Dane tekstu dla wyniku: 26
Identyfikator tekstu: PELCRA_6203010001175
Tytuł: CIA, Talibowie i ... Lepper
Wydawca: Usenet
Źródło: Usenet -- pl.soc.polityka
Kanał: #kanal_internet
Typ: #typ_net_interakt
Autorzy: Andrzej Zbierzchowski, Polly Thick, "ColgatesBilly",  
Data publikacji: 2005-11-03
Andrzej Zbierzchowski
Polly Thick napisał(a):
[ciach!]


Powtórzę: Maria Wiernikowska - "Zwariowałam"

Oto fragment książki:

"Styczeń 2004 Otwieram poranną gazetę (2,80) i bułka (40 groszy, plus
masło - jakieś 25) staje mi w gardle. (Kawy dziś nie liczę, bo ze
starych zapasów).

"Komunistyczne kasyna" - pierwsze legalne jaskinie hazardu powstały w
Pałacu Kultury i Nauki (imienia Józefa Stalina - głosi wyryty w
piaskowcu napis, przysłonięty dziś neonem) za pieniądze bratnich
partii... Wymyślił to ponoć sam Skarbnik Nieboszczki Partii.

Queens Casino założył "działacz harcerski", tak pisze gazeta. Ten sam,
co później dostał w dzierżawę radzieckie nieruchomości w polskiej
stolicy, w tym kamienicę przy alei Szucha, gdzie d. Skarbnik urządził
niedawno głośne imieniny dla kolegów z Instytutu Przetrwania Specsłużb.

Przecieram oczy. Wszak "harcerz" to biznesmen i dobroczyńca znanej
fundacji charytatywnej Tadeusz R.!

Zaglądam do starych notatek.

Na jego trop wpadłam na początku 2002 roku, robiąc reportaż na Mazurach.
Mówił mi o nim za murami olsztyńskiego więzienia zootechnik z Klewek,
ten, co widział talibów w helikopterach.

Odtąd moje niezmontowane taśmy o Klewkach leżą na półce w telewizji, a
tekst w trzech największych dziennikach. "Bełkot" - zrecenzował go
Naczelny Komentator Polityczny Wielkiej Gazety. "Mamy dość afer, my i
nasi czytelnicy" - odesłał mnie z kwitkiem inny. W tym czasie Rywin
właśnie stukał do ich drzwi, a historia Tadeusza Rusiewicza nie wyszła
poza lokalny dodatek, chociaż w jego mazurskich posiadłościach buszowali
prokurator i komornik.

Bo okazało się, że z jednego tylko oddziału BGŻ w Giżycku wyprowadził
bezpowrotnie 60 milionów złotych. Całe miasteczko dałoby się za to
wyżywić, nie mówiąc o wysłanych na zieloną trawkę pracownikach PGR-ów,
które przejął, choć za nie nie zapłacił. Nikt nie nalegał, bo chętnie
powoływał się na warszawskie "plecy".

Gdy między bankiem i agencjami rolnymi wędrowały dopłaty, preferencyjne
kredyty oraz fałszywe faktury za nieistniejące zboże, biznesmen fundował
na wyścigach Nagrodę Europy - 50 tysięcy dolarów, a na pokazie koni w
Janowie podarował siedem i pół tysiąca dolarów fundacji Porozumienie bez
Barier. Jego małżonka siedziała przy stoliku z panią prezydentową
(widziałam fotografię), kiedy on sam licytował araba za 130 tysięcy
dolarów (przebił go perkusista z Rolling Stonesów). Fundacja
prezydentowej przyznała później, że zawdzięcza mu wiele, ale konkretnie
ile, nie chciała podać, bo dobroczyńca sobie nie życzył. Przez skromność.

Przez skromność zapewne nie dawał się fotografować na warszawskim
Służewcu, nie publikowano więc zdjęć ani jego, ani jego koni, które do
dziś biegają w wyścigach i wystawiane są na aukcjach.

Czy ja dobrze widzę? Wszystko mi się już ze wszystkim kojarzy.

Kilka dni wcześniej w Super Gazecie napisali, że hazardowy interes w
Polsce otworzyła niemiecka mafia, która zalegalizowała kasyno dzięki
pomocy polskich prawników i ministrów. Wiceminister finansów wydał
koncesję gangsterowi z Niemiec, bo wsparł go wiceminister
sprawiedliwości, zakładając charytatywną fundację. Wziął za to od
"jednorękich bandytów" - całkiem legalnie - 700 tysięcy dolarów na Pomoc
Ofiarom Przestępstw. Dziś ten sam pan jest adwokatem Lwa Rywina (gdyby
ktoś nie wiedział, Rywin to ten, co chciał sprzedać ustawę w imieniu
Grupy Trzymającej Władzę, która mu się nie przedstawiła z nazwiska) oraz
Józefa Oleksego (marszałka Sejmu, pomawianego o współpracę z radzieckim
wywiadem), a także Zbigniewa Sobotki (wiceministra od policji,
oskarżonego o ostrzeganie przed akcją policji gangsterów ze
Starachowic). I co z tego, że mają jednego adwokata? Może się znają z
kolonii?

A jeszcze inny Polityczny Tygodnik przypomniał, że w pierwszą hazardową
instytucję włożono, niby nigdy nic, pieniądze z Polskiego Górnictwa
Naftowego i Gazownictwa. Fachowcy od kontraktów z Rosjanami wpompowali
państwową kasę, po czym zostawili interes niejakiemu Tadeuszowi R.,
który wkrótce potem został samodzielnym właścicielem kasyn w Warszawie i
w Ciechocinku. To właśnie wspomniany wcześniej "harcerz".

Zmarł nagle. Przed śmiercią najwyraźniej czegoś się bał. Kilka dni
wcześniej zginął w dziwnych okolicznościach jego rosyjski wspólnik od
nieruchomości, tych radzieckich. W tym samym tygodniu w niemieckim
więzieniu ktoś otruł Rigoberta Taubera, gangstera, który zakładał
pierwsze warszawskie kasyno.

No, mam historię: są trzy trupy, są znane osobistości, modne tematy, to
może wreszcie coś sprzedam do gazet. Trochę głupio, bo właściwie
wszystko wyczytałam w tych gazetach i jakoś to ze sobą połączyłam - aż
dziwne, że nikt do tej pory...

Lecę. Pokazuję. Ale nikt nie chce. Ani dowcipny Przekrojowy Tygodnik,
ani nawet łasy na śmiałe fakty Brukowiec.

Wracam do domu, halsując na letnich oponach po oblodzonej jezdni.
Popadam w zadumę. Tyle zagadek.

