Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PELCRA_6203010004000
Tytuł: Raport Witolda Pileckiego
Wydawca: www.forum.michalkiewicz.pl
Źródło: Forum Stanisława Michalkiewicza
Kanał: #kanal_internet
Typ: #typ_net_interakt
Autorzy: circ,  
Data publikacji: 2010-02-12
circ
Najlepsza posada pod dachem była w chlewie świń, których żarcie było o wiele obfitsze i lepsze niż w kotłach z kuchni dla więźniów. Świniom przywożono resztki obiadów nie dojedzonych przez “nadludzi”. Więźniowie, którym szczęśliwy los pozwolił być świniopasami, zjadali część doskonałej strawy, odbierając ją swoim wychowankom - świniom.
W stajniach, gdzie stały konie, więźniowie mieli inne możliwości. Kilka razy ze stolarni byłem zaproszony przez przyjaciela 31 do pobliskiej stajni, gdzie przychodziłem z narzędziami niby coś naprawiać, pozorując tę potrzebę wobec spotykanych esesmanów. Przyjaciel mój przyjmował mnie tu prawdziwą ucztą. Dawał mi menażkę pełną czarnego cukru, który po wymyciu w wodzie - spłukaniu soli - stawał się prawie biały. Dodawał do tego otręby pszenne. Po wymieszaniu jadłem to jak najsmaczniejszy tort. I wtedy nie wyobrażałem sobie, abym kiedykolwiek przedtem lub potem, nawet jeśli mi się uda wrócić do życia na wolności, jadł coś równie smacznego. Przyjaciel mój miał też mleko, które odlewał z porcji dostarczanych tu dla ogiera.
Trzeba było jednak dobrze uważać, by nie “podpaść”. Samo przychodzenie tu bez określonego powodu, bez polecenia jakiejś reperacji przez kapa, było już zabronione.
Przyjaciel 31 stworzył tu zawiązek komórki naszej organizacji wśród obsługi stajni. 15 maja został jednak zwolniony na skutek starań matki i wyjechał do Warszawy, wioząc tam mój raport o pracy tutaj.
Znacznie później, ulokowany przeze mnie w stajniach przyjaciel 32, podtrzymywał wyczerpany swój organizm, dojąc źrebne klacze i pijąc kumys.
Była też garbarnia, gdzie koledzy, korzystając z warunków, obcinali skóry świńskie, oddane tu do wygarbowania - zmniejszając je z zachowaniem formy zasadniczej - i gotowali z obrzynków “doskonałą” zupę. Dostarczone kiedyś z garbarni przez przyjaciół mięso pieska zjadłem, nie wiedząc, jakie stworzenie zjadam (po raz pierwszy latem 1941 roku). Potem to samo robiłem już świadomie. Instynkt i konieczność zachowania sił czynił smacznym wszystko, co było możliwe do zjedzenia. Otręby, dostarczane mi po kryjomu przez przyjaciela 21, który pracował przy cielętach - w stanie surowym, tak źle oczyszczone, że kiedyś moje cielęta jeść by tego nie chciały - dosypywałem do zupy przywożonej nam do stolarni, zastanawiając się, czy wsypać dwie łyżki do menażki, czy tylko jedną (byliśmy “kommandiert”, nie chodziliśmy na obiad i na apel południowy do obozu, liczono nas w stolarni). Gdy memu przyjacielowi 21 udało się czasami przynieść więcej otrąb, wtedy wsypywałem garść wprost do ust i tak, na sucho, powoli, małymi częściami, po rozdrobnieniu ich na zdatne do przełknięcia - łykałem razem z plewami. Okazuje się więc, że wszystko jest możliwe i wszystko może być smaczne. Nic mi nie szkodziło; może dlatego, że żołądek zawsze miałem niezwykle wytrzymały.
Fachowcem w pracy stolarskiej nie byłem, miałem więc nadrabiać sprytem. Z początku dekowany przez kolegów (na dłuższy czas to było niemożliwe), następnie musiałem się zmierzyć z zadaniami stolarskimi. Tu nauczyłem się dopiero ostrzyć narzędzia. Ma się rozumieć, w pojęciu ogółu stolarzy, musiałem to umieć już dawno. Prócz oberkapa Balkego było paru kapów i kilku majstrów, wobec których należało umiejętnie udawać stolarza. Pod kierunkiem Władka i paru innych przyjaciół nauczyłem się piłować, heblować, “spuszczać” kanty desek “rabanem” do sklejania, sklejając deski w blaty.
Najważniejszą pracę jednak wykonywały oczy. W Oświęcimiu na różnych stanowiskach i w różnych fachach zawsze najwięcej pracowały oczy i uszy. Trzeba było sięgać wzrokiem wszędzie, tak by odpoczynek mięśni wypadał w momencie, gdy nie widzi tego jakiś kapo-“naganiacz”. Lecz wtedy, gdy wzrok dozorcy, przebiegając warsztaty lub postacie, spocznie na tobie lub znajdziesz się w polu jego widzenia nawet w kąciku jego oka - wtedy, bracie, musisz pracować lub umiejętnie udawać pracę. Nie możesz stać lub wypoczywać, choćbyś podczas nieobecności tego pana wcześniej pracował wiele. Jeśli naprawdę tak robiłeś, byłeś nierozważny. Uważaj! Arbeit macht frei! - czytasz to co dzień parę razy na bramie. Możesz stąd ulecieć kominem, gdy wyczerpiesz siły. Możesz dostać kijem, gdy będziesz wypoczywał w czasie, gdy patrzy na ciebie któryś z dozorujących.
Co innego, ma się rozumieć, fachowiec pierwszorzędny, który tu ma już dobrą markę. Ten nie potrzebował udawać. Inni, choćby byli naprawdę stolarzami, musieli się strzec. Miejsc w warsztacie było kilka setek - w obozie ginęły tysiące. Do warsztatu pchali się nowi, prawdziwi fachowcy. Niezdary usuwano - ginęli w polu. W ten sposób z konieczności, powoli stawałem się stolarzem. Robiłem już możliwie “cynki”, polerowałem.
Przyjaciół moich, co przyjechali z Warszawy (kwiecień-maj 1941 r.), których wciągałem do roboty organizacyjnej, udało mi się ulokować pod dachem. Kolegów 25 i 26 ulokowałem w komandzie “Fahrbereitschaft” przez naszego członka 33, który rządził się w tym komandzie jak u siebie. Kolegę 27 przez dr. 2 - w szpitalu jako pielęgniarza. Kolegę 34 - w szpitalu jako sekretarza, przez ppor. 4, itd. Na bloki 11 i 12 (wiosna 1941 r., stara numeracja) “zugangów”, gdzie przywożono nowych kolegów, chodziłem często szukać znajomych, wybierać kolegów do pracy, lokować pod dach, ratować. Tu pewnego dnia spotkałem niespodzianie rodzinę Czetwertyńskich: Ludwika, właściciela Żołudka i dwóch jego synów, oraz brata jego z Suchowoli. Jednocześnie spotkałem mego przyjaciela z partyzantki 1939 r. - pdch. 35. W parę dni później spotkałem również dwóch kolegów z pracy w Warszawie - 36 i 37.
