- Taż denatura najlepsza na zmarznięcie - wyjaśnił.
Ogień w piecu zamigotał wesołym płomykiem, Bryśko na najbliższym barłogu skulił się i zapadł w otchłań snu. Na Kowalika i Majewskiego patrzyły jeszcze trzy pary oczu milczących brodatych mężczyzn. Pod pryczami rzucono piły i siekiery o błyszczących ostrzach i długich styliskach. Powietrze w izbie było
stęchłe
, przesycone smrodem niemytych ciał, nad piecem wisiały potwornie brudne onuce. Jeden z mężczyzn opuścił nogi z barłogu, siedział na wpół obudzony z nieprzyjaznym wyrazem zarośniętego oblicza. Na kolanach położył dłoń zawiniętą w brudną, zakrwawioną szmatę. Kowalik pierwszy raz poczuł się zadowolony, że ma broń. Łokciem przesunął kaburę nieznacznie do przodu i natychmiast zawstydził się tego gestu.
- Tak my tu przy wyrębie jesteśmy - oznajmił mężczyzna, wrzucając do pieca kilka szczap.
|