Ciekawe gdzie się podział zysk z kasyn Tadeusza R.? Albo z wynajmu
nieruchomości w centrum Warszawy?

Ja się na tym nie znam, ale jeśli konie biegają, kamienice stoją,
"jednoręcy bandyci" wciąż sypią mamoną, to może byłoby z czego oddać
kredyt w banku, zapłacić za PGR i coś by na końcu kapnęło chłopom, żeby
mogli sami nakarmić swoje głodne dzieci - i obeszłoby się bez
dobroczynnych fundacji...

Tak sobie myślę, żując bułkę i zbierając w Googlach okruchy wiedzy z
prasy. "Czwarta władza", he, he. Tak o sobie powiedziała kiedyś moja
wielka koleżanka po fachu, która od lat obraca sobie polityków dookoła
mikrofonu. A politycy obracają dziennikarki na charytatywnych balach,
gdzie razem ruszają w tan. "Co tam, panie, w polityce?" - szepczą panom
wprost do ucha. "Raz dokoła, raz dokoła..." - odpowiadają rechotem
ministrowie, lobbyści i sponsorzy.

Głodne i chore dzieci zacierają rączki z radości, a ja z zimna, przy
komputerze, obserwując to narodowe wesele. Piszę książkę. Wydam ją
pewnie w podziemiu. Bo od kiedy jeszcze jako reporter zaczęłam drążyć
ten temat, po prostu zwariowałam.


ZWARIOWAŁAM
czyli
"WIDZIAŁAM" W KLEWKACH

Reportaż, który nigdy nie powstał
i który nie może się skończyć

Mokry śnieg oblepił tablicę przy wjeździe do wsi. Przecieram litera po
literze: K-l-e-w-k-i. Na betonowej ścianie przystanku PKS namazana
sprayem czarna swastyka i napis "Klewki hooligans". Między szarymi,
wyrastającymi wprost z pola, jednopiętrowymi blokami kroczy mężczyzna w
czarnym płaszczu do pół łydki. Czarne buty, ścięty szpic.

- Tego zapytajcie, on cały czas z Gasińskim pracował - pokazuje
nadjeżdżający ciągnik.
- Nie znam - traktorzysta zasłania twarz rękawem kufajki. - Przyjdą i mi
łeb urżną, jak coś powiem nie tak.
- Mieszkał w pałacu. - Ludzie przed sklepem pokazują park.
Po drugiej stronie szosy mieści się siedziba firmy Inter Commerce, która
w ostatnich dniach nagle zmieniła nazwę, ale wszyscy znają starą. Barak
wartowni wiele razy malowany na olejno, pusta tablica ogłoszeniowa bez
szyby, drzwi z aluminiową klamką. Stukam, cisza. Idę w stronę odrapanych
zabudowań, wszędzie pusto.

- Gdzie?! Pozwolenie macie?! - Dopada mnie zdyszany wartownik. - To
prywatny zakład. Do kierownika! Ale nikogo w biurze nie ma!
- A gdzie biuro? - pytam.
- W pałacu. - Pokazuje szary budynek podobny do przedwojennej stacji
kolejowej.
- To w tym pałacu mieszkał Gasiński? Co to za to pałac? - zagaduję,
wycofując się posłusznie.
- Po PGR-ach, no pałac.
- Dużo wam jeszcze krów zostało?
- Jest, paaani...
- Jak on mógł tyle nakraść, skoro pan tak dobrze pilnuje?
- Ja to co drugi dzień.
- A, to widać on w te inne dni... Wierzy pan w to, że na siedem starych
miliardów nakradł?
- Co pani? Dwieście krów? Da pani spokój. Ja nie wierzę... - I zamyka za
mną bramę.
Sobota, to może później otwierają, poczekamy. Siedem kilometrów stąd, w
olsztyńskim więzieniu siedzi Bogdan Gasiński. Ale nie za to, co
naopowiadał o politykach, łapówkach i talibach w Klewkach, lecz za
kradzież krów. Za opowieści Gasińskiego może pójść siedzieć poseł
Andrzej Lepper.

***

W bramie olsztyńskiego zamku stoją rycerze. Dziś impreza zamknięta. Sam
marszałek R. sprosił gości. Senatorowie i posłowie, biznesmeni,
duchowieństwo i generalicja. Uginają się stoły, leje się piwo, obsługa
cateringu w strojach z epoki. Podpisano "Porozumienie dla Warmii i Mazur
o poprawę bytu mieszkańców".

- Niezbędne jest efektywne i szybkie wprowadzenie rozwiązań, dbałość o
właściwy - z akcentem na "a" - rozdział środków - przemawia gospodarz.
Kiedy roztacza wizje "wykorzystania funduszy pomocowych, a w przyszłości
unijnych", oczy słuchających zwracają się z nadzieją ku gromadce
włoskich biznesmenów, którzy swobodnie opierają się o muzealne eksponaty
zamku Kopernika. Nikt im przemówienia nie tłumaczy. Oni też pewnie liczą
w myślach te unijne pieniądze, tylko w ich marzeniach płyną one w inną
stronę.

- Prawo jest prawem, ale racje gospodarcze muszą być po naszej stronie -
zakończył enigmatycznie marszałek, a Orkiestra Filharmonii Olsztyńskiej
zagrała "Nad pięknym modrym Dunajem".
Kiedy miejscowi dziennikarze polują na osobistości (największy tłok
wokół posła Florka, tego z "Big Brothera"), ruszam z kamerą na marszałka
R. To ten sam, który zasiadał wcześniej na fotelu prezydenta miasta, a
między dwoma publicznymi funkcjami zatrudnił się na stanowisko dyrektora
w prywatnej firmie Inter Commerce - tej samej, co kupiła PGR w Klewkach,
a także zdobywała grunty i zezwolenia pod zachodnie hipermarkety. W tym
czasie Olsztyn wzbogacił się o trzy hipermarkety (plus dwa w drodze),
kilku miejscowych biznesmenów o kilka milionów dolarów. Również wtedy
Andrzej R. (SLD) wybudował sobie duży dom na przedmieściu. Tak pisała prasa.