Wszystkim im przyglądałem się bacznie, bo nigdy nie było wiadomo, jak taki przyjaciel się zachowa po przejściu w Warszawie Alei Szucha i Pawiaka. Niektórzy byli wycieńczeni, niektórzy - załamani. Nie wszyscy tu nadawali się do pracy organizacyjnej, do nowej konspiracji. Mjr. 38, który pracował u nas w Warszawie pod pseudonimem “Sęp II”, przy pierwszym spotkaniu na placu w Oświęcimiu (lato 1941 r.) rzucił się ku mnie z radością, głośno wołając: “Pan tutaj? A mnie w Warszawie gestapo d... w kratki posiekło, pytając: gdzie jest Witold? Dawno pan siedzi? Jaki numer pan ma... Jak pan to zrobił? Ja pana przecież przed dwoma miesiącami widziałem w Warszawie i tak twierdziłem na Alei Szucha. Nie ściszając głosu gadał przy kilkunastu moich kolegach i rozkonspirował mnie, bo przecież tu byłem Tomaszem. Dobrze, że drani między nami nie było. A tego, “jak ja to zrobiłem, że byłem dwa miesiące temu w Warszawie”, nie tłumaczyłem niczym innym, jak tylko tym, że on po biciu na Alei Szucha dostał już lekkiego obłędu. Okazało się znacznie później, że należało to tłumaczyć czym innym.
Z kilkunastu starych znajomych z pracy, którzy w tych miesiącach przyjechali, najbardziej mi się tu przydali 25 i 29, do których prawie takie miałem zaufanie, jakie do siebie samego.
W blokach “zugangów”, stojąc w kącie sali i obserwując tych ludzi, którzy świeżo z ziemi przybyli i mieli - zdawałoby się - na sobie jeszcze kurz Warszawy, człowiek czuł się jakoś dziwnie. Tak jakby mieścił w sobie naraz kilku ludzi. Jeden chciałby czuć żal do losu i tęsknotę za ziemią, gdyby się nie wstydził tej reszty w sobie. Drugi jednak był silniejszy i ten czuł w sobie radość zwycięstwa nad zachciankami i drobiazgami zbędnymi tutaj, do których ludzie są przywiązani na ziemi. Trzeci z pewnego rodzaju politowaniem, nie w najgorszym tego słowa znaczeniu, lecz z jakimś rozsądkiem wewnętrznym, braterskim, pobłażliwie patrzył na tych przybyszów, co to jeszcze zwracali się do siebie nawzajem: panie mecenasie, panie inżynierze, panie pułkowniku, panie poruczniku.
Mój Boże, jak prędko to z was musi opaść... Im prędzej, tym lepiej. Tu wykańczają przede wszystkim inteligencję dlatego, że taki jest nakaz dla władzy lagru, i dlatego, że inteligent nie nadawał się na rzemieślnika w warsztacie - jeśli nie trafił do rezerwatu inteligencji obozu: biura budowlanego, izby pisarskiej, szpitala, effektenkammeru i bekleidungskammeru, to ginął tu jako materiał nie przynoszący korzyści. Lecz i dlatego, że czasami, niestety, inteligent posiadający mądrość naukową, był życiowo zupełną niezdarą. Poza tym miał organizm wydelikacony, nie przystosowany do pracy fizycznej i byle jakiego odżywiania. Przykro mi, ale chcąc oddać prawdę o obozie, nie mogę pominąć tego momentu. I niesłusznie czytelnik zarzucałby mi chęć “obmalowania” inteligencji. Wydaje mi się, że sam mam prawo do jakiegoś tam miejsca wśród takowej, lecz nie znaczy to, żebym gorzkiej prawdy nie mógł napisać.
W wielkim procencie inteligenci przywiezieni do obozu byli fajtłapami życiowymi. Nie orientowali się, że inteligencję swoją naukową i dyplomowaną należało ukryć na razie jak najgłębiej pod inteligencją umysłu sprężystego, szukającego sposobu zaczepienia się na tej skalistej, trudnej do wegetowania glebie “koncentraku”. Nie należało się tytułować, lecz brać się z warunkami za bary. Nie żądać pracy w biurze dlatego, że się jest inżynierem, a w szpitalu dlatego, że jest się doktorem, a zadowalać się każdą możliwą “dziurką”, przez którą można by się wymknąć z bloku “zugangów” gdziekolwiek, byleby się znaleźć na miejscu pracy, która władzom obozu wydaje się potrzebna, a która jednak nie ubliża honorowi Polaka. Nie “nadąć się” ważnie, że jest się mecenasem, bo tu zawód ten absolutnie nie popłacał. Być przede wszystkim koleżeńskim w stosunkach z każdym Polakiem, jeśli ten nie jest draniem i korzystać z każdej przysługi, przysługą odpłacając. Bo tu się żyło tylko wiążąc się wzajemnie przyjaźnią, pracą - wzajemnie się wspomagając. A iluż tego nie rozumiało... Iluż było takich egoistów, o których można powiedzieć: nie lgnie fala do niego ani on do fali. Taki musiał ginąć. Zbyt mało mieliśmy miejsc, a wielu do ratowania. Poza tym był brak siły woli, by nie jeść wszystkiego, czego się nie może strawić, a nie wszystkie żołądki naszych inteligentów były wytrzymałe. “Głupi, zasr... inteligent” - było to najpogardliwsze przezwisko w obozie.
Od wiosny 1941 roku obywatelstwo w lagrze zyskało słowo: “muzułman”. Tak nazwali Niemcy, stojący u władzy, więźnia, który się wykańczał, osłabł, ledwo chodził. Określenie to przyjęło się powszechnie. W pewnym wierszu obozowym mówiliśmy: “...muzułmani - lekko wiatrem kołysani...” Był to stwór na pograniczu życia a komina krematorium. Bardzo trudno powracał do sił, przeważnie kończył w szpitalu lub na “Schonungsblock” (blok 14 stara numeracja, według nowej - 19), gdzie kilka setek tych cieni ludzkich doznawało łaski władz lagru: mogły tam stać cały dzień na korytarzach w szeregach i nic nie robić, lecz to stanie ich również kończyło. Śmiertelność na tym bloku była ogromna.
W lipcu 1941 r., gdy przechodziłem na placu koło grupki kilkunastu młodych chłopców (16-17 lat), przywiezionych tu z ławy szkolnej za to, że śpiewali piosenki patriotyczne, jeden z nich rzucił się do mnie z okrzykiem: “A! Wujek!” Nowa dekonspiracja... Ucieszyłem się jednak - nie tym, ma się rozumieć, że go przywieźli - wiadomościami od swoich. W parę tygodni później w maszynowni stolarni “werżnęły” się w moją twarz czyjeś oczy, bez mrugnięcia przyglądające mi się uważnie. Wzrok wytrzymałem. Człowiek ten, niewysokiego wzrostu, więzień-Polak, podszedł do mnie i zapytał, czy jestem XY, wymieniając moje prawdziwe nazwisko. Powiedziałem, że to pomyłka. Lecz nie dał się zwieść, zapewniając, że jego nie potrzebuję się bać. Parę tygodni później był zaprzysiężony i pracował u nas jako 40. W stolarni miał pracę, w maszynowni.
W stolarni też powiększyłem nasze szeregi zaprzysięgając trzech dzielnych Polaków: 41, 42, 43. Wkrótce weszli do naszej pracy: 44, 45, 46.
