uwagi. Ze swojego pierwszego piętra patrzyła na twierdzę i katedrę. Była smutna i zmęczona. Nic w tym zresztą dziwnego, bo w soboty wesołe towarzystwo siedziało prawie do rana. O trzeciej albo jeszcze później budziły mnie głośne rozmowy i śmiechy na schodach. Ale to byli kulturalni ludzie, na poziomie, tak że bałaganu żadnego po sobie nie zostawiali. Lokatorzy też nic nie mówili, w końcu to sławna artystka. Później przestała przychodzić ta kuzynka z mężem, a towarzystwo przychodziło samo, partiami, po kilka osób. Zawsze w soboty i czwartki, ale wtedy nie siedzieli tak długo. A jeszcze później zaczęli przychodzić sami panowie, wieczorami w inne dni, z kwiatami i szampanem. Zwłaszcza jeden długo przychodził. Elegancki, młody, przystojny. I on też najdłużej zostawał, ale nigdy do rana. Taka spod piątki, plotkara, spotyka mnie kiedyś na schodach i wrzeszczy na cały głos: Panie Antoni, coś z nią trzeba zrobić. Z kim, pytam. No jak to z kim, z tą niby-artystką, wszyscy tylko: artystka i artystka, a to zwykła małpa, co cudzymi mężami się zajmuje. Dosyć już tych hałasów po nocach. Jak pan nic nie zrobi, zamelduję w administracji. Powiedziała też, że chodzi o tego młodego, co do pani Maryli przychodzi. Podobno jego żona na mszę dała w katedrze za zgodne pożycie. Więc odpowiadam jej, żeby się kulturalnie zachowywała i nie wydzierała na klatce, i że ja żadnych podstaw do interwencji nie widzę. Co innego u pani, jak mąż burdy wszczyna, lokatorzy też mogliby się poskarżyć, a jakoś nic nie mówią. Trzeba być człowiekiem i pomóc, a nie na złość robić. No i od tej pory był z nią spokój. Ale coś niedługo potem tamten przestał przychodzić i towarzystwo też zachodziło coraz rzadziej, a później w ogóle przestało. Pani Maryla zaczęła się chyba przez to wszystko trochę zaniedbywać. Nie żeby w brudnym chodziła albo podartym, ale zdarzało się, że się nie uczesała, nie umalowała i tak się pokazywała ludziom. Wcześniej to było nie do pomyślenia. Obserwowałem ją codziennie rano, kiedy szła do szkoły. Wydawało się, że nagle zaczęła się starzeć, jakby ją coś przyginało do ziemi. Nie była już taka energiczna, pewna siebie i wyprostowana jak po przyjeździe. I nagle wszystko z dnia na dzień się zmieniło. Zaczęła udzielać lekcji. Znowu się śmiała i stroiła, i zawsze wychodziła umalowana. Tych uczniów miała dwóch czy trzech, wszyscy strasznie młodzi, mieli po jakieś szesnaście-siedemnaście lat. Od razu było słychać, kiedy grają oni, a kiedy pani Maryla. Jej przychodziło to z taką samą łatwością jak picie kawy czy palenie papierosa. W ich graniu była taka sama nerwowość i nieśmiałość jak w zachowaniu. Ale im dłużej tu przychodzili, tym byli pewniejsi siebie, odważniejsi, nawet czasem zdarzyło mi się z nimi pogadać, bo nie uciekali, jak na początku. Z muzyką też szło im coraz lepiej, mniej się mylili, mniej nerwowo grali. Aż raz w końcu złapałem się na tym, że nie jestem pewien, kto gra. Ale to chyba była ona. Zawsze przychodziły do niej listy z zagranicy, ale w tych stertach śmieci trudno będzie coś znaleźć. Zresztą po co. Lepiej to wszystko spalić. I tak od lat nikt jej nie odwiedzał, a i listów prawie nie dostawała. Pewnie tam kogoś miała, bo często przynosiła jakieś rzeczy z peweksu, raz nawet musiałem pomóc jej wnieść torby, tyle tego było. No i kiedyś latem przyjechał samochód z zagraniczną rejestracją. Z odkrytą górą - kabriolet. U nas takie wtedy nie jeździły. W ogóle