- Czy pan oskarżył prasę o oszczerstwa? - pytam z niekłamanym oburzeniem.
- Oskarżenie pojawiło się w jednej z lokalnych gazet... - próbuje
zbagatelizować marszałek.
- Czy to ta gazeta, której redaktor naczelny stracił pracę?
- Sprawa była dwukrotnie badana przez UOP, NIK i prokuraturę. Nikt nie
postawił zarzutów o malwersację. To teza amatorów, którzy nie znają się
na gospodarce gruntami.
Tak zwana gospodarka gruntami polega na tym, że kupujemy za grosze,
najlepiej od urzędu, działkę w strategicznym punkcie, która dzięki
życzliwemu urzędnikowi staje się działką budowlaną. Inny życzliwy
urzędnik wydaje zezwolenie na budowę hipermarketu i wtedy sprzedajemy
ją, najlepiej bezradnym cudzoziemcom, czterdzieści razy drożej. W
Olsztynie, jeśli mamy znajomego urzędnika, nie będzie od nas pobierał
nawet czynszu dzierżawnego. "Amatorzy", czyli dziennikarze i radni z
opozycji, doliczyli się, że jeden biznesmen zarobił z dnia na dzień 8
milionów dolarów, a miasto straciło wtedy co najmniej 20 milionów
złotych, które powędrowały do prywatnych kieszeni państwowych urzędników.

- Można tu mówić o niedopatrzeniach urzędników... - marszałek zaczyna
się pocić. Jest przecież gorąco.
- O bezkarności urzędników - pozwalam sobie.
- Decyzji prokuratury nie zwykłem podważać. Ja jestem spokojny, nie
budzę się w środku nocy - zapewniał mnie marszałek, a orkiestra grała
Straussa.
***

Dźwięki walca dochodziły dalekim echem do obory w Klewkach (tak by było
w filmie). Krowa robiła wielkie oczy. Patrzyliśmy z daleka, bo dla dobra
hodowli nie pozwolono nam wejść do środka.

Dwie godziny po moim pierwszym nalocie wszystko się zmieniło jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Drzwi obory zatarasował nowiuteńki,
wielki pojazd rolniczy (to nie była dojarka), obok obsługa w
czyściutkich firmowych strojach. W gotowości stał również zarządca, pan
Ostrowski.

- Dlaczego tu wszystko wygląda jak ruina? - wyrywa mi się głupio, jakbym
nie widziała tych starań.
- Znaczy, co konkretnie?
- Wszystko.
- Generalnie nie jest wesoło. Jakie są warunki w rolnictwie, wszyscy
wiedzą. Na razie wszystko jest w fazie rozmów, koncepcji.
- A co uprawiacie? - próbuję mu pomóc konkretnym, gospodarskim pytaniem.
- Przeważnie się uprawia ziemię.
- Skąd pan tu się wziął? - nie wytrzymuję. Szpakowaty jegomość okropnie
mi przypomina młodych emerytów wojskowych.
- Z ogłoszenia - odburknął, przeskakując kałużę w mokasynach na
cieniutkiej podeszwie.
W kałuży odbija się pałac.

Zwiedzamy salę balową: na ścianach - od podłogi po sufit - sceny bitewne
i patriotyczne, oryginały, spod Grunwaldu albo skądś.

W biurze siedzi sztywno młoda elegancka kobieta, pewnie przeze mnie i ją
ściągnęli w sobotnie popołudnie. Stanowczo odmawia rozmowy z prasą.

Później przeczytam w aktach sądowych, jak zeznaje, że Gasiński groził
jej śmiercią. Wersja Gasińskiego: to ona ostrzegła go, że czekają na
niego uzbrojeni Ruscy.

Za ścianą, w dawnym mieszkaniu służbowym Gasińskiego jest teraz skład
mebli z forniru. Mieszkając tu, przez okna widział PGR-owskie bloki,
pewnie takie same jak te na Dolnym Śląsku, gdzie wychowywał się w
rodzinnej wiosce.

Na zapleczu obory pachnie ciepłym mlekiem. Oborowe mają przerwę. Nie
chcą rozmawiać - niełatwo teraz być z Klewek.

- O co wam chodzi w ogóle? Już tu policja była i prokuratura - burczy
Marlena, nie wychylając głowy z czarnej dziury.
- Z dziury budżetowej! - komentuje ze śmiechem.
Nie wyrzucają mnie tak całkiem, przysiadam więc na taborecie.

- Nikt pani nic nie powie ciekawego. Nie wolno - tłumaczą się.
- To też ciekawe. Dobrze, że siedzi? - pytam.
- Nam nic złego nie zrobił, nic nie dał ani nie zabrał.
- Złodziejem nie był. On miał swoje różne sprawy - dorzuca inna.
- To prawda, że latał z paralizatorem, krowy prądem porażał?
- Tak w gazetach napisali.
- Skąd on te wszystkie historie wziął, o których w gazetach piszą?
- Jeśli mówi, to znaczy, że wie.
- Co nam kazał robić, tośmy robili, ale wąglika nie było.
- On się sam wygłupił z tym wąglikiem. Nawet nie znamy tego.
- My nie wiemy, co on tam robił, gdzie jeździł. Jak to dyrektor, znikał.
Mówił, że latał samolotem do Francji. Po południu wyjeżdżał, a wracał
następnego dnia wieczorem.
- A helikopter wymyślił?
- To prezes helikopterem przylatywał z Warszawy - odpowiadają chórem. -
Helikopterem z napisem Inter Commerce.
- No dobra, jeszcze bym coś zaczęła z państwa wyciągać, to byście mieli
kłopoty.
- No właśnie.
Lepiej pójdę. Jeszcze tylko oborowy pokaże mi, gdzie helikopter lądował.
Między oborą a silosem.

- Tu przylatywał, bo tam są przewody i dołek, i na tym placu lądował.
- A Afgańczycy byli?
- Prezes był, N. ... Obcych to by się zobaczyło. Ja nie widziałem. Może
na śniadaniu byłem. - Spuszcza głowę, międląc papierosa bez filtra.
- A gdzie te krowy są zakopane?
- Jak się krowa źle wycieliła, to lekarz dorżnął. - Mężczyzna pokazuje
głową za oborę.
- Miały jakąś chorobę czy jak? A lekarz był?
Nie odpowiedział.

***

To redaktor W. z telewizyjnej Jedynki podsunął mi ten temat.

Bałam się, że to polityczne zamówienie: skompromitować Leppera. Bo kiedy
frankenstein stał się trybunem ludowym, ci co go ulepili, postanowili
utopić i jego, i jego świadka. Beze mnie - pomyślałam.

- Chcielibyśmy, żebyś czasem "widziała" w Polsce - przekonywał szef
działu reportażu w TVP. To była aluzja do mojego programu "Widziałam", w
którym od paru lat pokazywałam reportaże ze świata. O polskiej polityce
nie miałam pojęcia.
Właśnie wróciłam z wojny izraelsko-palestyńskiej i już zastanawiałam się
nad wyjazdem do Afganistanu - zbulwersowała mnie korespondencja z
Kandaharu o tym, jak w zwycięskiej kampanii antyterrorystycznej pod
szpitalnymi łóżkami dożynano rannych talibów. Cóż mnie obchodziły
tutejsze wojenki?