W stolarni już jako-tako dawałem sobie radę. Praca moja i sylwetka niby-stolarza jakimś zrządzeniem losu nie podpadała kapom. Raz tylko jeden, gdy - sam będąc przy warsztacie -pasowałem deski rabanem do sklejania, stanął za mną o kilka kroków oberkapo Balke i przyglądał mi się chwilę, o czym ja nie wiedziałem, po czym zawołał kapa Waltera i wskazując na mnie palcem, wolno cedząc słowa, powiedział: “Wer ist das?” Lecz poszli dalej, nie przerywając mi pracy. Mówili mi o tym koledzy, koło których stali owi kapowie. Widocznie się zorientował, że nie jestem stolarzem.
Balke był to w ogóle ciekawy człowiek. Wysoki, przystojny, o inteligentnym wyglądzie, dość sztywny i zimny. Niedzielami, gdy dręczono nas tak zwaną “blocksperą” do południa, zamykając na blokach, robiąc różne przeglądy umundurowania, przychodził Balke i kazał wszystkim stolarzom wychodzić na plac, gdzie robił zbiórkę: przestawiał, ustawiał dwudziestki, wyznaczał dwudziestowych i trzymał na placu, kiedy było słońce, grała orkiestra i zanim skończyła się “blockspera”. Na koniec z uśmiechem żegnał nas wesoło, puszczając na blok.
Obóz nasz stale się powiększał. Nie stan liczbowy więźniów - tych było prawie zawsze wtedy 5-6 tysięcy. Numer bieżący sięgał już jednak ponad 20 tysięcy - kilkanaście tysięcy wchłonęło już krematorium. Obóz powiększał się inaczej - rozbudowywał się. Poza ośmioma blokami zbudowanymi na placu apelowym (co spowodowało zmianę numeracji w całym lagrze) i poza tym, że rozbudowywano obóz w kierunku na “Industriehof I”, w samym obozie macierzystym (Stammlager) jeszcze budowano szybko filie. Pierwsza, to tak zwana Buna, osiem kilometrów na wschód od obozu, gdzie pracowano nad fabryką niby-gumy; druga filia obozu macierzystego, to nowo powstający obóz Birkenau (Brzezinka), od lasku brzozowego tak nazwany. Obóz ten nosił też nazwę Rajsko, co nie miało nic wspólnego z wioską Rajsko (Birkenau leżało parę kilometrów na zachód, wieś Rajsko - na południe), a nazwa nadana była tylko dla ironii.
Na obu filiach, przy budowie, ginęło mnóstwo ludzi. Na Bunę codziennie wymaszerowywało przed apelem porannym kilkanaście setek więźniów (wstawali znacznie wcześniej od nas, wracali w kilka godzin po zakończeniu dnia pracy przez nas). Na Birkenau budowano dopiero baraki: na razie drewniane, dziewiczo niewinne, nowe. Dopiero później w Brzezince-Rajsku działy się sceny piekielne. Do budowy tych baraków w polu potrzebni byli i cieśle, i stolarze, a w przypadku braku większej ilości cieśli, zastępowano ich od razu stolarzami. Pracowano w polu, na deszczu, w śniegu, pod kijem kapów spieszących z pracą, gdyż był wyraźny nakaz: zbudować to piekło w Rajsku jak najszybciej.
Mieli tam pójść stolarze od nas... By ginąć... Balke musiał dać tych stolarzy. Robił to niechętnie. Wybierał zawsze długo. Był to ciężki moment dla stolarzy, lecz - zdawało się - również i dla niego. Stolarze, którzy szli do pracy przy budowie baraków w szczerym polu (a ogółem poszło około trzeciej części wszystkich stolarzy), przeważnie tam ginęli: zaziębiali się lub wprost kończyli się w pracy. Balke dawał więc gorszych fachowców. Zazwyczaj patrzył badawczo na mnie, jakby myślał: dać go tam, czy nie dać? I jakoś szedł dalej wzdłuż szeregu stojących stolarzy, czekających na swą kolej losu, pozostawiając mnie w stolarni.
Zwolnionych z obozu w Oświęcimiu był minimalny procent. Byli to przeważnie koledzy z łapanek warszawskich, którzy spraw żadnych nie mieli, a których rodziny wykupywały za pieniądze, przez różnych pośredników trudniących się tym procederem, nieraz trafiając na szantażystów i szarlatanów. Lub też przez rodziny, które miały własne chody w konsulatach państw obcych, a nawet na Alei Szucha. W jesieni 1940 r. z warszawskich transportów zwolniono około 70-80 osób. W ciągu 1941 r. zwolnienia były bardzo rzadkie, dosłownie po kilku więźniów - razem do jesieni 41. Dopiero jesienią 1941 r. poszło około 200 więźniów na blok “wolnościowy” (specjalnie na ten cel przeznaczony), gdzie odbywali kwarantannę przed wyjściem z obozu. Karmiono ich lepiej, by doprowadzić do możliwego wyglądu, nie bito, a takich, co mieli ślady bicia przetrzymywano w szpitalu do zagojenia i wykurowania, by na świat nie wynieśli z sobą świadectwa potwornego obchodzenia się z więźniami w Oświęcimiu. Biorąc jednak pod uwagę, że w listopadzie 1941 roku przyjeżdżający do obozu otrzymywali już numer bieżący ponad 25000, cóż znaczyło te ponad trzy setki zwolnionych...
Każdy zwolniony więzień, po przebraniu go w jego cywilne ubranie wyjmowane z worków wiszących w “Effektenkammer”, musiał przejść razem z grupą zwolnionych kolegów lub też sam przez drewniany barak za bramą (tu mieściła się także “Postzensurstelle”), gdzie żegnał ich esesman dobitnie wbijając w głowę, że na wolności trzeba absolutnie milczeć na temat obozu w Oświęcimiu. Że jeśli ktoś będzie pytał, jak tam w Oświęcimiu było, to należy odpowiedzieć: jedź sam i zobacz (naiwna sugestia). Że jeśli władze niemieckie się dowiedzą, że ktoś ze zwolnionych nie umiał utrzymać języka za zębami, to się bardzo szybko znajdzie znowu w Oświęcimiu (to było bardziej przekonujące i byli więźniowie tego obozu naprawdę milczeli na wolności jak zaklęci).
Gra, którą zacząłem prowadzić w Oświęcimiu, była niebezpieczna. Zdanie to nie oddaje rzeczywistości - właściwie daleko przekroczyłem to, co niebezpiecznym ludzie nazywają na ziemi - samo przekroczeniu drutów przy wejściu do obozu już było niebezpieczne. Toteż praca, którą tu rozpocząłem, frapowała mnie całego bez reszty, a że zaczęła rozwijać się coraz szybciej, zgodnie z planem, naprawdę zacząłem się obawiać, by rodzina nie wykupiła mnie jak innych kolegów, bo przecież również żadnej sprawy tu nie miałem i przyjechałem z łapanki. Toteż pisałem do rodziny, nie mogąc dekonspirować pracy, że jest mi tutaj naprawdę dobrze, żeby nie ruszali mojej sprawy, że chcę tu trwać do końca. Sam los rozstrzygnie, czy mi się uda wyjść, itd. Powrotną drogą otrzymałem odpowiedź, że Janek W., którego - gdy się dowiedział, gdzie jestem - sumienie niepokoiło, pytał wszystkich: “dlaczego poszedł?” Był jednak konsekwentny i rodzinie, która się zwróciła o pomoc w wykupieniu mnie, odpowiedział, że pieniędzy na to nie ma.
