trawniku i pod jabłonkami - dreptały kury i kaczki. Bury kot z
podniesionym ogonem ocierał się o nogi gospodyni.
- Boże ty mój Bat'ku - powiedział wuj - świat byłby znośny, gdyby
nie ludzie. Mniej ludzi, więcej zwierząt, prawda, Józiu? - zwrócił się
do mnie.
- Niech pan inżynier takich herezji przy chłopcu nie opowiada! -
oburzyła się pani Helenka.
- Cóż to za herezje? Jakie herezje? A bolszewicy to dobrzy ludzie?
A hitlerowcy?
Usiadłem na starym cebrzyku porzuconym w trawie. Wuj podniósł laskę: - A tam kto? Obejrzałem się. Między jabłonkami, daleko,
mignęły
kolorowe sukienki. - Cyganki, diablice! - zawołała pani Helenka. Zerwała się z ławeczki. - Poszły! - krzyknęła klaszcząc w ręce. - Znów wczoraj zginęła kura zielononóżka! Idź no, Józiu. Zobacz, co one tam robią? Wstałem i pobiegłem ścieżką pod jabłonkami. Nie było nikogo wśród drzew. Wyszedłem na drogę. Między oziminami, trochę dalej, szły dwie kobiety w czerwono-żółtych spódnicach. Odchodziły w stronę lasu, gdzie stał cygański tabor. Wyglądały jak dwa wielkie kwiaty na zielonej łące.
Wróciłem wolno i stanąłem nad cebrzykiem. - Poszły. Nie ma nikogo.
- I chyba wtedy zdobyłem się na odwagę, żeby zapytać wuja Florentego: -
Dziadku, czy to prawda, że urodziłeś się w pamiętnym roku tysiąc
osiemset sześćdziesiątym trzecim?
Ojciec, pani Helena i wuj roześmiali się. Patrzyłem na liście winogradu. Poruszały
się na wietrze,
jak zielone chorągiewki. Chyba zaczerwieniłem się,
ale wuj Florenty spoważniał zaraz. - Rok później, wnusi
|