Ale Gasiński zapowiadał się odlotowo. Twierdził, że widział talibów w
PGR-ze w Klewkach - przylecieli helikopterem po wąglika. Widział, jak
gangsterzy wręczali politykom łapówki - tysiące dolarów. Zapisał w
kalendarzu plany ataków na lotniska w całej Europie. Postać kusząca...

- Piwek to by zrobił o nim kino - rzucił na korytarzu ktoś z ekipy
Piwowskiego. To mnie podkręciło. Wchodzę.
***



- Jedźcie migiem do Marriottta. Gasiński będzie czekał w holu za
piętnaście minut.
Wypad, auto, wyścig z czasem i z limuzynami, brnącymi w środku stolicy
przez "błoto pośniegowe", zwane dawniej breją, i znów blask wielkiego
świata. Cieć w liberii nie wpuszcza sprzętu, trzeba przez bramki
bezpieczeństwa; szamotanina, w końcu po kawałku przemycamy sprzęt przez
piwnicę; wpadamy zabłoconymi buciorami na białą posadzkę czy dywan, a tu
już po naszych śladach sunie bezdźwięcznie miotła elektryczna; menadżer
z ochroniarzem kłaniają się w pas i proszą, żebyśmy się nie ważyli
kamery wyjmować, gdyż goście sobie nie życzą; rzeczywiście na widok
obiektywu paru barczystych rozpierzcha się między filarami; lustra,
żyrandole, złote windy, dźwięki fortepianu, a Gasińskiego nie ma.

Pojawia się za to człowiek od Rutkowskiego, buch mnie w mankiet: "Są,
szefie" - melduje przez telefon i... pilnuje nas. Po trzech kwadransach
pękam. Została ostatnia godzina kamery, poseł-detektyw zaprasza nas do
swego biura, chce sam coś powiedzieć do kamery... Ale mnie się
odechciało. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, jak wiele mógłby powiedzieć.

Kilka dni później na moją komórkę dzwoni Gasiński. Sam mnie znalazł.
Rutkowski w ogóle mu nie powiedział, że go szukam (wiesza psy na
detektywie). Gotów jest spotkać się w każdej chwili. Sprawdzam numer,
który mi się wyświetlił: Samoobrona.

Umawiamy się w holu jednego z hoteli w centrum miasta (menadżer
rozpromienia się na nazwisko Gasiński i pozwala ustawić kamerę, ale
prosi o niewymienianie nazwy hotelu). Bohater wchodzi głównym wejściem,
swobodnie zasiada na kanapie. Duży żółty krawat, okulary w dyskretnej
oprawce. Pulchna twarz, biały wąsik. Młody.

- Pan się ukrywa?
- Nie, to bzdura. Gdybym się ukrywał, to nie spotykałbym się z panią
tutaj. - Wskazuje otwarty hol i wielkie okno na Cepelię. - Wczoraj byłem
w Prokuraturze Okręgowej, składałem wyjaśnienia jako świadek, już
czwarty dzień. Przychodzę na każde wezwanie - melduje.
- Strasznego zamieszania pan narobił - próbuję rozluźnić rozmowę. Nic z
tego.
- Uderzyliśmy w samo serce skorumpowanego świata, który od lat rządzi
Polską i doprowadził kraj do ruiny. Ktoś się wreszcie odważył powiedzieć
prawdę. Wszyscy zawsze mówili, że jest korupcja, że się kradnie, tylko
nikt nie wymieniał nazwisk, dat, godzin. Ja to powiedziałem, a pan
Andrzej Lepper powtórzył. Za to będziemy mieli sprawę w prokuraturze.
- Ja się zastanawiam, skąd pan się wziął - próbuję mu przerwać. -
Dlaczego tak nagle wyskoczył pan jak diabeł z pudełka, ze wszystkimi
możliwymi aferami, najdziwniejszymi historiami, z wąglikiem włącznie?
- Skąd się wziąłem? Ja się tu w Polsce urodziłem i tutaj mieszkam, nie?
- Jaką rolę odgrywał pan w tych historiach, które pan nagle wyciągnął?
Zacznijmy od firmy Inter Commerce. Co pan tam robił?
- W Inter Commerce byłem dyrektorem. Z firmą byłem związany od 92 roku,
jeszcze podczas mojej pracy w państwowym PKS-ie w Głogowie, w Lesznie i
w Jeleniej Górze.
- Tam w PKS-ie miał pan jakieś kłopoty, jakieś pieniądze był im pan
winien...
- Nie. Oczywiście próbuje się ze mnie zrobić człowieka, którego
wyrzucono z pracy za jakieś długi, ale tu są świadectwa pracy - wyciąga
z kieszeni płaszcza złożone kartki - "Rozwiązanie umowy o pracę za
porozumieniem stron".
- Ale czemu sprawa znalazła się w prokuraturze jeleniogórskiej? Ja też
mam tu jakieś papiery... - Teraz ja wyciągam swoje, ale on nie patrzy,
tylko nawija o jakichś dyrektorach, którzy zarabiali za dużo, a on
naskarżył na nich w radiu, o tym, że się chcieli na nim zemścić i
wyciągnęli mu nierozliczone delegacje...
- Ja jako kontroler PKS w Jeleniej Górze zwolniłem blisko czterdzieści
sześć osób za pijaństwo. Skontrolowałem kierowcę, który miał jechać
autobusem kursowym do Szczecina i miał jeden promil alkoholu we krwi...
Jeżeli w wyniku moich działań ponad czterysta osób w Polsce straciło
pracę za malwersacje, to wiadomo, że byłem osobą nielubianą. Ale wielu
też rozumiało, że ja działam, żeby ukrócić korupcję i złodziejstwo.
Potem do władzy doszły związki zawodowe "Solidarność", a ponieważ
związkowcy też pili alkohol i też robili malwersacje...
- Miał pan też jakąś sprawę w Krakowie.
Tu zaserwował mi opowieść o tym, jak zamiast zapłacić mandat, wetknął
strażnikowi miejskiemu znaczony banknot, a potem doniósł o tym na policję.

