Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_2002000000123
Tytuł:
Wydawca: Znak
Źródło: Opowieści galicyjskie
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_lit
Autorzy: Andrzej Stasiuk,  
Data publikacji: 1955
Noc
24 lipca pozbawiony ciała Kościejny szedł drogą. Emaliowana pokrywka nieba szczelnie przylegała do ziemi. Wśród kruchych traw szeleściły jaszczurki. Nie rzucał cienia. Spragniona wcielenia dusza trzymała lewą rękę w kieszeni drelichowych spodni i nie czuła bólu w stopach. Szara blizna drogi cięła dolinę na pół i ginęła na przełęczy. Po drugiej stronie świat wyglądał tak samo: Szczyty gór były sine z upału, a kamienie białe. Za plecami miał Żłobiska. Kościelna wieża stała jak żagiel w bezwietrznym błękicie. Dziś rano tam był. Stanął tam, gdzie stawał za życia - po prawej stronie blisko przedsionka. Nic się nie stało. Z zakrystii wyszedł kościelny. Zgiął kolano przed ołtarzem i ruszył do wrót. Podkute żabkami buty postukiwały jak zanurzony w wieczności zegar. Otworzył jedno skrzydło wierzei i wrócił. Słońce poziomo świeciło przez witraże. Kościejny w dwójnasób poczuł swoje nieistnienie. Gdy wychodził, odruchowo zanurzył dłoń w kropielnicy. Woda pozostała nie zmącona. Archanioł nad ołtarzem dął w swoją trąbę. Z jego twarzy sypał się pył. Strużka lekkich jak powietrze drobinek wpadała w słoneczną plamę i drżała niczym złota nitka. To kołatek drążył Gabriela. Kościejny szedł drogą i nie czuł zmęczenia, chociaż ostatniej nocy nie zaznał snu ani odpoczynku. W ciemności widział tak samo jak w dzień. Rzeczy, drzewa, zwierzęta, ludzi. Ostatnio oglądał to wszystko, zbliżał się na krok, bliżej, wchodził do domów, wchłaniał zapachy ciał, zdarzenia płynęły wskroś niego, żadnych tajemnic. Zasiadał przed telewizorami, oglądał filmy, trzy, cztery jednego wieczoru. Zielone cyferki w okienkach odtwarzaczy przeskakiwały monotonnie, mierząc nieskończoność kolejnych fabuł, a on przeczuwał, że ze wszystkich żyjących najbardziej do niego podobne są te filmowe. Wędrowały przez powietrze, umierały, znów się rodziły, nieśmiertelne, skazane na tułaczkę i pozbawione znaczenia. Lewandowski siedział w swoim domu, w ciemnym pokoju jak Jonasz w brzuchu ryby, a meble przypominały połyskliwe wnętrzności. Gorąca i pijana noc huśtała ogromnym domostwem, próbowała wyrzucić je na brzeg, lecz Lewandowski sięgał po butelkę i odwlekał katastrofę. W podwodnym świetle ekranu kobiety i mężczyźni robili to co zwykle. Ich ciała przypominały spocone i piękne mechanizmy, więc Lewandowski pstrykał pilotem, zatrzymywał je, znowu puszczał, zatrzymywał je, znowu puszczał w ruch, przyspieszał albo kazał zaczynać od początku. Działały bez zarzutu. Kościejny stawał w uchylonych drzwiach. Patrzył na rzadkie, powolne ruchy Lewandowskiego: kieliszek, butelka, papieros, patrzył na lśniące w półmroku nagie ramiona. Potem zbliżał się, stawał tuż za nim i czuł zapach, zapach bladego płomienia powolnej pijackiej śmierci, który wypala mózg i wnętrzności. - Ech, Mietek - mówił bezdźwięcznie i wychodził przed dom, w ciemność pełną pokrzykiwań i chybotliwych motocyklowych świateł, bo sklep był teraz otwarty dopóty, dopóki wszyscy nie opadli z sił. Szedł skrajem szosy. Psy szarpały łańcuchy. Otwarte okna wyglądały jak kukiełkowe teatrzyki. Mozół sobotniej albo niedzielnej kolacji opromieniało żółte światło, a głodny życia Kościejny stawał u parapetów, słuchał brzęku talerzy i opowieści, lecz nikt nie wymawiał jego imienia. Nawet ci, z którymi kiedyś się bił i z którymi pił. Czasem ktoś wstawał od stołu, wyglądał na podwórze i mówił: Wściekły się te psy, czy co? Idąc teraz drogą, Kościejny wspominał to wszystko, wspominał ostatnie kilkanaście godzin, gdy wędrował od wsi do wsi. Noc próbowała rozdzielić osady, rozsnuwając na polach swoje czarne bandaże, lecz w lipcu ciemność nigdy nie zapada do końca, bo powietrze jest pełne głosów. Przed Młacznem na dzikich i niczyich łąkach terkotał lelek. Monotonny i drewniany dźwięk dobiegał gdzieś spod ziemi. W górze było słychać drobny szelest, chociaż w tym pustkowiu nie rosło żadne drzewo. Cerkiew, pomyślał wtedy, cerkiew. Rozsypywała się na prawo od ścieżki. Na grubych, pozbawionych dachu murach rosły zasiane przez wiatr młode brzózki. Dotarł do szosy. Nad asfaltem wisiały