Znalazłem drogę, którą mogłem słać listy do rodziny, pisząc po polsku. Młodociany mój przyjaciel 47, chodząc do pracy w miasteczku, zdobył możliwości kontaktu z cywilami, przez których wysłałem dwa listy do rodziny. Listy moje były przekazywane do Komendy Głównej.
Z pierwszych współpracowników moich w Warszawie, tu w Oświęcimiu, prócz już wymienionych, spotkałem na początku 1941 roku Stacha - 48, którego wywieźli do kamieniołomów i latem 1941 roku Janka - 49, którego udało się jako chorego umieścić w transporcie do Dachau, które w porównaniu z Oświęcimiem było o wiele lepszym obozem.
Powtarzające się próby ucieczek spowodowały, że władze obozu zdobyły się na stosowanie odpowiedzialności solidarnej i za ucieczkę jednego rozstrzeliwano dziesięciu więźniów (od wiosny 1941 r.). Wybranie dziesięciu na śmierć za jednego zbiega, było ciężkim przeżyciem dla obozu, a szczególnie dla bloku, z którego wybierano. Wtedy my jako organizacja ustosunkowaliśmy się do ucieczek wyraźnie negatywnie. Żadnych ucieczek nie organizowaliśmy i potępialiśmy wszelki odruch w tym kierunku jako przejaw krańcowego egoizmu aż do czasu, kiedy w tej dziedzinie nastąpiły zasadnicze zmiany. Na razie wszelkie ucieczki były czynem dzikim, nic z organizacją naszą nie mającym wspólnego.
“Wybiórka” na śmierć odbywała się zaraz po apelu, na którym stwierdzono nieobecność zbiega. Przed blokiem, stojącym w dziesięciu szeregach, a z którego uciekł więzień, zjawiał się komendant obozu ze świtą i przechodząc przed szeregiem, kiwał ręką na tego więźnia, który mu się podobał, lub może raczej: nie podobał. Szereg “przeglądnięty” robił pięć kroków “naprzód marsz” i świta szła przed szeregiem następnym. Były rzędy, z których wybierano paru, bądź nie wybierano nikogo. Najlepiej było, gdy ktoś odważnie patrzył w oczy śmierci - tego przeważnie nie brano. Nie wszyscy wytrzymywali nerwowo i czasami któryś za plecami komisji przebiegał naprzód, do szeregu już przejrzanego - tego przeważnie właśnie zauważali i brali na śmierć. Razu pewnego wydarzył się wypadek, że gdy wybrano młodego więźnia, z szeregu wystąpił staruszek-ksiądz i prosił komendanta obozu, by wybrał jego, a zwolnił tamtego młodego od kary. Blok skamieniał z wrażenia. Komendant się zgodził. Ksiądz-bohater poszedł na śmierć, a tamten więzień wrócił do szeregu.
Wydział Polityczny pracował, czego rezultatem były rozstrzeliwania za sprawy na ziemi. Specjalną radość miały władze lagru, gdy zbierały większą grupę Polaków do rozstrzelania w dnie, które kiedyś były obchodzone jako święta narodowe, tam w Polsce, na ziemi. Z reguły mieliśmy większą “rozwałkę” w dniach 3 maja i 11 listopada, raz na dodatek grupę Polaków rozstrzelano 19 marca.
Kiedyś na ziemi, tęskniąc do pracy twórczej dłutem, do rzeźby, nieraz myślałem: cóż, kiedy nie mam nigdy na to czasu, musieliby mnie chyba zamknąć w więzieniu. Los dla mnie w życiu był zawsze łaskawy, musiał i to podsłuchać. Byłem zamknięty - należało więc tylko próbować rzeźbić - nie miałem jednak o tym żadnego pojęcia. Przy stolarni była rzeźbiarnia. Właściwie za wyjątkiem paru artystów-malarzy po akademii jak 44 i 45, pracowali tam sami snycerze, przeważnie górale. Przy pomocy 44 i 45 dostałem się do rzeźbiarni. Ułatwiał moje przejście fakt, że rzeźbiarnia była podkomandem stolarni, w której pracowałem kilka miesięcy.
Kierownikiem pracy w rzeźbiarni był swój chłop - 52. Zjawiłem się tam (1.XI.1941 r.), zrobiłem kilka rysunków-projektów noży do papieru. Powiedziano mi: “Na papierze to jest piękne, lecz proszę przenieść to w rzeźbie na drzewo”. I tak zacząłem pracę, przenosząc się na stałe do rzeźbiarni. W ciągu pierwszego tygodnia wyrzeźbiłem trzy noże. Pierwszy nóż to było w ogóle moje zapoznanie się z trzymaniem w ręku i używaniem narzędzi; drugi był nieco lepszy, a trzeci pokazał rzeźbiarzom 52ze słowami: “Tak należy rzeźbić noże”.
Praca więc szła. Obok mnie z jednej strony siedział zawsze wesoły, pierwszorzędny kolega 42, z drugiej - przyjaciel 45. Rano 11 listopada 1941 r. podszedł do mnie 42 i powiedział: “Miałem dziwny sen, czuję, że dziś mnie »rozwalą«. Może jest to błahostka, a jednak cieszy mnie chociaż to, że zginę 11 listopada.” W pół godziny później na apelu porannym wyczytano jego numer wśród innych numerów. Pożegnał się ze mną serdecznie, prosząc, bym matce jego opowiedział, że umierał na wesoło. W kilka godzin później już nie żył.
Z podziału pracy wypadło, że wiadomości z zewnątrz regularnie otrzymywane przez nas ustaloną drogą, rozpowszechniała w obozie komórka złożona z trzech naszych członków. Jeden z nich, niezapomniany nasz “Wernyhora” - 50, na wszystkich skrzyżowaniach dróg otoczony gromadą więźniów wygłaszał stale optymistyczne przepowiednie. Był pożądanym i lubianym przez wszystkich.
Organizacja się rozrastała. W czasie mego pobytu w rzeźbiarni wciągnąłem do szeregów naszych paru przyjaciół - 53 i 54. Następnie 55, 56, 57, 58. Poza wciąganiem przeze mnie osobiście, każda piątka rozprzestrzeniała się, rozgałęziała wśród masy więźniów własnym przemysłem do różnych komand, budując odnogi w oparciu o znajomość sylwetki nowego kandydata. Tu wszystko funkcjonowało wyłącznie na wzajemnym zaufaniu. Toteż rozwiązując problem przewodzenia w poszczególnych grupach związanych z sobą, stanąłem na stanowisku oparcia się na poszczególnych dowódcach od mniejszych do większych, mając na względzie wyłącznie zalety osobiste danego przewodnika. Inaczej rozwiązać tego nie mogłem. Odrzucić należało wszelkie sugestie z ziemi. Nieważne było, kim kto był kiedyś w przeszłości, lecz ważnym było, by na każdym z dowódczych stanowisk był “chłop z ...”, który by w momencie czynu nie swym tytułem chciał ująć masę, gdyż masy tej przed tym momentem nie można było uświadomić, lecz by potrafił wcześniej milczeć, kiedy trzeba - świadomie porwać masę za sobą. Więc przedtem już musiał mieć sylwetkę wyróżniającą się działalnością, być tym, za którym by koledzy chętnie szli. Nie tylko musiał być dzielny, lecz także odznaczać się siłą wewnętrzną i taktem.