- Owszem, ja te pieniądze dałem, ale dałem celowo, z premedytacją, żeby
udowodnić temu człowiekowi, że bierze. Zależało mi na tym, żeby ukrócić
tego typu działalność. Sprawa przycichła, a nagłośniono ją nagle teraz,
jak zaczęło się o mnie mówić.
- Tropił pan też przekręty w kopalni.
- Podczas kontroli odkryłem, że związkowcy w Zarębie kradli paliwo,
złożyłem więc doniesienie do prokuratury i do Ministerstwa Skarbu
Państwa. Ale odkrywając tę aferę, stwierdziłem, że pan dyrektor też
kradł pieniądze, razem z szefową działu marketingu...
- Zaraz, zaraz, lepiej wróćmy do Inter Commerce. Co pan tam robił?
- Byłem zatrudniony jako dyrektor.
- Do spraw...?
- Jako dyrektor na całe Mazury.
- Ale był pan zatrudniony jako zootechnik, tak?
- Właściciel miał swojego człowieka, czyli mnie, i ja pełniłem rolę
człowieka do wszystkiego.
- A co się działo w Klewkach?
- To było duże, dobre gospodarstwo już w czasach PRL-u. Za moich czasów
uprawialiśmy jeszcze blisko siedem tysięcy hektarów na całych Mazurach:
zboże, kukurydzę, pszenicę. Mieliśmy około półtora tysiąca sztuk bydła...
- No właśnie, co z tym bydłem: było, a nie ma?
- Około dwieście pięćdziesiąt sztuk zostało zakopanych, ponieważ za
moich czasów na tym bydle przeprowadzano niewiadomego rodzaju
eksperymenty, które zlecał pan S.
- Jakie eksperymenty?
- Testowano szczepionki różnego rodzaju, między innymi nad wywołaniem
bakterii Eschericha Coli, bakterii związanych z zapaleniami
zgorzelinowymi wymienia, z wąglikiem także. Pamiętam, jak to się
zaczęło: latem 2000 roku pan S. przyleciał swoim helikopterem do Klewek.
Przedtem powiedział, żeby wszystkich wysłać do domu, zostawić tylko
pracowników obory i ubrać ich ładnie w białe fartuchy. Przyleciało z nim
dwóch obywateli Afganistanu. W trakcie inspekcji ci panowie przeszli
przez wszystkie pomieszczenia gospodarskie i poszli do pałacu.
Zapytałem, czemu służy ta wizyta. Powiedział, że być może będziemy
testować jakieś szczepionki, że powstanie laboratorium, że chce podpisać
umowę. Pomyślałem, czemu nie? Ale potem, kiedy te szczepionki zostały
dostarczone, kazano wymówić kontrolę okręgowej stacji. Lekarz
weterynarii w ogóle przestał już na zakład przyjeżdżać. Inspektor
Kontroli Środowiska oświadczył w prasie, że był w Klewkach i stwierdził,
że nie ma wąglika. Przyjeżdża taki na zakład, przepyta trzech ludzi i
mówi, że widział dokumentację, której nie mógł widzieć, bo ja ją mam i
skierowałem ją do prokuratury.
- Jaką dokumentację?
- Dokumentację weterynaryjną. Ponieważ ja ją osobiście prowadziłem, ja
te szczepionki zadawałem i wiem, jakie były objawy padnięć tych
zwierząt, z dokładnym opisem eksperymentów.
- Czarno na białym napisał pan, że tam jest wąglik?
- Tak. Z tych zwierząt należało pobierać mleko do specjalnych probówek i
pakować. Pan S. przysyłał swoich ludzi i zabierano je do laboratorium do
Warszawy. Być może rzeczywiście prowadzono jakieś badania związane z
chorobami weterynaryjnymi. Ja powiedziałem, żeby tę sprawę wyjaśniono,
ale nikt nic nie zrobił. Mówienie, że nie ma tam zakopanego bydła, też
jest bzdurą, bo są świadkowie. Ja podałem listę siedmiu osób, które
brały udział w zakopywaniu i były świadkami, jak masowo te zwierzęta
padały i co się z nimi robiło. Przepis wyraźnie mówi, że wszystkie
zwierzęta powinny być wywożone i poddawane utylizacji w zakładach
Bakutilu. Za moich rządów ani jedna sztuka do Bakutilu nie wyjechała.
- Dlaczego?
- Bo był zakaz. Zwierzęta zakopywano w trzech różnych miejscach.
Najbardziej przerażające jest to, że te zwierzęta są zakopane w strefie
hydrogenicznej jeziora Klebarskiego i Sinickiego, w okolicach Olsztyna.
W miejscowości Lelek zwierzęta są zakopane w strefie hydrogenicznej
jeziora Tałty i Śniardwy. Bakterie wąglika potrafią w formie
przetrwalnikowej przeżyć w glebie nawet sto pięćdziesiąt lat. Obojętne,
czy to jest wąglik bojowy, czy w formie zwierzęcej, i jedna, i druga są
groźne dla ludzi. Jedna forma kończy się śmiercią natychmiastową, a
inna, utajniona, może się uaktywnić po latach i wywołać śmierć. W 2000
roku nastąpiło masowe zatrucie wody w miejscowości Klebark. Prasa o tym
pisała. Zatruło się ponad dwieście osób, kilka trafiło do szpitala w
dość poważnym stanie. Prokuratura to badała, ale nie wykryto niczego,
tylko tyle, że zatrucie pochodzi z firmy Inter Commerce, ponieważ
hydrofornia gminy w Purdzie stała obok naszej fermy, gdzie dwa miesiące
wcześniej przyjechały krowy z firmy Western Union z Niemiec.
- Osobiście brał pan udział w zakopywaniu?
- Nie, ja przecież byłem dyrektorem i nie zajmowałem się zakopywaniem
bydła. Było nas trzech dyrektorów Inter Commerce na Mazury, tylko że
dwóch ze strachu uciekło, bo nie chcieli mieć z tą sprawą nic wspólnego.
Zresztą w Inter Commerce żaden dyrektor nie pracował dłużej niż dwa,
trzy miesiące. Ludzi się wymieniało. Chodziło o to, żeby nikt nie był za
bardzo wtajemniczony, co w tej firmie się dzieje. Ja uchowałem się
najdłużej tylko dlatego, że poszedłem na współpracę.
- No właśnie, jakie jeszcze miał pan funkcje?
- Jako zaufana osoba pana S. byłem brany do rozmów na temat budowy
hipermarketów, szczególnie Carrefoura w Szczecinie. Zajmowałem się też
wyposażeniem hipermarketu Tesco w Jeleniej Górze. Byłem wysyłany do
różnych miast Europy. Miałem za zadanie przewozić różne przesyłki, plany
i jakieś paczki.
- Ale pan wiedział, co tam jest?
- Wiedziałem, ale proszę panią... Jako człowiek młody miałem świadomość,
że służę jakiemuś dobremu celowi i jadę zawieźć to koledze pana S.; że
przewożę dokumenty pracowni projektowej, z jakimiś poprawkami... Po 11
września od razu zacząłem kojarzyć fakty. Nikt mi nie może zarzucić, że
nic nie zrobiłem. W ciągu kilku dni powiadomiłem Prokuraturę Okręgową w
Jeleniej Górze, Centralne Biuro Śledcze, UOP we Wrocławiu i
powiedziałem, że takie rzeczy przewoziłem.
- Jakie konkretnie?
- Plany lotnisk, plany budynków, plany hoteli. Inne przesyłki były