nieruchome zastoiska upału. Ptak został ze swą złowróżbną piosenką, a on poszedł dalej, w stronę Młacznego, minął kilka ciemnych chałup, z podwórek snuła się ciepła zwierzęca woń, gdzieś parsknął koń. Przystanął, lecz zawarczał wywlekany z budy łańcuch i zaszczekał pies. Ruszył w stronę Żłobisk. Trzy latarnie rozpylały w niebie srebrny proszek. W murowanym domu pod blaszanym dachem kipiała zabawa. Skręcił, przeszedł przez zawalone rupieciami obejście, minął ciężarówkę Gacka, w cieniu stodoły połyskiwał samochód Edka. Z okna smyrgnęła flaszka i rozbiła się gdzieś w głębi podwórza. Kościejny wszedł do sieni. Odór gumowców i drelichu przypomniał mu minione życie. Gacek i Edek siedzieli za stołem, trzydziestoletnia kobieta na wersalce. Gacek był nagi do pasa. Kontur podkoszulka bielał na opalonych ramionach. Sprzączki i zatrzaski kurtki Edka błyszczały jak ordery. Kobieta miała rude włosy i cytrynową bluzkę. Edek postawił pełną butelkę na stole. Gacek wbił widelec w plaster konserwy, zapomniał o nim i zapatrzył się w ekran, który po cichu wyświetlał film o miłości. - Gacek, ty nie myśl, ty to zrób - powiedział Edek, podniósł kieliszek, a kamyk na jego małym palcu zamigotał jak kropelka ciemnej krwi. Gacek spojrzał na wieprzowinę i powiedział: - W nocy strach, w dzień ryzyko. - Strachliwego masz chłopa, Maryśka. - Edek nalał kieliszek i podał mężczyźnie. - Pij! Na odwagę! - Jaki on mój. Tak przychodzę... - powiedziała kobieta i obciągnęła bluzkę na baniastych piersiach. - A do mnie byś przyszła? - Edek wetknął kciuki za pasek i odchylił się z krzesłem do tyłu. - Ja bojąca nie jestem. - Łysnęła srebrnym zębem i wypuściła pogardliwy kłąb dymu. Kościejny stanął obok komody z magnetofonem, który wygrywał "byłaś mą jedyną, a teraz nie dostrzegasz mnie". Za oknem przejechał traktor bez świateł. W telewizorze czarnowłosa kobieta szła przez plażę, a morze miało barwę farbki do prania. Ćmy trzepotały dookoła lampy. Ich cienie tłukły się o ściany, jakby szukały wyjścia. Edek strzepywał popiół na zielone gumoleum. - Kasa ci niepotrzebna, Gacek? Jeden kurs, godzina jazdy w te i wewte. - Brzęknął odłożony widelec, mucha wzleciała nad talerzem, plaża zmieniła się w wytworne mieszkanie. - Nie - powiedział Gacek i nalał sobie. Gdy podnosił do ust, przejrzysta strużka pociekła po palcach. Paznokcie miał czarne od smaru. Edek wstał, zdjął kurtkę. Podkoszulka, przed godziną biała, miała teraz barwę mokrego śniegu. - Ej Maryśka! Noc się kończy! - i porwał kobietę do tańca. Zderzyli się ciężko, bezdźwięcznie i cieleśnie, by z brzękiem wywalcować zza stołu pod drzwi, a potem wzdłuż ściany i na powrót, jak ciężarny, dziecinny bąk. Spadła szklanka, brzęknęła, ale chrzęst deptanego szkła przepadł w śmiechu Maryśki. Zamiotła czerwonymi włosami powietrze i ogień smagnął nagie ramiona Gacka. Upał jak czarny miód wlewał się oknem i ciała tancerzy wirowały wolno, splecione, związane tą pewnością, która zjawia się od pierwszego dotyku i wszystko, co ma się stać, właściwie już się stało. Ciężki od krwi wir wciągał wszystko wokół. Ściany w rzucik, półnagą Sandy z gazety, żółtą kulę żyrandola, stół i satelity popielniczek i naczyń, wersalkę i ciemną Częstochowską za szkłem, podłogę, dreszcz przenikał dom aż po strych i dalej aż po miękką skórę nieba, w którym gwiazdozbiory ocierały się o siebie nawzajem, sunąc ku ciemniejszej niż noc rozpadlinie zachodu i tylko Gacek pozostawał nieruchomy. Muzyka urwała się raptem, lecz oni kołysali się dalej, jakby dźwięki nie były im potrzebne. Krzesło upadło na podłogę. Edek posłał je kopniakiem w kąt i próbował coś zrobić z kasetą, chociaż nie chciał ani na chwilę wypuścić tancerki z rąk. - Pić! - zawołała Maryśka, ale butelka była już pusta. - Co Gacek? Po wódkę też strach? - zaśmiał się Edek.
Droga opadała teraz w dół, w gorący cień świerków. Wyglądała jak wyschnięta rzeka. Na rusińskim cmentarzu ciernie tarniny oplatały krzyże, a umarli leżeli pod ziemią głusi i ślepi na świat. Kościejny minął przewrócony nagrobek z piaskowca, minął następny, zwieńczony rdzewiejącym Chrystusem. Ramię krzyża było utrącone i prawa ręka figury samotnie wznosiła się na tle nieba. Po dziesięciu krokach przestał zazdrościć umarłym. Dopędziły go chwile, które zostawił za sobą. Zwłaszcza ta chwila, gdy cis