Taki drobny fakt - gdy się urabiało i dobierało ludzi, często wciągało się tych, co byli tu na stanowiskach. Zaprzysiężony komendant sali szedł potem na rękę, wydając repety i podtrzymując siły przysyłanym mu potrzebującym podkarmienia naszym członkom, oszczędzając niektórych na swej sali. Lecz jeśli ktoś, kto przyszedł urabiać do pracy sztubowego, nie umiał się zachować, nie miał taktu lub siły woli, by się powstrzymać od odruchu zagarnięcia miski repety dla siebie, to tu robota nasza spalała na panewce.
Co innego, że zwykle po paru rozmowach ze sztubowym, jeśli przychodzący miał siłę woli i nie wspominał o jedzeniu, choćby mu się kiszki skręcały, inicjatywa wychodziła od salowego; wtedy to jedzenie, które tu otrzymywał przychodząc, nie przeszkadzało w montowaniu tutaj sieci organizacyjnej. Niestety, było paru takich, którzy przychodząc w celach organizacyjnych do dopiero co poznanych sztubowych, przede wszystkim wysuwali menażki po repetę dla siebie. W takim wypadku praca dobrze pójść nie mogła. Sztubowy takich odwiedzających załatwiał miską zupy dla nich i na tym koniec.

Wybuch wojny niemiecko-bolszewickiej, poza przyjęciem przez nas tej dawno oczekiwanej wiadomości z wielką radością, na razie w obozie zmian wielkich nie przyniósł. Kilku esesmanów pojechało na front. Zastąpiono ich innymi, starszymi wiekiem.
Dopiero w sierpniu (1941 r.) ta nowa wojna odbiła się u nas, jak wszystko inne, makabrycznym echem. Przywieźli tu pierwszych jeńców bolszewickich, na razie samych oficerów, i po zamknięciu ich w jednej sali bloku 13 (według nowej numeracji blok 11) w ilości ponad siedmiuset, stali tak ciasno stłoczeni, że nikt nie mógł usiąść. Salę uszczelniono (komór jeszcze wtedy nie mieliśmy).
Pod wieczór tego dnia przyszła grupa niemieckich wojskowych z oficerami na czele. Komisja niemiecka weszła na salę i po nałożeniu masek gazowych, rozrzuciła tu parę baniek z gazem, obserwując jego działanie. Koledzy flegerzy, którzy nazajutrz uprzątali trupy, mówili, że był to makabryczny widok - nawet dla nich. Ludzie byli tak stłoczeni, że w chwili śmierci nie mogli upaść. Oparci jeden o drugiego tak spletli się rękami, że trudno było rozerwać ich ciała. Miała to być sama szarża bolszewicka z rozmaitych formacji, sądząc po mundurach, w których byli zagazowani.
Była to pierwsza próba gazu u nas (kwas pruski).
Zaraz z tą wiadomością przyszedł do mnie 19. Był tym bardzo przejęty; wiedziony bystrością umysłu przewidywał, że za pierwszą próbą tego rodzaju przyjdą następne, zastosowane może w odniesieniu do więźniów. Wtedy jeszcze wydawało się to nieprawdopodobne.
W międzyczasie mieliśmy znowu odwszawianie obozu (lato 1941 r.), po którym ulokowano nas, wszystkich stolarzy, na jednym bloku 3, na parterze. Dali nam łóżka, gdyż prawie cały obóz kolejno blokami zaopatrywano w łóżka. Była to znowu okazja dla popisów naganiaczy i esesmanów. Łóżka musiały być posłane lepiej niż niegdyś w podchorążówce - więc znowu szykany, bicie, przemoc.
Następnie (wrzesień) część stolarzy (w tym i mnie) przenieśli na blok 12 (nowa numeracja), a w październiku na blok 25 (nowa numeracja, dawny 17). Tu właśnie w listopadowy ranek po wyjściu przed apelem przed blok, wzdragając się nieco od przejmującego wiatru, siekącego w twarz na przemian deszczem i zlodowaciałym śniegiem, uderzony zostałem widokiem, który mnie wtedy przeraził. Przez podwójny płot z drutów zobaczyłem w odległości około 200 kroków ode mnie więźniów poustawianych zwyczajem obozowym w dwadzieścia piątek, pędzonych przez żołnierzy niemieckich kolbami. Całe kolumny zupełnie nagich ludzi. Ja naliczyłem ich osiem setek, lecz czoło kolumny już grzęzło we wrotach budynku i mogło ich tam wejść kilka setek przed moim wyjściem przed blok. Budynkiem, do którego wchodzili, było krematorium. Byli to bolszewicy, jeńcy wojenni. Później dowiedziałem się, że było ich ponad tysiąc.
Człowiek bywa do śmierci naiwnym... Rozumiałem wtedy, że tym jeńcom wojennym chcą wydać bieliznę i ubranie, lecz dlaczego przeznaczają na tę czynność lokal krematorium i cenny czas w tej fabryce, gdzie nasi koledzy pracujący na 3 zmiany, przez 24 godziny na dobę, nie mogąc podołać pracy przy spalaniu ciał naszych kolegów-więźniów. Okazało się jednak, że wprowadzono ich tam właśnie dla zaoszczędzenia czasu. Zamknięto. Z góry zrzucono bańkę (lub dwie) z gazem i drgające ciała rzucono na ruszt. Po prostu tylko dlatego, że w Oświęcimiu nie zdążyli przygotować pomieszczeń dla przydzielonych tu wojennych jeńców bolszewickich. Spalono ich. I tak zresztą był rozkaz możliwie szybkiego ich wykończenia.
Na gwałt spieszono z postawieniem płotu w naszym obozie, który ścieśniono , oddając na obóz jeńców bolszewickich dziewięć bloków. Przygotowywano również administrację - aparat wykańczający. Ogłaszano na blokach, że kto umie po rosyjsku może dostać posadę sztubowego lub nawet kapa w obozie dla jeńców. Jako organizacja ustosunkowaliśmy się pogardliwie do tego projektu i do tych, którzy tam chcieli oddać swe usługi przy mordowaniu jeńców, rozumiejąc, że tę nikczemną robotę władze chcą zrobić rękami polskimi.
Ogrodzenie zrobili szybko i obóz dla bolszewików był gotów. Na bramie wewnętrznej postawionej w płocie rozgradzającym nasze obozy wisiał szyld z wielkim napisem: Kriegsgefangenenlager. Później okazało się, że Niemcy - kapowie i esesmani - mordowali jeńców wojennych - bolszewików tak samo szybko i sprawnie, jak nas, gdyż 11400 jeńców, których przywieźli w końcu roku 1941 (liczba podana mi ze głównej izby pisarskiej) wykończono bardzo szybko, przez parę miesięcy zimowych. Wyjątek stanowiło kilkudziesięciu jeńców, którzy poszli na ohydną robotę wykańczania swoich współkolegów, a później Polaków i więźniów innych narodowości w obozie Birkenau, i parę setek tych, co poszli na zaproponowaną pracę dywersyjną, których władze niemieckie umundurowały, ćwiczyły, karmiły i miały użyć jako dywersantów po zrzuceniu ich na tyłach bolszewickich. Ci mieszkali w koszarach koło miasteczka Oświęcim. Cała reszta zaś wykańczana była nadmiernym wysiłkiem w pracy, biciem, głodem i mrozem. Czasami w bieliźnie lub nago trzymano jeńców przed blokiem godzinami na mrozie, głównie wieczorem lub rano. Przy tym Niemcy śmiali się, że ludzie z Syberii nie powinni się bać chłodu. Słyszeliśmy wycie zamrażanych na śmierć ludzi.
