Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_2002000000179
Tytuł:
Wydawca: W.A.B.
Źródło: Śmieszni kochankowie
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_lit
Autorzy: Mariusz Cieślik,  
Data publikacji: 2004
Magu idti w twoju kwartiru - domyśla się, w czym rzecz. - Dam tiebie jeszczio kompakty. Czy to się nigdy nie skończy? Nie nrawius' tiebia?
- No, skąd, Irinka, fajna z ciebie dziewczyna, ale teraz nie mam głowy. Przyjdę jutro, dobrze? Spogląda raczej podejrzliwie, ale kiwa głową. Kiwam jej i uciekam. Po cholerę tu właściwie przyjechałem? Przecież i tak nie wiem, kogo szukać. Znowu telefon. Dobrze, że nie mam jakiejś kretyńskiej melodyjki jak niektórzy, tylko normalny sygnał. No i co, dojechałeś? Gdzie miałem niby dojechać. Jestem na bazarze. Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Jakieś osiągnięcia na froncie kurewstwa? Może Ruska za pół lytra? Śledzi mnie, skurwysyn, albo jest jasnowidzem. Czego chcesz, człowieku - wrzeszczę jak oszalały. Powiedz, czego chcesz. Wszystko w swoim czasie. Jeszcze zadzwonię, bo widzę, że się chyba dogadamy. Nie zapomniałeś przypadkiem iść do pracy, malcziszka. Znajdź budkę numer trzysta sześćdziesiąt. Śmieje się, menda, i przerywa połączenie. Właściwie mogę sprawdzić jego numer w komórce. Oczywiście zastrzeżony albo z jakiejś starej centrali. Anonim pieprzony. To super, na dodatek jeszcze mnie wywalą z roboty. Dzwonię, dzień dobry, przepraszam, ale musiałem pilnie załatwić sprawę w urzędzie skarbowym - zaczynam bredzić. A tu sekretarka szefa na luzie mówi, że spokój i skoro tam już jestem, to mógłbym iść do działu rozliczeń spółek po papiery, bo koniec miesiąca. Jasne, to niedługo będę. Jeszcze będę musiał na taksówkę do tego wydać. Bo urząd na drugim końcu miasta. Postój blisko, całe szczęście. Idę do tych w pomarańczowych kamizelkach, miejscowych, i pytam, jak znaleźć tą szczękę. Oni na to, że w zarządzie targowiska jest plan. Pokazali, ale patrzyli jak na debila. Dobra, podchodzę, a tam stoi facet z kasetami wideo. Pirackimi głównie, chociaż oczywiście na wierzchu ma oryginały. Uśmiecha się obleśnie, puszcza oko i pyta, czy szukam czegoś specjalnego. Nic nie mówię, to on wyjmuje kasetę z psem na okładce i mówi, że to przygody Szarika w burdelu, albo to, i pokazuje opakowanie z tytułem: Zanim wróci żona. W końcu nie wyrabiam, kupuję ten film i idę po taksówkę. Co za pierdolona menda, dlaczego on mnie tam posłał. Wsiadam do poloneza i trzeba mieć, kurde, mojego pecha, żeby zaraz na moście trafić w korek. Już bym się wolał z mostu do rzeki rzucić niż tu stać w upale. Dalej trochę lepiej, ale jak tak pójdzie, to trafię akurat na koniec godzin pracy. W urzędzie do informacji kolejka, pytam, gdzie można dostać te dokumenty dla firmy. Trzecie piętro, pokój trzysta osiem. Idę na trzecie, a tam salę komputerową zrobili i urzędniczki się szkolą. Nawet nie pytam o nic, bo patrzą, jakby chciały zabić. Staję w kolejce do kancelarii, tam mi mówią, że to piętro wyżej, pokój czterysta dwadzieścia, bo tu jest inny urząd. No to idę, w końcu mi się udało. Pukam. Jakaś babka, nawet sympatyczna, mówi, że sprawdzi. Patrzy w fiszki i z rozbrajającym uśmiechem stwierdza, że nie dostanę tych dokumentów, że powinienem iść do kierowniczki, bo tylko ona może je wydać. Cały się już spociłem po tych kolejkach i piętrach. Znowu pukam, nikogo nie ma. Chce mi się palić. Wyciągam paczkę i zapalniczkę, no i co. Oczywiście stoję pod zakazem. Przekreślony kiep. Aż mi się w środku gotuje. Ja to nic, bo nagle do mnie dociera, że taki na oko siedemdziesięcioletni facet, siedzący obok, od paru minut wyzywa urzędniczki od kurew. Co za miejsce. Przychodzi kierowniczka, ale z jakąś namolną interesantką. To czekam. W końcu tamta wychodzi. Włażę zaaferowany z tymi fajkami w ręku, a ona rozmawia przez telefon. Patrzy na mnie i mówi: To niech pan chwilę poczeka. Bierze drugi telefon. Wciska guzik i wrzeszczy: Jadźka, chodź szybko, bo pan przyniósł papierosy. Nerwowo protestuję, że nie mam nic na sprzedaż, że to moje prywatne. A ona pewnie myślała, że to ruskie, bez akcyzy. Wyraźnie niezadowolona przyciska guzik i wrzeszczy: Już nie przychodź, pan ma prywatne. Nic mi nie daje, tylko dzwoni gdzieś i każe iść do pokoju czterysta dwadzieścia trzy, taka niby kanciapa, do pani Zuzy. Tam dostanę. Pukam, wchodzę, a to rzeczywiście kanciapa, bez okna, jedna żarówka, ciemno jak cholera. Zza przepierzenia słyszę: to ty, Romeczku, ale nie odpowiadam. Nie wygłupiaj się, tylko zamknij drzwi. Ja po dokumenty, mówię. A ona zamykaj, bo mamy mało czasu. Podchodzę w końcu, a baba się rozbiera, jak Boga kocham. Zdjęła buty, pończochy, spódnicę i właśnie rozpina bluzkę, odwrócona plecami. Jak teraz ktoś wejdzie, to będzie afera. Lecę zamknąć drzwi. Wracam. Proszę pani, przyszedłem po dokumenty - podchodzę bliżej, a ona całkiem goła za tym przepierzeniem. Chodź, misiu, mówi i wcale się nie speszyła, że to nie żaden Romek. Szybko, szybko, bo nie wytrzymam. Już nie mam siły. Słuchaj, babo - mówię. Mam poważne problemy i nie mam zamiaru się z tobą gzić. Powiedz, gdzie są dokumenty, bo jak nie, to otworzę drzwi i wpuszczę interesantów. Ona nic, czeka. Dobra, sama chciałaś. Już zawracam do drzwi, a ona omdlałym szeptem mówi, żebym wziął z biurka. Podchodzę, a ona mnie łapie za ręce i szepcze - no chodź, mój śliczny. Tego już za wiele, wyrywam się i biorę papiery. Czy ten dzień się nigdy nie skończy?
Dzięki Bogu, już trzecia. Wpadam do biura, zostawiam papiery. Sekretarka mruga, że wszystko w porządku. Siadam na moment, choć już właściwie mam koniec roboty. Trrrrrr. Trrrrr. Komóra. Zjedz spokojnie obiad. O piątej masz być w Baryle. Po co? Przekonasz sie, cwaniaczku - odpowiada i odkłada słuchawkę. Posiedziałem chwilę, żeby trochę poudawać, że pracuję, i cyk, na obiad do bufetu. Ledwo zdążyłem na piątą do Baryły. Siadłem na zewnątrz, pod parasolem. Telefon. Cześć, misiaku. Cześć - odpowiadam