zamykane w takie małe kartony, o wymiarach dwadzieścia na dziesięć
centymetrów, których nie można było otworzyć, bo gdybym otworzył, to
wszyscy by wiedzieli, że były otwierane, nie? Natomiast niektóre teczki
nie były lakowane. Można było je normalnie przeglądać.
- Woził pan też pieniądze?
- W dwóch przypadkach: raz do Krakowa i raz do Paryża, na lotnisko de
Gaulle'a.
- Wiedział pan, dla kogo i za co?
- Tak, a raczej dopiero później skojarzyłem sobie fakty.
- Kiedy przestał pan być człowiekiem zaufanym?
- To mogło się stać w lutym tego roku, kiedy w czasie rozmowy z N. i S.
powiedziałem, że nie chcę uczestniczyć w tego typu interesach. Pracując
na Mazurach, spotykałem się z panem Andrzejem Zielińskim - "Słowikiem".
Gośćmi S. byli też tacy gangsterzy, jak Ryszard Niemczyk, wcześniej
"Pershing"...
- Pan ich widział?
- Oczywiście, że ich widziałem i z nimi rozmawiałem. To nie była żadna
tajemnica. Na przykład "Bysiu" został złapany w Olsztynie, notabene o
sto pięćdziesiąt metrów od siedziby UOP przy ulicy Dworcowej.
- W którym momencie pan się zorientował, że jest pan w świecie
przestępczym i odechciało się panu mieć z nimi do czynienia?
- Ja wiedziałem cały czas. Ale ja nikogo nie zabiłem, nie uczestniczyłem
w napadach, nie planowałem napadów na bank, więc nie miałem się czego
bać, nie?
- Ale dużo pan wiedział.
- Dlatego w lutym powiedziałem, że chciałbym wycofać się z działalności
firmy, ale najlepiej, żebym został skierowany do jakiejś innej siedziby.
Firma ma swoje delegatury na terenie całej Polski i Europy....
- Ale ciągle jeszcze wtedy nie szedł pan do prokuratury?
- Nie, jeszcze wtedy nie, zresztą nie było sensu iść do prokuratury w
Olsztynie. Pan S. doskonale wiedział o wszystkich akcjach, które miały
być przeprowadzane przez CBŚ i przez UOP. Policja także była na usługach
pana S.
- Ale dlaczego pan był ciągle na usługach pana S.?
- Bo to był mój szef.
- Ale jest pan wolnym człowiekiem.
- Wie pani, to była też jakaś praca, dobrze ją wykonywałem, a on dobrze
mi za to płacił...
- Ile?
- Formalnie to było pięć tysięcy, a nieformalnie, do ręki, były to kwoty
rzędu dziesięciu tysięcy, piętnastu, dwudziestu...
- Samochód służbowy?
- Daewoo Musso WXA886K.
- Wart ile?...
- Nie wiem dokładnie, około miliarda starych złotych.
- Mieszkanie?
- Jako dyrektor mogłem mieszkać, gdzie mi się podobało, we wszystkich
miejscach, które były własnością pana S. A więc apartamenty w
Mikołajkach, pałac w Bęsi, pałac w Klewkach, mieszkania w Sorkwitach...
- Opowiadają, że ma pan jakieś długi w hotelach.
- Jeżeli mam, to niech mi te hotele je przedstawią Ja się wczoraj
dowiedziałem z jednej gazety, że przez sześć lat byłem agentem Mosadu.
Już nic mnie nie zdziwi. Jeśli prasa myśli, że mnie jakoś złamie, opluje...
- No dobrze, a dlaczego pan był agentem S.?
- Podobała mi się ta praca.
- A dlaczego przestała się panu podobać?
- Z jednej przyczyny; pan S. ludzi niepokornych załatwiał na dwa
sposoby: albo zmuszał ich do odejścia, albo jakoś tych ludzi likwidowano.
- Ale pan był pokorny.
- Do pewnego czasu. Wysyłał za mną jakieś osoby, żeby mnie kontrolowały.
Co dwie, trzy godziny miałem telefon, żeby sprawdzić, gdzie jestem...
- Kogoś zlikwidowali, czy to tylko takie strachy?
- Nie, ci ludzie faktycznie likwidowali... Jednym z gości pana S. był
gangster jeleniogórski "Carrington", podejrzewany o zabójstwo siedmiu
osób w okolicach Wlenia. Jest na tzw. top-liście, poszukiwany za przemyt
alkoholu, narkotyków. Siedział w więzieniu w tym roku, wyszedł za
śmieszną kaucją.
- Czy pan ma jakieś dowody, dokumenty, zdjęcia?
- Mamy dowody, ujawniamy je po trochu... Coraz więcej ludzi sobie
przypomina o firmie Inter Commerce: celnicy na Okęciu, którzy
przyjmowali szmaragdy z Afganistanu; w cudzysłowie szmaragdy, bo pan S.
przemycał do Polski w kontenerach narkotyki.
- Jakie narkotyki? Gdzie przemycał? Jakieś dane, konkrety proszę. Skąd
pan to bierze?
- Proszę panią, ja byłem dyrektorem w firmie Inter Commerce i byłem
wtajemniczony w pewne rzeczy. Czy to robi nadal, nie wiem, bo po
ujawnieniu całej afery mógł to wstrzymać, nie?
- Z Afganistanu dokąd?
- Do Europy, przez Polskę. W Polsce były odbierane przez rezydentów
mafii pruszkowskiej i mafii wołomińskiej, rozprowadzane po kraju i dalej
przez przejścia graniczne w Bezledach, w Jakuszycach, w Kołbaskowie.
Szły swoimi kanałami dalej.
- Czym płacił?
- Przede wszystkim bronią...
- Skąd?
- Rosja, byłe kraje Związku Radzieckiego. Pan S. ma tam liczne
delegatury firmy Inter Commerce. Nie tylko płacił bronią, płacił też
pieniędzmi wpłacanymi przez różne organizacje związane z Afganistanem.
Pan S. był właścicielem spółki niemieckiej Grama Handels GmbH, która już
od 89 czy 90 roku prowadzi interesy z Afganistanem: z Kabulem, z
Kandaharem, z Dżalalabadem i innymi miastami. Jeden z ministrów
afgańskich jest przyjacielem pana S. My znamy nazwisko tego człowieka,
mamy zdjęcia z jego pobytu w Polsce i ze spotkania z panem S.
- Pan S. twierdzi, że miał kontakty z generałem Masudem. Jeśli tak, to
nie z jego przeciwnikami, talibami.
- Rzeczywiście, miałem okazję poznać osobiście generała Masuda podczas
pracy w firmie Inter Commerce. To było w Czechach bodajże w ?99 roku.
Pan generał Masud był, bo już nie żyje, szefem Paktu Północnego, który
kontrolował osiemdziesiąt procent upraw opium w Afganistanie i to było
główne źródło dochodów i utrzymania tego paktu. Mamy dowody na to, że
pan S. utrzymywał kontakty nie tylko z generałem Masudem, ale też z
innymi ludźmi, między innymi przez wymienioną spółkę.
- Stąd pan znał telefon do bin Ladena?
- "Trybuna" podaje spreparowane bzdury, nie było tam telefonu.
- Ten pana dziennik jest czy go nie ma?
- Był notes, to znaczy moje notatki, przepisane z korespondencji S.,
którą wiozłem do Bochum. Przepisałem to w swoim kalendarzyku, tam gdzie
było wolne miejsce, na stronicach na przyszły rok. Te notatki zaraz po
