Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_3102000000008
Tytuł:
Wydawca: Instytut Literacki
Źródło: Szkice piórkiem : (Francja 1940-1944)
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_fakt
Autorzy: Andrzej Bobkowski,  
Data publikacji: 1957
odpowiedziałem. Pytała się dokąd jedziemy i skąd mamy jeszcze prawdziwą kawę. Z mojej maszynki unosił się mocny zapach. Dałem jej garść kawy i powiedziałem, żeby ją schowała tylko dla siebie. Wlałem wszystko do termosu i zacząłem żegnać się z nią. Uścisnęła mnie za głowę i pocałowała w czoło; potem z włoską pobożnością zrobiła znak krzyża na czole i miała łzy w oczach. Pocałowałem ją długo w grubą, spracowaną rękę. Biedna starowinka. Cóż jej zostało na tym świecie? Syn i kawa, i szept modlitwy.
Z dwukilowego chleba został nam po śniadaniu tylko kawałek. Opowiedziałem Tadziowi o włoskiej babce i też się rozczulił. "Popatrz Jędruś - ludzie tak osobiście są porządni, a wszystko razem do kupy banda s...!" Wiatr szalał dalej, ale dzień był słoneczny i trochę cieplej. Upakowaliśmy czołgi i ruszyli dalej. Po chwili wjechaliśmy do właściwej osady - jest ślicznie położona. Naokoło lasy, przy domach małe pólka melonów. Kupiłem olbrzymiego melona za 2 franki i przywiązałem go do kierownicy. Potem zjazd w dół - cudowny zjazd serpentynami wśród lasu. Nagle - nie, tego nie można opisać. Wpadamy nagle zza zakrętu na odcinek drogi kuty w litej skale. Długi balkon, w dole próżnia - ze 150 metrów przepaści - dalej szafirowy płat morza z białą pianką wzdłuż poszarpanego wybrzeża. Wiatr trzasnął nam w twarz z taką siłą, że bez hamowania zwalniamy. Wzrok gubi się w szafirowym horyzoncie morza, z lewej strony popielata ściana skał z przyklejoną do nich szosą, z prawej przepaść i drugie morze zbitej, niemal czarnej zieloności u stóp. Wszystko pogrążone w przewianym wiatrem świetle słońca. Kolor słońca jest zupełnie inny w czasie wiatru; jest jakiś zimny jak emalia. Dojeżdżamy tak prawie aż nad wodę, na sam koniec cypla skalnego i zawracamy w lewo. Wpadamy znowu w półmrok leśny. Opony cichutko kwilą na asfalcie i na każdym zakręcie kładziemy się miękko na bok. Przy dużej ilości serpentyn jest to po prostu tańcem na rozpędzonej maszynie. Obciążony rower "leży" przy takich szybkościach wspaniale. Do tego Tadzio porozciągał nasze wąskie, wyścigowe kierownice i leżymy na nich wygodnie, rozparci szeroko i pewnie. Po dwudziestu minutach wylatujemy z lasu jak dwa pociski z lufy i wpadamy na prosty kawałek drogi. Z lewej strony niewielka zatoka, z prawej jakaś wyspa z zameczkiem i cyprysami. Böcklin w świetle słońca. Koloryt wody jest zupełnie bajkowy : szafir, plamy seledynowe i jasnoniebieskie pasma posypane białymi grzywkami fal. Rozpętanie barw, zupełny obłęd. To już La Ciotat. Szosa biegnie teraz brzegiem morza, mijamy wille i po raz pierwszy "zalatuje" mi Riwierą. Wielkie palmy są w tym wichrze jakby jeszcze bardziej postrzępione, od morza ciągnie wilgotnym chłodem i solą. Mistral huczy ciągle i w całym tym niemożliwie (nachalnie) kolorowym otoczeniu panuje jakieś rozbuchanie, rozhuśtanie i zgiełk. Mistral robi wielkie porządki i przewietrza te spokojne, zastygłe w upale kąty.
Zostawiamy rowery na szosie, a sami z jedzeniem zbiegamy na sam brzeg, na wielkie kamienie. Jemy wolno, rozkoszując się każdym kęskiem. Wybieramy sobie zawsze na jedzenie jakieś ładne miejsce; dziś miejsce jest tak cudowne, że popadamy niemal w odrętwienie. Każda sardynka, każdy kawałek sera jest wielkim przeżyciem. Słońce świeci, wiatr chłosta w twarz i chwilami spada na nas deszcz kropelek wody, rozbijanej na kamieniach. Przy każdym uderzeniu fali wybucha tęcza, trzyma się chwilę w powietrzu