W tym czasie u nas, w obozie, nastąpiło w pewnym sensie odprężenie, mniejsze nasilenie wykańczania nas, gdyż całą wściekłość i siły potrzebne do katowania i mordowania skierowano na obóz bolszewicki.
Szynę, w którą bito na początku egzystencji obozu, wydającą dźwięk gongu na wszelkie apele i zbiórki, zamieniono na dzwon, zawieszony pomiędzy słupami koło kuchni. Dzwon był przywieziony tu z jakiegoś kościoła. Był na nim napis: Jezus, Maryja, Józef. Po krótkim czasie dzwon pękł. Więźniowie mówili, że nie wytrzymał scen lagrowych. Przywieziono drugi. Ten również po pewnym czasie pękł. Przywieziono wtedy trzeci (w kościołach były jeszcze dzwony) i dzwoniono ostrożnie. Ten już trwał do końca.
Tak, dzwon kościelny powodował nieraz wiele wzruszeń. Gdy czasami staliśmy na apelu wieczornym, myśleliśmy, że ten wieczór mógłby być piękny, gdyby nie stała atmosfera mordu, unosząca się nad nami. Zachodzące słońce barwiło obłoki w prześliczne kolory, gdy naraz odzywała się przeraźliwym wyciem syrena obozowa, dająca znak wszystkim posterunkom, że nie mogą zejść z wieżyczek “wielkiej postenketty”, gdyż jednego lub paru więźniów brak jest na apelu. A nam złowieszczo zapowiadała wybiórkę dziesięciu na śmierć, lub w każdym razie stójkę, na której mróz przenikał do naszych wnętrz. Czy też przy innej okazji, gdy staliśmy jako asysta honorowa ofiary, która ze związanymi rękami czekała pod szubienicą i za chwilę miała zawisnąć na stryczku... raptem, wtedy, w ogólnej ciszy przylatywał z oddali łagodny, spokojny dźwięk dzwonu. Dzwoniono gdzieś w jakimś kościele. Jak bliski był i w sercu i w odległości, a jak daleki zarazem i nieosiągalny... Bo aż het tam, na ziemi, dzwonili ludzie... Tam żyli, modlili się, grzeszyli, lecz cóż znaczą ich grzechy wobec przestępstw tutejszych?!

Od lata 1941 roku wprowadzono zwyczaj regulujący niby przyjmowanie do HKB. Więźniowie, którzy rano czuli się tak słabo, że iść nie mogli do pracy, kiedy wszyscy (na dzwon poranny niosący hasło: “Arbeitskommando formieren!”) biegli do kolumn pracy - słabi, chorzy, “muzułmany” stawali w grupce na placyku przed kuchnią. Tu ich przeglądu dokonywali flegerzy i lagerkapo, a czasem i starszy obozu, robiąc próbę sprawności i sił przez popychanie. Część zabierano do szpitala, część szła na “Schohnungsblock”, część zaś, pomimo wycieńczenia, lokowano do piątek komand pracy w polu i słano w skocznym marszu na pewną śmierć przy pracy. Ci w “Schonungsblocku” i szpitalu żyli przeważnie niewiele dłużej.
Gdy się przeniosłem na blok 25 (listopad 1941 r.) spotkałem i poznałem bliżej kolegę, późniejszego mego przyjaciela, 59. Dzielny to był i wesoły chłop. Zorganizowałem nową “czwartą” piątkę, do której na razie prócz 59, wszedł 60 i 61. W tym czasie przywieziono do obozu między innymi kolegami dwóch oficerów starszych stopniem: płk. 62 i ppłk. dypl. 63. Zaproponowałem wejście do organizacji płk. 62, który się na to zgodził i zaczął pracować z nami.
Robiłem pierwsze odstępstwo, gdyż, jak wspominałem już, dotychczas unikałem oficerów wyższych stopni, którzy tu byli pod własnymi nazwiskami. Ponieważ jednak organizacja rozrastała się, koledzy dali mi do zrozumienia, że z powodu stronienia od oficerów wyższych stopni mogę być posądzony o wygórowane ambicje, a ponieważ nadarzała się sposobność uregulowania tej sprawy, gdyż przyjaciel 59 wynalazł płk. 64, który tu siedział pod fałszywym nazwiskiem i uchodził za stuprocentowego cywila, zaproponowałem płk. 64 firmowanie naszej pracy i podporządkowałem się jemu. Płk. 64 zgodził się z planem mojej dotychczasowej pracy i pracowaliśmy odtąd razem.
W tym czasie wprowadziłem do organizacji kolegów 65 i 66, a przy pomocy 59 - kolegów 67 i 68, z których pierwszy wkrótce zaczął nam przynosić wielkie korzyści, zdobywając stanowisko Arbeitsdiensta.
Nareszcie doczekałem się momentu, o którym kiedyś można było tylko marzyć - zorganizowaliśmy komórkę polityczną naszej organizacji, gdzie bardzo zgodnie współpracowali koledzy, którzy na ziemi zjadali się wzajemnie w sejmie: 69 - prawica, 70 - lewica, 71 - prawica, 72 - lewica, 73 - prawica, 74 - lewica, 75 - prawica, itd. Długi szereg naszych byłych polityków-partyjniaków. Więc trzeba było Polakom pokazywać codziennie górę trupów polskich, żeby się pogodzili i zdecydowali, że ponad różnice i wrogie stanowisko, jakie zajmowali w stosunku do siebie na ziemi, jest większa racja - zgoda i jeden front przeciwko wspólnemu wrogowi, którego przecież zawsze mieliśmy w nadmiarze. A więc racja zgody i racja wspólnego frontu zawsze była i zawsze znajdowała się w przeciwieństwie do tego, co czynili na ziemi: wieczne pieniactwo i żarcie się w Sejmie.
Z szeregu znajomych płk. 64 zaprzysiągłem 76 i 77, następnie wciągnąłem do pracy 78 i 79.
W listopadzie 1941 roku odszedł ze stolarni oberkapo Balke, a przyszedł na jego miejsce oberkapo Konrad, dobrze ustosunkowany do Polaków-stolarzy i grzeczny. Kochał się w sztuce, rzeźbie, góralach-snycerzach. Wymógł on na władzach wydzielenie wszystkich rzeźbiarzy z dodaniem wybranych z kilku setek ośmiu najlepszych stolarzy, specjalistów od robienia artystycznych szkatuł, inkrustacji i innych arcydzieł z dziedziny stolarskiej. Tę elitę artystyczną przeniósł z pracy na “Industriehofie I” do pracy pod miasteczko na teren znajdującej się tu wielkiej garbarni z fabrycznym kominem, okolonej płotem drewnianym z czterema wieżyczkami strażników. Garbarnia mieściła na swym terenie wiele komand rzemieślniczych: warsztaty krawieckie, szewskie, ślusarskie, malarskie, kowalskie, stajnie z paru końmi oraz “arystokrację” braci rzemieślniczej - dobrze sytuowanych garbarzy. Z artystycznych była tu komórka, którą nazwać należy prawdziwą rzeźbiarnią, gdyż nasze komando z małymi wyjątkami składało się ze snycerzy. Tu natomiast, w tej małej komórce, pracował prof. Dunikowski, z nim razem, opiekę nad nim mając, Janek Machnowski i kolega Fusek. Przez krótki czas był tu przydzielony też Wicek Gawron.
