Na pochód pierwszomajowy poszłam ubrana tak: majtki i stanik, na to podgumowany płaszcz deszczowy, ściągnięty paskiem, bo guziki poobrywane. Umyłam głowę i nakręciłam papiloty. Obwiązałam szczelnie chustką. Na nogach - moja duma: mokasyny z szarego płótna, podbite podeszwy ze sznurka, dzieło szewczyka z Tamki. Długie czekanie, duże płacenie.
Na początku trochę wytykają mnie palcami, potem zmęczeni nie zwracają uwagi. Radość z megafonów jakby do mnie nie docierała. Kontempluję swoje mokasyny. Wiadomo, pochód ma swoje "trzymania". Czeka się godzinami, żeby potem być pędzonym kłusem. Przed trybuną to już galopem. Biegnę z tłumem i nagle czuję, że mokasyn opuszcza moją stopę. O schyleniu się mowy nie ma. Odbyłam bieg bez pantofla. - Jak Kusociński - ktoś mnie pociesza. Siadam na bruku i płaczę. Dowlokłam się pieszo na rondo Wiatraczna i tak jak stałam, poszłam na
majowe
do kaplicy, którą potem zajęły siostry miłosierdzia od Matki Teresy z Kalkuty.
XXI
|