rzadko przyjeżdżały zagraniczne auta, nie to co teraz, a takie jak to widziałem tylko w serialu o Świętym. Wysiadł z niego przystojny szpakowaty mężczyzna z wielkim bukietem kwiatów i zapytał mnie, czy nie wiem, gdzie tu można umyć samochód, bo te nasze polskie drogi strasznie zakurzone. Mówię mu, że u nas w mieście to nie za bardzo, ale jeśli mu zależy, to mogę pomóc. Przyniosę wiadro z ciepłą wodą i gąbkę. Taki jeden z sąsiedniej kamienicy myje pod domem swoją warszawę, to wiem, jak się do rzeczy zabrać. On się ucieszył, powiedział, że dobrze zapłaci, i wbiegł do pani Maryli. Pewnie myślał, że mu ten samochód umyję, ale niby z jakiej racji miałbym to robić. Chciałem tylko pomóc, bo ja już taki jestem, życzliwy dla drugich. Ludzie tacy powinni być dla siebie, może by wtedy było mniej wojen i nieszczęść na świecie. Długo to nie trwało, może piętnaście minut. Zdążyłem ledwie wody nalać do wiadra i przynieść pod dom. Czegoś takiego to nie widziałem nawet u tych, co dostają po wódce białej gorączki. Okna były uchylone i słychać było potworne hałasy i krzyki. To ona tak wrzeszczała, pani Maryla. Rozpoznawałem tylko pojedyncze słowa. Myślisz, że to burdel - krzyczała - że możesz wpaść na jedną noc? Wynoś się! To rozpoznałem na pewno, bo właśnie otworzyła drzwi na klatkę. A potem strasznie huknęło. Szpakowaty wybiegł, był czerwony na twarzy. Nawet mnie nie zauważył. Kiedy podchodził do samochodu, okno się otworzyło i pani Maryla, która wyglądała, jakby dostała jakiegoś ataku, krzyknęła jeszcze: Nie pokazuj się tu więcej. I zabierz te swoje kwiaty. I wyrzuciła bukiet na chodnik. Trzasnęła tak, że kawałek szyby zleciał tuż koło mnie. Wydawało się, że okno wypadnie z futryny. Tamten wsiadł do samochodu i rzeczywiście już więcej się nie pokazał, a przynajmniej ja go nie widziałem. Szkoda tego bukietu, rzadko się takie ładne widuje. Ale co było robić. Wziąłem miotłę i zmiotłem go razem z szybą. Później wszedłem na górę zobaczyć, co się stało. Myślałem, że rozwaliła drzwi, ale nie. Dobra niemiecka robota. Trzeba by dużego chłopa, żeby je uszkodzić. Kiedy chciałem już odejść, z drzwi wyszła pani Maryla. Była ubrana jak do wyjścia i bardzo wzburzona. Zachowywała się tak, jakby mnie nie zauważała. Przepraszam, chciałem tylko sprawdzić, czy nic się nie stało - powiedziałem, ale tak cicho, że sam ledwie słyszałem swoje słowa. Wtedy dopiero mnie zauważyła. Niech pan wejdzie. Pan tam stał pod oknem, prawda? Kiwnąłem głową. Niewiele brakowało, żebym przez tego drania zrobiła panu krzywdę. A tak tylko trzeba będzie oszklić. Zrobi pan to dla mnie? Znowu kiwnąłem głową, chociaż nigdy nie oprawiałem okien. Z pana, panie Antoni, porządny człowiek i uczynny. Nie powinnam się zadawać z takimi jak on, tylko z takimi jak pan. Nerwowo zapaliła papierosa. To może jutro pan przyjdzie, bo dzisiaj nie mam już ochoty na męskie towarzystwo. Uśmiechnęła się. Teraz wychodzę, to do widzenia.
Poszedłem do znajomego szklarza. Pożyczyłem kitu, kupiłem szybę przyciętą na wymiar taki sam jak u mnie, bo okna przecież w całej kamienicy takie same. Jeszcze go podpytałem, co i jak. Następnego dnia czekałem, aż wróci ze szkoły. Poczekałem jeszcze pół godziny i poszedłem. Otworzyła mi elegancka i pachnąca jak zawsze, a do tego uśmiechnięta, jakby wczoraj nic się nie stało. Proszę, niech pan wejdzie. Podać panu kawy albo herbaty? Podziękowałem grzecznie i od razu zabieram się do tego okna. W j