powrocie oddałem oficerom CBŚ w Szczecinie. Nie ma żadnego mojego
dziennika, on jest spreparowany. Nie będę komentował działań "Trybuny".
Gazeta ta pisała, że współpracowałem z panem Rutkowskim. Widziałem go
kilka razy w firmie Inter Commerce. S. wynajął Rutkowskiego, żeby mnie
namierzył i złapał. Nie był wtajemniczony w sprawę, którą przedstawiłem
Andrzejowi Lepperowi.
- Kiedy pan się pojawił po raz pierwszy u Leppera?
- Myśmy się poznali 28 listopada, czyli na dzień przed jego sejmowym
wystąpieniem.
- Krótko pana znał, nim przedstawił te wszystkie pana argumenty...
- Znali mnie z bardzo dobrej strony posłowie Samoobrony z Warmii i
Mazur, jako dyrektora Inter Commerce, największej firmy rolniczej na
Mazurach.
- Po co ta cała przykrywka z rolnictwem? Dlaczego miał pan być
zootechnikiem, skoro tak naprawdę robił pan całkiem inną robotę?
- Miałem dostęp, zostałem wyposażony w sprzęt weterynaryjny, leki, bo
byłem potrzebny do prowadzenia eksperymentów.
- Pan wiedział, że to są tajemnicze eksperymenty?
- Oczywiście, że wiedziałem. Były owiane jakąś tajemnicą. S. prosił o
zachowanie dyskrecji, o składanie mu szczegółowych raportów, o
bezpośrednie kontaktowanie się z nim, tak żeby nikt o tym nie wiedział.
Ja dlatego nocowałem w Klewkach, by wieczorami te rzeczy prowadzić,
kiedy nikogo nie było, tylko jeden dozorca. Wiedziałem, że coś jest nie
tak, ale dopiero po wydarzeniach, które nastąpiły, sam sobie te fakty
skojarzyłem.
- Zastanawiam się, w którym momencie pan uznał, że zmienia pan stronę.
Przez długi czas wiedział pan, że to jest świat przestępczy, lewe
interesy, i to bardzo podejrzane... Bo przy szczepionkach mógł się pan
jeszcze łudzić, że bierze pan udział w eksperymentach weterynaryjnych,
ale wiedząc o narkotykach, wiedząc o broni, nie miał pan złudzeń...
- Nie miałem.
- Co się stało, że się panu przekręciło w drugą stronę?
- Nic mi się nie przekręciło. Wiadomo, człowiek młody chce zarabiać
określone pieniądze...
- Ile pan ma lat?
- Trzydzieści... Coś chcę w życiu osiągnąć, no nie? O tym, w którą
stronę przechyli się szala, zadecydowały wydarzenia z 17 kwietnia. Kiedy
wyjechałem z firmy, zadzwoniła do mnie sekretarka i ostrzegła mnie,
żebym nie przyjeżdżał do biura, bo przyjechało trzech panów, Ukraińców
czy Rosjan, którzy wpadli do mojego biura z bronią w ręku. Nie
przyjechałem na zakład, skontaktowałem się tylko z moim szefem. N. dał
mi do zrozumienia, że miała to być próba zastraszenia mnie, żebym
wiedział, jakie jest moje miejsce w szeregu. Ja się zastanowiłem krótko
i wybrałem: 20 kwietnia wyjechałem zagranicę. Przyjechałem do Grecji,
posiedziałem parę godzin i zacząłem sobie wszystko w głowie układać.
Miałem pieniądze, oszczędności, mógłbym zostać zagranicą, urządzić się w
Stanach czy gdzieś. Ale pomyślałem: nie, nie dam się tak załatwić.
Zastraszyć czy zabić. I wróciłem następnego dnia. Po powrocie do kraju
zacząłem swój marsz...
- Od kwietnia do listopada to strasznie długo... Nikt panu nie uwierzył,
dopiero Lepper?
- Nie, ja nie chodziłem do policji czy urzędów ochrony państwa, bo
wiedziałem, kto za tym stoi. I w jaki sposób firma Inter Commerce
zdobywała ludzi, kogo dokładnie opłacała. Nie mogłem pójść do urzędu, z
którego facet zadzwoni do S. i powie mu: słuchaj, tu taki Gasiński
chodzi i na ciebie nadaje. Trzeba z nim zrobić porządek. Trochę czasu
minęło, zanim się rozejrzałem, sprawdziłem poprzednie powiązania tej firmy.
- Czy ma pan jakieś kwity, dowody, papiery?
- Pewno, że mam. Można sprawdzić, z kim leciałem, bo często nie latałem
sam. Spałem w hotelach w Niemczech czy we Francji, to też można
sprawdzić. Bilety lotnicze, delegacje, wszystko jest.
- Nie. Ja pytam o dowody, nie o bilety, bo każdy mógł podróżować. Jak
pan może udowodnić to, co pan powiedział na temat polityków, te koronne
argumenty, jakich użył Lepper?
- Te dowody zostały złożone w prokuraturze.
- Ale jakie to dowody?
- Nie mogę tego dokładnie powiedzieć. Dowody są bardzo mocne. Będziemy
powoli ujawniać kolejne rzeczy. Prokuratura bada tę sprawę. Mieliśmy
sygnały, że prokuratura próbowała wszystko tuszować. W pierwszym dniu
mojego przesłuchania, które trwało osiem godzin, spisano protokół na
pięćdziesięciu trzech stronach. Przedstawione były bardzo mocne wątki na
temat Rudolfa S., a ja uczestniczyłem w tych wszystkich wydarzeniach
jako świadek. Prokuratura uznała to za nieprawdopodobne. Wracają do
starych metod, PRL-owskich i SB-eckich. Pan Miller wyrzuca komendantów z
Centralnego Biura Śledczego, Urzędu Ochrony Państwa i innych jednostek i
obsadza swoich ludzi. Wyrzuca ludzi, którzy na przestrzeni lat 1995-1996
i 1999-2001 wykryli trzysta trzydzieści dziewięć zorganizowanych grup
zbrojnych na terenie Polski, zamknęli trzon mafii pruszkowskiej. A do
dziś nie rozwiązano afery FOZZ, nie wykryto zabójców generała Papały. Ja
coś na ten temat mogę powiedzieć.
- Pan się nie boi chodzić po ulicach?
- Nie boję się. Mam ochronę.
- Nie widzę tu nikogo z panem.
- Akurat przyszedłem sam, bo to blisko. Wyjątkowo zgodziłem się z panią
spotkać. Nie udzielam wywiadów, bo nie mam na to czasu. Cały czas muszę
pracować. Pan Janik mówi, że mam ochronę z BOR-u. To bezczelne kłamstwo .
Ochronę sam sobie załatwiłem, żadna prokuratura ani policja mi jej nie
dała, bo im na tym nie zależy. Panu Andrzejowi Lepperowi, poważnemu
politykowi, który zaatakował całą skorumpowaną skorupę, też nie daje się
ochrony, ale za to UOP chroni dziennikarza "Trybuny", który pisze bzdury
o kalendarzu Gasińskiego.
Dość. Mózg mi puchnie. Kiedy zaczyna jak nakręcony mówić o polityce, o
telewizji, o pieniądzach z Unii Europejskiej, na które wszyscy się
zamierzają, o Carrefourach i łapówkach dla polityków, daję znak
operatorowi, żeby już nie grał. Chcę jak najszybciej uciec. Jeszcze
odprowadzając mnie do samochodu, powtarza bez przerwy, że Polsce brakuje
silnego przywódcy.

