Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_1202900003101
Tytuł: Pouranowy obszar idzie w zapomnienie - Ostatni świadkowie
Wydawca:
Źródło: Euroregio Glacensis nr 42 (200)
Kanał: #kanal_prasa_tygodnik
Typ: #typ_publ
Autorzy: (mc), foto: (dam),  
Data publikacji: 2001
Pouranowy obszar idzie w zapomnienie - Ostatni świadkowie
STRONIE ŚLĄSKIE. Już mało kto pamięta, że w południowej części ziemi kłodzkiej wydobywano uran. W zapomnienie poszedł fakt, że wiele osób zmarło z powodu choroby popromiennej. Natomiast ci, którzy mieli z tym związek i jeszcze żyją, po prostu są zapomniani... Przez długie lata w rejonie Stronia Śląskiego setki osób pracowało w kopalniach uranu. Drążyły podziemne tunele w poszukiwaniu promieniotwórczego pierwiastka. Niemało z nich przypłaciło to życiem. Zapomniano zaś o tych, którzy są wśród nas. Do tej pory nie dostali żadnych odszkodowań, ani rekompensat. Nie poprawiły się też w żaden sposób ich warunki bytowe. - Większość górników ze sztolni w Potoczku umarło na raka. Ja jeszcze trwam. Nie wiem czy ktoś, oprócz mnie, pozostał - mówi Mieczysław Smoleń z Boboszowa. - W kopalni uranu pracowałem dwa lata. Tam, w wyniku wypadku, straciłem wzrok i palca. Koledzy wyprowadzili mnie ze sztolni. Gdyby nie pewna zakonnica dziś nie miałbym dłoni, lekarze doprowadzili do martwicy. Czy dostałem odszkodowanie? Nie. Okazało się, że mi się nie należy, bo byłem ochotnikiem. A jaka to różnica? Za co miałem żyć? Otworzyli kopalnię to się zgłosiłem. Nikt nie mówił, że to uran i czym grozi praca przy nim. Dzisiaj nie mogę nic przeczytać, ani napisać. Mam zaświadczenie, że tam pracowałem, ale to do niczego mi się nie wlicza, nic z tego nie mam, tylko stracone zdrowie. A przecież płaciłem składki ZUS-u. Pierwszą grupę renty otrzymałem dopiero w sierpniu br., okazało się, że powinienem ją mieć już od szesnastu lat! Warunki w kopalniach były skrajnie niebezpieczne. Robotnicy do wyrobisk dostawali się za pomocą kotła przyczepionego do lin. Opuszczano ich do ponad stumetrowego szybu. Za pomocą tego samego kotła wydobywano promieniotwórczy urobek. Jeden taki kurs na powierzchnię o mało nie skończył się dla p. Mieczysława śmiercią. Błąd operatora spowodował, że "dźwig" z pracownikami zaczął spadać w czeluść. Na szczęście zdołano zareagować. W samych sztolniach również nie było najlepiej. Potwierdza to Władysław Łukaszewicz, mieszkaniec Pisar. - Kopalnia? Przecież to tajemnica. Już nie? Pracowałem tam jako młody chłopak. Cały czas było mokro bo ze stropów lała się woda. Mieliśmy takie duże kapelusze ochraniające głowę. Pracowaliśmy bez rękawic. Jednak najgorsze były wybuchy. Po każdej eksplozji ładunku, w tunelach były tumany kurzu. To wszystko wdychaliśmy. Nie mieliśmy żadnych masek. Gdy nie było czym oddychać, osłanialiśmy usta chustką, ale kurz wciskał się w oczy, wszędzie. Nie było żadnej wentylacji. Tylko kompresory cały czas chodziły. Po dwa na zmianę. W okolicy pięciu kilometrów był jeden wielki hałas. Miejsce pracy oświetlaliśmy karbidówkami. Gdy zgasły, otaczała nas ciemność. Płace miałem niskie. Niektórzy zarabiali więcej, ale nikt z górników nie otrzymywał wysokich zarobków. Później leżałem w szpitalu na płuca. Nie otrzymałem odszkodowania za utratę zdrowia. W latach pięćdziesiątych, gdy eksploatowano te wyrobiska, wszystko było ściśle tajne. Blokowano drogi, sprawdzano każdego, kto chciał dostać się w ich sąsiedztwo. Kadrę stanowili Rosjanie, robotnikami byli Polacy. Kopalnie zlikwidowano w ciągu jednego dnia: wysadzono wejścia do sztolni . Obecnie już mało kto wie, gdzie się znajdowały. Jednak w Pisarach do dziś istnieją wejścia do szybów, jeden z nich ma głębokość około 60 m. Wprawdzie zabezpieczono go betonową klapą, jednak w jej środku znajduje się otwór. A do tragedii nie trzeba wiele. Wystarczy, by ktoś z ciekawości tam zajrzał. Wraz ze zlikwidowaniem kopalni zapomniano o ludziach i niezabezpieczonych miejscach. Czas zaciera ślady po nich.
(mc), foto: (dam)