Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_2002000000123
Tytuł:
Wydawca: Znak
Źródło: Opowieści galicyjskie
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_lit
Autorzy: Andrzej Stasiuk,  
Data publikacji: 1955
ółty pekaes z Dukli, gdy ukośne promienie porywają jak magnes wszystkie widzialne rzeczy - wtedy chmury są lustrem świata i można w nich zobaczyć wszystko jak na wielkim ekranie, jako na ziemi, tak i w niebie, lecz trwa to tylko mgnienie, bo czas ma barwę szarą i postać ptaka o przejrzystym ciele: jedno muśnięcie skrzydeł i zaczyna się zmierzch. O czwartej nad ranem cztery przeciągłe uderzenia zegara rozchodzą się po plebanii jak kręgi w nieruchomej wodzie i toń snu w końcu zagarnia proboszcza.
Tej samej nocy w obcym domu Babce chciało się pić. Nie postawiła wieczorem obok łóżka kubka z wodą. Zawsze to robiła, lecz tym razem zapomniała. Za gorąco było na tym poddaszu. Przez cały dzień w sosnowych deskach i belkach gromadził się upał. Z sęków płynęły krople żywicy. Teraz ciepło wychodziło z drewna i rozcieńczało powietrze. Małe okno było zamknięte na stałe, zabite trzema gwoździami. Dwie ściany ktoś wylepił gazetami. "Przyjaciółka", "Chłopska Droga", "Nowiny", "Podkarpacie", Edward Gierek w jasnym garniturze, uśmiechnięta Szewińska, czarne cielsko Giewontu na tle zielonkawych chmur - to wszystko za dnia oglądała wiele razy. Niektóre fotografie coś jej przypominały, inne były obojętne jak wzorek na tapecie. Ale teraz nie widać nic i Babka ma tylko pamięć, żeby skrócić sobie czas do rana. W mroku wszystkie myśli są wyraziste, szybkie i nadciągają nie wiadomo skąd, przecież nie z głowy, skoro ta sama głowa w dzień ledwo wiąże myśl z myślą w jaką taką zależność, w porządek, który pozwala wykonywać proste ruchy: zmywanie, pranie, gotowanie, te wszystkie rzeczy przylegające do rzeczywistości jak mokra koszula do pleców. Więc skąd? Być może czas jest czymś podobnym do powietrza i odbicia rzeczy trwają w nim tak samo, jak dalekie obrazy miast i krajobrazów przenosi fatamorgana. Więc Babka leży na wznak na łóżku, które jest białe i kościste, pewnie przywędrowało tu z jakiegoś szpitala, i przez rozchylone usta wdycha przeszłość, która rozwija się w jej głowie jak bibułowe kwiaty w rękach magika, wybucha jak fajerwerki na festynie i trwa tak samo krótko. Widzi wyniebieszczone upałem niebo i porudziałą grań trawiastego pagórka, z której raptem wyrastają dwaj konni, a chwilę potem trzeci, i toczą się w dół kulawym kłusem. Słońce stacza się na zachód. Ich cienie są długie i czarne, cuchną brudem, zmęczeniem i strachem. Zatrzymują się przy niej i jeden, najwyższy, pyta: "Giermańcy?!" Stoi pod słońce i widać jedynie ciemną sylwetkę i białe z bezkresnego zmęczenia oczy. Babka wskazuje na wieś w dole: "Tam są". Rozglądają się po otwartej dolinie i w końcu ten najwyższy mówi coś szybko. Ruszają w dół stoku, dopadają strumienia i Babka widzi, jak zeskakują z koni, przypadają do wody i piją na czworakach wciśnięci między zwierzęce łby. Potem dwaj wsiadają i ruszają z powrotem pod górę. Trzeci, ten ostatni, próbuje wspiąć się na siodło, zsuwa się, próbuje jeszcze raz, w końcu zniecierpliwiony koń odchodzi i żołnierz wlecze się po ziemi uczepiony rękami strzemienia. Krzyczy do towarzyszy. Tamci zawracają, coś do niego mówią, jeden bierze luźnego konia za uzdę, wyższy