Każde komando miało swego kapo. Wszystko to ciężką ręką trzymał oberkapo Erik, wyrafinowany drań i jego zastępca - narwany kapo Walter.
Do tego zbioru różnych fachów doszliśmy my, “rzeźbiarsko-stolarsko-artystyczne” komando, jakim go chciał widzieć nasz oberkapo stolarni, Konrad. Lecz Konrad nie przewidział niektórych ciemnych stron przeniesienia się na teren garbarni. Tu rządził oberkapo Erik i żadnych innych oberkapów nie uznawał. Starły się więc dwa typy: Konrad - szczery wyznawca sztuki, lecz naiwny i nie kryjący się z tym, że lubi Polaków oraz podstępny, przebiegły, podły Erik, którego się lękali nawet esesmani, bo miał on z komendantem obozu ciemne konszachty. Rządził się tu w garbarni, jak na własnym folwarku, prowadząc swoje gospodarstwo i goszcząc czasami komendanta, z którym na garbowanych skórach robili tu jakiś interes. No i, ma się rozumieć, Konrad przegrał.
Warsztaty nasze umieszczono w dwóch salach budynku fabrycznego. Za kilkoma ścianami, we właściwej garbarni był basen, gdzie napuszczano ciepłą wodę. Basen był wielki tak, że można było nawet płynąć parę metrów. Kiedy korzystając z uprzejmości przyjaciół z garbarni, kąpałem się tam raz, czułem się tak, jak kiedyś na wolności. Jakże długo nie doznawała moja skóra ciepłej kąpieli.
Wszystko to robiło się po kryjomu. Czy do pomyślenia było, by więzień w Oświęcimiu brał ciepłe kąpiele? Czy można było komuś powiedzieć, że się pływało? Było to niewiarygodne!
Kiedyś także Konrad skorzystał z kąpieli w basenie, nic sobie nie robiąc z tego, że kąpie się razem z więźniami-Polakami. Jego też się nikt nie bał, bo żadnego świństwa nigdy nie zrobił. Lecz jakiś drań podpatrzył i na Konrada poszedł pierwszy “Meldung”. W grudniu (1941 r.) byliśmy “kommandiert” na wieczory i pracowaliśmy (nie chodząc na apele wieczorne) aż do godziny 22.00. Mieliśmy wiele pracy przy obstalowanych zabawkach dla dzieci naszych niemieckich władz. Pewnego wieczoru przyszedł jeden z kapów, zauszników Erika w towarzystwie esesmana i namówili Konrada na wypad do miasteczka. Konrad, więzień tęskniący za towarzystwem ludzi wolnych, zgodził się i razem z dozorującym ich esesmanem poszli w trójkę do miasteczka. Po godzinie, przed samym naszym wyjściem z garbarni do obozu, zjawił się na sali pracy pijany Konrad. Zaraz za nim wszedł jakiś kapo i esesman, nie ci, co byli z Konradem w miasteczku. Byli oni świadkami, jak Konrad głaskał po głowie ulubionych swoich fachowców, mówił, że któremuś już powinien być kapem, bo jest doskonałym pracownikiem i “mianował” na sali kilku dwudziestkowych i kilku kapów. To wystarczyło. Konrad został zamknięty w bunkrze i siedział tam długo. Tak Erik pozbył się oberkapa na swoim terenie.
Ponieważ zaczęto już porządkować sprawę zamieszkania poszczególnych więźniów, starając się umieszczać na blokach komandami, dlatego więc z bloku 12 przeniesiony byłem - razem z grupą innych więźniów, którzy pracowali na terenie “Lederfabrik” lub, jak to jeszcze oficjalnie nazywano: “Bekleidungswerkstätte” - na blok 25 (o czym już wspomniałem).
Łóżka, w które zaopatrywano kolejno poszczególne bloki w obozie były drewniane, piętrowe, stojące jedne na drugich, w jednym pionie po trzy łóżka. Do bloku wstawianie łóżek na sale jeszcze nie doszło. Spaliśmy tu pokotem, około 240 na sali, straszliwie ścieśnieni, co w języku lagrowym nazywano “zakładką” (chodzi o nogi), na jednym tylko boku. W nocy (jak przed rokiem) chodzili jedni drugim po głowach, brzuchach, bolących nogach, wychodząc do ubikacji i nie znajdowali miejsca do spania po powrocie.
Nie jest to zbyt przyjemne wspomnienie, lecz skoro już piszę wszystko, to i o tym wspomnę. Z powodu jakiejś niedyspozycji w gospodarce obozu wożono zimą (już w grudniu 1941 r.) brukiew wagonami i przenoszono ją do kopców usytuowanych przy torze kolejowym bocznicy, o 3 kilometry od obozu. Komanda rolne i innych “zugangów” wykańczanych w polu, przedstawiały jednak za mały, zbyt słaby fizycznie materiał ludzki, więc brano do tej roboty silnych warsztatowców, przeznaczając na te prace niedziele. Przeważnie unikałem tej pracy, robiąc sobie przez dr. 2 wezwanie do szpitala na symulowane prześwietlenie lub sondy. Jednej jednak niedzieli świeciło słońce, dzień był ładny. Poszedłem razem ze wszystkimi. Nosiłem razem z kolegą Zygmuntem Kosteckim brukiew koszami (“tragami”). Kapowie i esesmani pilnowali, żeby tragi były pełne, co też robiliśmy. W pewnym momencie, ładując resztę brukwi, która była wysypana w tym miejscu, nabraliśmy tylko połowę trag, lecz że już był czas powrotu do koszar i setkowi zaczynali ustawiać kolumny, unterkapo, który nasypywał nam tragi, zdecydował, że już za późno iść gdzie indziej, żeby dobrać do pełnych trag i kazał nam iść z tym, co na nich było. Na placu, przez który nosiliśmy, stał esesman, który z daleka zobaczył, że nie mamy trag pełnych, podbiegł i kijem uderzył mnie po rękach. Zatrzymaliśmy się. Porwał się na mnie, krzycząc, nie wiem, dlaczego: “Du polnischer Offizier!”, uderzając mnie po głowie i twarzy kijem, który trzymał w ręku.
Widocznie jest to nerwowe, lecz w takich sytuacjach mam grymas (miałem ich parę), coś w rodzaju uśmiechu, co rozwścieczyło go ponowił więc uderzenia pałką po głowie i to jeszcze silniej. Trwało to, przypuszczam, krótko, jednak człowiekowi w podobnych momentach może wiele myśli przelecieć przez głowę. Przyszło mi na myśl: XY... jego i kijem nie dobijesz - powiedzenie tułające się od czasów któregoś powstania... i teraz naprawdę się uśmiechnąłem. Esesman spojrzał i wycedził: “Du lachender Teufel”. Nie wiem, co by było dalej, gdyby nie syrena w obozie, która zwróciła jego uwagę w innym kierunku: ktoś uciekł. Koledzy mówili mi później, że mam szczęście. Głowę i twarz miałem jednak przez dwa tygodnie obrzęknięte.
