- Na, synku - wręczał mi loda, cierpliwie wycierał paluszki wielką kraciastą chustą.
Wiedziałem, że mam trzymać język za zębami. Dziadzio bał się babci i ulegał jej we wszystkim. Tej tęgiej, zmęczonej, wyrozumiałej kobiecie o słowiańskich wystających kościach policzkowych. Komenderowała nim całe życie. Umarła pierwsza. Rak przeżarł jej uczciwe, spracowane ciało w ciągu paru tygodni. Zachorowali niemal jednocześnie. Dziadzio dowiedział się o jej śmierci w szpitalu.
Słabieńki
, na transfuzjach i mocnych lekach, wyrwał z siebie przewody kroplówek i zaczął się gorączkowo ubierać.
- Chcę zaraz do domu - rozkazał ostrym, nieznoszącym sprzeciwu tonem, którego użył chyba po raz pierwszy w swoim łagodnym życiu. I ostatni. Umarł w kilka dni później, w małżeńskim łożu. Pod obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, tak hojnie odpłacającej za modlitwy czekoladową mieszanką od Wedla.
|