wyjmuje pistolet i strzela. Chwilę potem nikną między jałowcami. Babka schodzi kilkanaście kroków. Żołnierz ma tatarskie rysy, czerwoną dziurę w czole, a na brzuchu rozlewa mu się ciemna plama i rozmiękcza starą zakrzepłą krew. I wtedy czuje, że dziecko porusza się w niej gwałtownie, więc rusza w stronę domu, żeby zdążyć. To wszystko mija i z ciemności wypływa zimowy obrazek. Tłum napiera na wrota cerkwi. Pod uderzeniami siekier drewno rozszczepia się na białe drzazgi i zamek ustępuje. Stojący z boku ksiądz podnosi rękę i mówi coś do ludzi. Z wewnątrz dobiega łomot i trzask. Kobiety o zaczerwienionych z wysiłku i podniecenia twarzach wywlekają w śnieg połamane resztki ikonostasu. Złoto, błękit i purpura lśnią w styczniowym słońcu. Potem nadchodzi Jan Zalatywój, zjawia się nie wiadomo skąd, ale jego postać przechowuje tamtą magnetyczną woń sprzed trzydziestu paru lat, gdy stał w środku wsi i pytał o jakąś robotę przy sianie, przy budowie, przy owcach, obojętnie, i tylko raz na niego spojrzała i kazała iść, chociaż jeszcze nie wiedziała, jakie właściwie ma dla niego zajęcie. Barwy i światło się zmieniają. Najstarsze zdarzenia widać najwyraźniej, potem wszystko blaknie. Ten wieczór, może dlatego, że był to wieczór, widzi jak przez mgłę. Na furce przywieźli jej męża. Nad ciemnym, ciężkim, pełnym wody ciałem unosił się studzienny chłód. Młodsze córki stały w drzwiach alkierza i szeptały do siebie "cii bo tatuś śpi" i wystraszyły się dopiero, gdy w końcu po jakiejś nieskończenie długiej chwili wydobył się z niej krzyk. Lecz teraz, gdy tak bardzo chce się jej pić, widziadło jest niewyraźne i pozbawione sił i przypomina Fedora Fećko, gdy kiedyś w listopadzie stał w jej drzwiach, a za jego plecami przymrozek ścinał szare powietrze zmierzchu. Nie wpuściła go nawet do środka, zresztą nie miał chyba zamiaru wejść, bo palił się od gorączki i oczy miał powleczone szkliwem obłędu; tym rodzajem szaleństwa, który siedzi w środku, krąży w żyłach, ociera się o wnętrzności, drąży w ciele jak kret w ziemi, i nigdy nie wydostaje się przed czasem na świat, tylko świeci ze źrenic. A gdy wydostanie się, to jest to zawsze koniec, zostaje próżna powłoka i obłęd rusza dalej, bo czego jak czego, ale ludzi na świecie jest dość. Więc go nie wpuściła, tylko powtarzała: Nie ma jej, nie ma jej w chałupie, ona wyjechała, nie ma, przecież ty wiesz, a ja ci nic nie powiem, sama nie bardzo wiem dokąd. A on tylko patrzył i poruszał ustami, lecz nie wydostawał się z nich żaden dźwięk, ale ten ruch warg był tak dokładny, że imię Maryśki układało się w powietrzu jak wyraźne kółka papierosowego dymu. W kącikach ust miał zakrzepły osad śliny. Ten obraz wzmaga pragnienie jeszcze bardziej, lecz Babka będzie musiała zaczekać do rana, aż tam na dole wszyscy wstaną i dopiero wtedy zięć otworzy z haczyka drzwi wiodące na jej stryszek.
I jeszcze Gacek. Daleko stąd, wsłuchany w odległy stukot pociągów pomieszany z odgłosami więzienia. Dźwięk tak samo odbija się od nieba, jak od murów. Towarowe, osobowe, ekspresy dudnią w tunelu nocy. Mroczne przęsła, wiadukty w ciemności, zawodzenie syren ledwo rozjaśnia drogę. Dźwięki wędrują korytarzami, zawijają się na klatkach schodowych i pełzną z ostatniego piętra do podziemi. Jedno uderzenie klucza o kratę obiega cały gmach, wślizguje się w parterowy łącznik i oplata spiralnie sąsiedni