Z nowo rozbudzoną furią rzucił się na deski, którymi zabito okna. Udało mu się odłupać długą drzazgę i przez powstałą szczelinę zobaczył świątynny plac ze zgromadzonym na nim tłumem, otuloną popielicami Lyllanę i prowadzącego ją pod rękę wysokiego mężczyznę w kolorowym stroju Jeźdźców. Znał tę sylwetkę, pełne godności ruchy, pamiętał charakterystyczny gest, którym Calmin z klanu Fen strząsał z czoła niesforny kosmyk włosów.
Ryk wściekłości nie przypominał ludzkiego głosu. Pełniący wartę gwardziści wzdrygnęli się, bo słychać go było nawet przez zamknięte drzwi. Jednak gdy korytarze wypełniły się odgłosami wesela, zapomnieli o humorach więźnia i nie mogli się doczekać zmienników. Potem dołączyli do zabawy, a straż objęła nowa zmiana. Żołnierze mieli ze sobą gąsiorek
siwuchy
, żeby wypić zdrowie nowożeńców, i bardziej niż pomylony sukcesor ciekawiły ich biegające po korytarzu służebne panny. Kiedy nadszedł kuchcik z kołaczem, nie zachowali zwykłej ostrożności.
Opanowany nienawiścią Garard rzucił się na chłopaka. Miażdżąc mu krtań, miał wrażenie, jakby dusił Calmina. Zaskoczony wartownik chciał go obezwładnić, ale trafił butem w spadłe na ziemię ciasto i pośliznął się. Więzień poderżnął mu gardło jego własnym nożem. Wszystko stało się tak szybko, że drugi strażnik, mocno już podchmielony, wsłuchany w dźwięki muzyki, dostrzegł sukcesora dopiero, gdy ten stanął przed nim z twarzą skrzywioną w dzikim uśmiechu. Błysk ostrza był prawie niezauważalny, a umi
|