Skręciliśmy w prawo i próbowaliśmy iść brzegiem Czarnego, trochę wodą, trochę po wystających głazach. Wolno to szło, więc daliśmy spokój akrobacji i brnęliśmy po kolana. W końcu był to już kres podróży. Po jakimś czasie Wasyl uznał, że możemy wykaraskać się na brzeg. Ruszyliśmy dnem płaskiej, zwężającej się dolinki.
Potok
przecinał
nam jeszcze dwukrotnie drogę, bo płynął zygzakiem. A potem poczułem dym. Wasyl patrzył na mnie, uśmiechnął się i kiwnął głową.
- No, jeszcze kilometr.
|