Układaliśmy drugą linię falangi - tak się to bodajże nazywało - kiedy na południu zagrzmiały karabiny. Ze dwadzieścia naraz.
Z naszej strony odpowiadał tylko karabin maszynowy beerdeema. Potem, sporadycznie, wspomagały go cekaemy drużyn piechoty. Beryle milczały. Miały milczeć. Grochulski widział przeciwnika, był nietykalny za pancerzem i dysponował mnóstwem szybko dostępnej amunicji. Wbrew pozorom był równorzędnym przeciwnikiem dla tyraliery niemal ślepych napastników. Dopóki atakujący byli daleko, nie było sensu ostrzeliwać z
beryli
kryjącej ich ciemności i rozbłysków ognia u wylotów luf. Wymiana ciosów z Somalijczykami, którzy nie biegli, tylko leżeli i walili z karabinów do każdej pojawiającej się z przodu plamki światła, była nieopłacalna z punktu widzenia rachunku prawdopodobieństwa i Filipiak wiedział, co robi, zabraniając żołnierzom wychylania się z okopów.
Miał rację: nie byli potrzebni.
|