- Może Lepper? - sonduję, a on na tym samym oddechu już szyje buty
Lepperowi: że "pan Andrzej" też już coś od nich dostał...
W przypływie szczerości mówię mu na pożegnanie, że nie wiem, co dalej
będzie z tym wywiadem, bo przyszłam tu z nastawieniem, że poznam
wariata... Zerkam, jak zareaguje. Przełknął.

- Na przesłuchaniu powiedziałem wyraźnie, że zgadzam się na test na
inteligencję, bo psychola nie dam z siebie zrobić. Spodziewam się, że
mogą mnie zamknąć do więzienia, bo powiedziałem, że tylu ludzi kradnie.
Niech pani przeczyta sobie artykuł "Struktura jeża" w "Rzeczpospolitej"
- zdążył jeszcze rzucić, nim zatrzasnęły się drzwi samochodu.
Odjechaliśmy, a on jeszcze stał pod Cepelią.
Dobra, dobra - myślałam w drodze. Idą święta, Gasiński nie zając, na
skończenie programu dla telewizji mam parę tygodni, a przede wszystkim
po prostu nie wiem, jak go ugryźć.

Dlaczego właściwie nikt nie posłuchał, co on mówi?

Klasowa Wigilia Szury (to mój syn) jak zwykle u nas, a Gasiński to
najśmieszniejszy temat dla licealistów z inteligenckiej "warszawki".
"Wariat" - kwituje wychowawczyni, która takich jak Gasiński poznaje z
daleka, bo pracując w Biurze Interwencji, ciągle miała do czynienia z
mitomanami. Nie lubię nauczycielek. Postanawiam nie odpuszczać tak łatwo.

Redaktorków też nie lubię. Redaktor W. chyba nie jest zachwycony, gdy mu
mówię, że kabaretu nie będzie...

Ten facet nie jest śmieszny. Zresztą do śmiechu już inni napisali. Odkąd
Gasiński wyskoczył ze swoimi opowieściami, okazało się, że:

* "tajemniczy świadek" tak naprawdę kradł krowy i świnie i o to ma
proces w Olsztynie - na 700 tysięcy złotych naciął Inter Commerce,
* "fałszywy magister" kłamał, że ma wyższe wykształcenie - jest
nowa sprawa w olsztyńskim sądzie,
* "uzdrowiciel z Klewek" katował zwierzęta - świeżo wytoczono mu
dodatkową sprawę o napojenie krowy płynem hamulcowym i o to, że krowy
trzymał na za krótkich łańcuchach, tak że musiały jeść na klęczkach, od
czego puchły im kolana, a gdy wstawały, to głową uderzały w żelazny
pręt; nie mył też swoich psów i pozwalał im załatwiać się w domu,
* "malwersant" nie rozliczył zaliczek na delegację w PKS-ie w
Jeleniej Górze, gdzie był "kanarem" i kablował na kierowców, obserwując
ich przez lornetkę,
* "rewizor" w państwowej kopalni w Zarębie podszywał się pod
kontrolera NIK,
* tamże "mściwy erudyta" szantażował biznesmena, który chciał
ratować kopalnię,
* w Jeleniej Górze, siedząc w areszcie, wyłudzał pieniądze od
kolegów z celi (powiedział o tym dziennikarzowi pewien policjant z
Wrocławia???),
* w Głogowie zniszczył życie pewnej kobiecie,
* w Poznaniu nie zapłacił za obiad w restauracji, co skończyło się
interwencją oficerów UOP,
* i nigdzie nie płacił rachunków hotelowych.

To ci dopiero. Aż skrzypiały pióra żurnalistów... Ale dlaczego na
przykład z poznańskiej restauracji wyciągali go funkcjonariusze tajnych
służb? Nasz bohater - zamiłowany szpicel i tropiciel nieprawidłowości,
miał różne kłopoty z szefami i z prawem, ale wszystko uchodziło mu jakoś
na sucho. Dlaczego? Tak daleko dziennikarze śledczy się nie zapuścili.
Ostatecznie ośmieszyła go "Trybuna", publikując "kalendarz Gasińskiego"."
--
Pozdrawiam - Andrzej Zbierzchowski

Ja już wiem - JOT KA EM!!!
"ColgatesBilly"