Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_2002000000019
Tytuł:
Wydawca: Niezależna Oficyna Wydawnicza Nowa
Źródło: Dziura w niebie
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_lit
Autorzy: Tadeusz Konwicki,  
Data publikacji: 1959
czoła i sypkiej kępy szarych włosów rzuca ukradkowe spojrzenie w lewo, potem w prawo. Polek prostuje się gwałtownie, chcąc wznieść się ponad klęczącymi. Porywczo ociera skronie, liczy, że tym ruchem zwróci na siebie uwagę. Wisia nie widzi demonstracji Polkowych, zerka przed siebie, na ministrantów w koronkowych komeżkach, wśród których króluje Kękuś, opanowany i niedbały. Polek chrząka kilkakrotnie, co budzi ciekawość wszystkich, tylko nie Puciałłówny; zaczyna więc śpiewać, i to nazbyt głośno.
- Ścichnij, ty przeklęty - szepce zawstydzona Babka. Polek nie słucha, więc pani Linsrumowa pociąga go za spodnie, żeby klęknął przykładnie. Chłopak broni swej garderoby i to wreszcie powoduje, iż Puciałłówna wolno unosi głowę i patrzy przez krótką chwilę w tę stronę, gdzie Polek walczy bohatersko z gwałtownym rumieńcem. Wisia odwróciła się co prawda, ale po rozjaśnionym owalu policzka Krywko domyśla się, że dziewczyna skrywa leciutki, prawie niewidoczny uśmiech. Ksiądz Karszun przechodzi na lewą stronę. Ministranci wstają, wszyscy czynią to samo w ciszy i skupieniu. Gdzieś tam u wejścia rozlega się czyjś głos trochę nie w porę, potem coś w rodzaju krzyku gwałtownie zduszonego. Następnie słychać krótką szamotaninę, raptowne psykania, zgorszone twarze odwracają się na chwilę od ołtarza i oto zupełnie nieoczekiwanie na środku kościoła, pomiędzy rzędami ław, zjawia się znany w Górnych i Dolnych Młynach rękodzielnik, pan Skierś. Widać, że hamuje wzburzenie, poprawiając na sobie odrobinę przekrzywioną odzież. Czy to z wysiłku, czy to z gorąca oblicze jego pokrywa mocna czerwień. Pani Linsrumowa patrzy nań z przyganą, co powoduje, iż pan Skierś chce ją jak gdyby pozdrowić skinieniem ręki, a w rezultacie zatacza się, nieznacznie wspierając się dłonią na czyjejś głowie. Oburzeni wierni odsuwają się od niego demonstracyjnie , a on, nieświadom zgorszenia, które szerzy, toczy życzliwym okiem dokoła i mówi coś do siebie półgłosem. Na szczęście ksiądz Karszun, zdjąwszy ornat, wstępuje już na kazalnicę. Jest to człowiek, któremu los nie poskąpił urody godnej duchownego: owalna twarzyczka nie panuje nad wrodzonym uśmiechem, drobne oczy zawsze są przymrużone dobrocią, złote zęby ocieplają do nieprawdopodobnych granic tę tak z natury pogodną fizjonomię. Ksiądz Karszun rozpoczyna kazanie. Z przypowieści ewangelijnej wysnuwa misterną alegorię o współczesnej młodzieży. Mówi głosem intymnym, półleżąc prawie na balustradzie. W jego kunszcie oratorskim duży udział mają ręce, pełniutkie, czyściutkie jak świeże rogaliki. Nietrudno dostrzec, że jest ich świadom, że rozczulają go samego, gdy tak w tym gęstym powietrzu kościelnym poszukują szczypty odpowiednich słów. Ksiądz Karszun uśmiecha się nieustannie, jakby poza tym, co mówi, było jeszcze coś nie dopowiedzianego i absolutnie pewnego.
- Przechodzę ja czasem koło łąk i patrzę, jak nasza młodzież bawi się na tym padole. I co ja słyszę, mili moi? I co obraża moje uszy kapłańskie? I czego Pan nasz Najwyższy jest świadkiem? Brzydkie wyrazy, wstyd powiedzieć, moi mili, i wzywanie imienia pańskiego nadaremno. Już innych słów mowy naszej ojczystej im nie potrzeba...