Dane tekstu dla wyniku: 66
Identyfikator tekstu: PWN_2002000000153
Tytuł:
Wydawca: W.A.B.
Źródło: Bóg zapłacz!
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_lit
Autorzy: Włodzimierz Kowalewski,  
Data publikacji: 2000
dnia w Warszawie nieoczekiwanie zjawił się Marek Kunc. Ściskał poobklejany pacyfami futerał z Gibsonem, jakby ktoś go zaprosił na próbę. Tłumaczył mętnie, że tylko krowa nie zmienia decyzji, że przemyślał sobie niektóre rzeczy, przedtem obrał błędną drogę, a ostatnio ma mnóstwo inwencji i planów. Odpowiedziałem mu krótko: "Spadaj!", i zawołałem ryżego Bińka, naszego ochroniarza, żeby go wyrzucił z hotelu. Nie widziałem Kunca więcej. Podobno wyjechał do Kanady, robił w tartaku. Pewnie już umarł.
Podjąłem wysiłek stabilizacji życia, ożeniłem się z Paulą , studentką muzealnictwa na uniwersytecie w Toruniu. Ślub wzięliśmy oczywiście w kościele, wtedy był to akt artystycznej niezależności, zamiast wesela Klapperstorch dał koncert bez prą du w kościelnych podziemiach, o wiele wcześniej, zanim taką formułę wylansowała MTV. Przyrzekliśmy z Paulą, że będziemy wobec siebie szczerzy i tolerancyjni oraz że będziemy respektować nasze poczucie wolności. Paula chciała mieć galerię sztuki. Udało się to załatwić nie tyle dzięki moim zabiegom, ile przez znajomości starego w dowództwie okręgu wojskowego. Od tej pory wszystkie zarobione przeze mnie pieniądze szły w ten przegięty interes. Moja żona prowadziła życie artystki, otwarte i pozbawione konwenansów. Dzięki temu w naszym nowym, większym mieszkaniu nieustannie przesiadywał ktoś obcy, jacyś ludzie przyjeżdżali i wyjeżdżali, nocowali, chlali gorzałę, wyżerali jedzenie, niekiedy zabierali sobie na pamiątkę, co im się akurat spodobało. Czasem, wracając z trasy, nie mogłem znaleźć sobie miejsca do spania albo musiałem wysłuchiwać mądrzenia się jakiegoś napitego idioty o konceptualizmie czy instalacjach przestrzennych. Mowy nie było o jakiejkolwiek intymności, zaciszu, odrobinie dobrego seksu. Zupełnie nie wiem, jak w takich warunkach mógł przyjść na świat mój pierwszy syn, Dawid. Galeria pochłaniała coraz więcej forsy, wyrzucanej, prawdę mówiąc, w błoto. Paula urządzała sceny, żądała, żebyśmy przenieśli się na stałe do Warszawy, bo tylko tam, a nie na prowincji, może spełnić swoje wielkie marzenia. Miałem w końcu dość, kiedyś wyszedłem, jak stałem. Zamieszkałem wtedy u Kotłowego i po miesiącu rzeczywiście wyniosłem się do Warszawy, ale sam. U Kotłowego był raj. Mieliśmy akurat przerwę w koncertach, pracowaliśmy, zrobiliśmy razem z dziesięć nowych numerów, nieco innych niż te wczesne, i krytycy mogli potem powiedzieć, że Klapperstorch się rozwija. A nocami, jak za dawnych czasów - dżemy. Moja gitarka pobrzękuje w tle, brat Kotłowego, wtedy już obiecujący perkusista jazzowy, szura miotełkami, full bydgoski chłodzi się w wiadrze, a ojciec-docent wyciąga na swoim saksie A Shadow of Your Smile tak, że gołym okiem widać małe strzępki duszy - wyrywają się z rury, rozwijają w powietrzu jak dmuchawce i szybują wysoko, przez otwarte okno piwnicy ku granatowemu niebu.
Pierwszy rozwód kosztował drogo. Wysoki Sąd, ma się rozumieć w osobie płci niewieściej, wyczyścił mnie na rzecz Pauli, z czego tylko mógł, łącznie z samochodem, kontem złotówkowym i dewizowym, tak że w Warszawie znalazłem się praktycznie zupełnie goły. Sprawy Klapperstorcha miały się jednak nadal nieźle, więc moja nędza nie potrwała długo.