Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: IJPPAN_k123041
Tytuł:
Wydawca: Wydawnictwo W.A.B.
Źródło: Piaskowa Góra
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_lit_proza
Autorzy: Joanna Bator,  
Data publikacji: 2009
bo w głębi duszy czuła, że z jakiegoś powodu na to nie zasługuje i jeśli natychmiast nie zniknie, pochwała za chwilę okaże się drwiną, a ona sama rozpadnie się pod jej ciężarem. Duma to uczucie cudzoziemców, ordynatów, burżujów z willi w Szczawnie Zdroju, a nie Maślaków z Zalesia czy Brzeziny. Nie Jadzi Chmury z Piaskowej Góry. Jej udało się dobrze opanować tylko prostszą sztukę lęku przed nagłym sukcesem, który mimo wszystko był kuszący. Żeby tylko się Dominice w tym liceum noga nie powinęła!
W Wałbrzychu były cztery licea, a to, do którego dostała się Dominika, uchodziło za najlepsze i zawistni nazywali je Oksfordem. W poniemieckim budynku, w którym przed wojną była szkoła dla chłopców, pozostały eksponaty w słojach, a ich obfitość pozwalała wnosić, że mali Niemcy posiedli sporą wiedzę o anatomii i strach pomyśleć, do czego niektórym z nich mogła się przydać po paru latach. W roztworze formaldehydu dryfowały wewnętrzne narządy ludzi i zwierząt; wypłukał się z nich kolor i wyglądały tak, jak być może wygląda śmierć, gdy pozbawić ją romantycznych masek - sinawy glut z nieczytelnym podpisem po łacinie. Był tam kalafior mózgu o porowatej powierzchni, z której odrywały się kłaczki materii, gdy kolejny ciekawy licealista potrząsał słojem. Były nerki ludzkie zjadane jakąś straszną chorobą, która też została uwieczniona - na dwóch fasolkach nawarstwiona pulpa rozłażących się pęcherzyków o jakby przypalonych brzegach. Wątroba, niepokojąco podobna do wątróbki sklepowej, wieprzowej lub wołowej, tego dziwnego mięsa biedaków, które wygląda jak ogromny skrzep krwi, leżała na dnie słoja, bo rozpadły się trzymające ją w pionie końskie włosy. Pokryta była zielonkawym nalotem, wyjątkowo nieświeża, i licealiści żartowali, że to wątroba profesora Guguły od przysposobienia obronnego, który zanim zaczynał opowiadać o strzelaniu i bandażowaniu, popijał z butelki trzymanej w szufladzie biurka. Delikatny zapach formaliny unosił się na korytarzach liceum i wsiąkał w ubrania. Na poddaszu było obserwatorium astronomiczne, gdzie można było ukryć się w pobojowisku zniszczonych instrumentów i starych ławek, by palić papierosy. W wałbrzyskim Oksfordzie uczyły się dzieci albo wyjątkowo zdolne, albo z plecami w postaci ojców lekarzy i pieczarkarzy, zaradnych matek w PZU lub chociaż z prywatną cukiernią. Jak ona sobie w tym Oksfordzie bez pleców poradzi, wzdychała Jadzia do teściowej podczas coniedzielnego obiadu, do którego rutyny obie przywiązane były bardziej, niż się przyznawały. O wiele przyjemniej przecież jest nielubić się przy rosole i schabowym z ziemniakami. Zapraszały się więc na zmianę i przez następny tydzień zaproszona miała satysfakcję, że zrobiłaby wszystko lepiej niż zapraszająca, a potem na odwrót. Martwiła się Jadzia, że w Oksfordzie uczniowie swoimi samochodami pod szkołę przyjeżdżają, co trzeci ma a to malucha, a to ładę, a na lato z rodzicami do Bułgarii jeżdżą, do Rumunii. A co im z tego, że się wożą wte i wewte, unosiła się Halina, buchając dymem. Jeżdżą, jeżdżą, a wszędzie tak samo grube dupy mają. A Dominika ma w głowie! A i piją tam podobno, upierała się Jadzia. A gdzie nie piją, wszędzie piją, machała ręką Halina. Nie wspomniała Jadzi, że gdy Dominika dostała się do Oksfordu, ona wyjęła z kąta zakurzoną maszynę, by wnuczka wyglądała jak człowiek w nowej szkole. Mieszkanie na Szczawienku znów zamieniło się w pracownię pełną kolorowych ścinków, choć wzrok babki był już nieco mniej dokładny niż kiedyś. Najpiękniej wyszła Halinie czerwona sukienka z pieluszkowej bawełny własnoręcznie zafarbowanej na jaskrawą czerwień, jak mak. Przyłożyła do siebie w lustrze tę śliczną rzecz i zakręciła wokół jak w tańcu. Takiej kreacji nie powstydziłaby się nawet Grażynka Rozpuch.
Halina od czasu śmierci syna nauczyła się odnajdywać w twarzy wnuczki kojące ślady rodzinnego podobieństwa. Coraz bardziej przekonana była, że Dominika nie tylko patrzy zupełnie jak Stefan, ale i łeb do nauki odziedziczyła po nim. Gdy w mięsnym czy warzywniaku wnuczka liczyła szybciej od sprzedawczyni, i to bez kartki, albo poprawiała podaną do zapłacenia sumę i po kolejnym podliczeniu ekspedientka musiała powiedzieć, no rzeczywiście, pomyliłam się, przepraszam bardzo, pani Halinko, jaszczurcze