Zostawiliśmy wózek i łopaty i pobiegliśmy w stronę, gdzie nastąpił wybuch. Skulona, osmalona postać leżała obok płotu, za budynkiem bóżnicy. Przez strzępy ubrania prześwitywało ciało. Z urwanej lewej nogi płynęła krew. To był Klar. Ostrożnie położyliśmy go na kocu. Był nieprzytomny, ale żył.
Ktoś powiedział, że trochę wyżej musi leżeć "Boruta", ale nie można tam podejść, bo mogą być jeszcze inne miny. Mimo tych ostrzeżeń paru
odważniaków
zaczęło powoli podchodzić do miejsca, gdzie był lej po wybuchu. Nie czekaliśmy, aż ich rozerwie, bo trzeba było dostarczyć rannego do szpitala. Położyliśmy go na kocu i we czterech biegiem nieśliśmy go dobry kilometr pod górę, do willi Sanato. Potem czekała nas jeszcze wspinaczka stromymi schodami. Przez te cholerne schody wszyscy dostaliśmy zadyszki. Przed wejściem czekał doktor Aleksiewicz. Przepchnęliśmy się za nim przez zatłoczony korytarz. W szpitalu, oprócz rannych i chorych, było wielu uciekinierów z Jasła i Krosna i pogorzelcy ze wsi. Złożyliśmy Klara na kozetce w rogu sali operacyjnej.
Zrobimy, co się da. Nic tu po was - powiedział doktor Aleksiewicz i zamknął nam drzwi przed nosem.
|