Drugi raz zostałem pobity znacznie później, w garbarni. Koledzy w ustępie palili papierosy, których w czasie pracy nie wolno było palić. Wpadł, jak tygrys, kapo Walter. Ja nie paliłem, ale akurat wychodziłem. Przyskoczył do mnie: “Kto palił?!” Milczałem i miałem jakiś bezwiedny uśmiech na twarzy. - Was? Gefällt es dir nicht?! - nie wiem z czego wnosił, że miałoby mi się to nie podobać, czy podobać. Walter był pasjonatem, który jednym uderzeniem przewracał człowieka. Wtedy dostałem wiele razy po głowie i kilka razy leżałem na ziemi. Stawałem jednak - jak mówili mi 59 i 61 - na nowo przed nim z grymasem uśmiechu na twarzy. Walter porzucił mnie w końcu, bo akurat przyjechał komendant obozu, a Erika nie było.
Tymczasem na ziemi - daleko, w Warszawie - awansowano mnie. Za montowanie TAP, za pracę nad zespoleniem w KZN, za przekreślenie ambicji własnych i, z chwilą upoważnienia gen. Sikorskiego, za dążenie do podporządkowania wszystkich oddziałów ZWZ, co było pierwszym powodem niezgody z 82, a kto wie, czy nie z tego powodu znalazłem się poza Warszawą. A jednak Janek W. podał wniosek i, jak twierdził “Bohdan”, 85 pilnował mojej sprawy i mówił mu, że bardziej mu zależy na moim awansie, niż na jego własnym. Płk. “Grot” awansował nas kilku z KZN. 82 i 85 zostali podpułkownikami. W ten sposób ja, nareszcie pod własnym imieniem, zostałem porucznikiem (czyli faktycznie cofnąłem się do roku 1935). Gdyby mi się tam, w piekle, wszystkie te sprawy z ziemi nie wydawały zbyt małe, byłyby gorzkie.
Jeśli chodzi o dobre posady w Oświęcimiu, to po flegerach (pielęgniarzach) nie dla ludzi, lecz świń (tzw. “Tierpflegerach”), muzykach, którzy poza graniem w orkiestrze mieli przeważnie stanowiska sztubowych, dobrą posadą była praca fryzjera. Przeważnie starano się połączyć te dwie funkcje - golenie i stanowisko sztubowego. Lecz nawet jeśli fryzjer nie był sztubowym, miał się zupełnie dobrze. Byli fryzjerzy, którzy golili tylko esesmanów, poza tym każdy blok miał kilku fryzjerów, których pracą było jedynie ogolić co tydzień cały blok. Strzyżenie włosów i golenie było obowiązkowe dla więźniów, lecz pracę tę wykonywali fryzjerzy. Za nieogolenie więźnia lub nieco zbyt długie włosy na głowie odpowiedzialny był blokowy i sztubowy. Od blokowego, kapów i sztubowych, którzy mieszkali na danym bloku, fryzjerzy mieli ilość pożywienia więcej niż dostateczną.
W grudniu (1941 r.) pewnego wieczoru staliśmy z płk. 1 i dr. 2 koło bloku 21 (nowa numeracja) rozmawiając, gdy zaszokował nas widok wychodzącego z bloku 26 (nowa numeracja) nago oddziału ludzi, parujących silnie. Był to transport przysłany tu na szybkie wykończenie - Polacy. Była ich mniej więcej setka. Po zastosowaniu gorącego prysznica przez około pół godziny (przy czym oni nic nie przeczuwając chętnie się myli gorącą wodą) postawili ich nago na śniegu i mrozie i tak trzymali. Musieliśmy już pójść do bloków, a oni wciąż marzli. Dolatywał od nich zduszony jęk, lub raczej zwierzęcy skowyt. Trzymano ich tak parę godzin.
Gdy kończono w ten lub inny sposób, bądź rozstrzeliwano większą ilość więźniów naraz, HKB otrzymywał listę z ich numerami i musiał - podając spis umarłych w tym dniu w szpitalu do głównej izby pisarskiej - dodawać dziennie po 50 numerów z tej listy, jako zmarłych na serce, gruźlicę, tyfus lub inną jakąś chorobę “naturalną”.
Tak dobiegał końca 1941 rok. Przyszła druga Gwiazdka w Oświęcimiu i druga paczka z domu - odzieżowa, bo żywnościowych jeszcze nie było. Na bloku 25, gdzie przychylnym dla naszej pracy okazał się blokowy, na sali 7, gdzie komendantem był 59, urządziliśmy choinkę z zawieszonym w ukryciu Orłem Polskim. Sala była udekorowana naprawdę z wielkim smakiem przez 44 i 45, przy niewielkim i moim udziale.
W wieczór wigilijny było przemówienie paru naszych przedstawicieli komórki politycznej. Czy Dubois mógłby na ziemi słuchać z zadowoleniem, jak przemawia Rybarski i po tym serdecznie uścisnąć mu ręce, lub odwrotnie? Jakiż to byłby kiedyś w Polsce rozrzewniający obrazek zgody i jak tam był niemożliwy. A u nas, na sali w Oświęcimiu, obaj zgodnie przemawiali. Co za metamorfoza...
Przez jednego volksdeutscha, Ślązaka, który jednak u nas pracował jako 81, zostałem powiadomiony o pewnej nowej akcji wydziału politycznego, która mogła mi osobiście poważnie zagrozić. Nas - starych numerów - było już bardzo niewielu. Szczególnie było to widoczne przy wypłacie pieniędzy. Pieniądze, przysyłane nam przez rodziny, były wypłacane miesięcznie: jednorazowo 30 marek lub dwukrotnie po 15. Przysyłane w większej ilości, pozostawały na koncie. Później zwiększono wypłatę do 40 marek miesięcznie.
Pieniądze można było wydać w kantynie obozowej, gdzie nabywano wszystko, co organizmowi szkodziło: papierosy, sacharynę, musztardę, czasami sałatkę na occie (marynaty). Do wypłaty pieniędzy dla porządku musieli stanąć wszyscy podług numerów. Kilka razy spędzano wszystkich, nawet tych, co wcale pieniędzy nie otrzymywali, żeby podpisali swoje konto. Wtedy właśnie łatwo było policzyć stojących w kolejności od pierwszych do ostatnich numerów i zorientować się, ilu jeszcze na setkę nas żyje. Spustoszenie w setkach było ogromne, szczególnie w transportach warszawskich. Może dlatego, że pierwsze transporty przed nami zajęły posady pod dachem, a nas kończono pod gołym niebem. Może też dlatego, że ludzie z Warszawy, jak mówili Ślązacy, są niewytrzymali. A może dlatego, że inni mieli większe niż my fory u władz lagru. Dość, że niektóre setki warszawskich transportów liczyły dwóch ludzi. W naszej setce było nas sześciu. Były też setki o wielkiej stosunkowo liczbie ośmiu żyjących, ale były i takie, których już nikt nie reprezentował.
Wtedy właśnie wydział polityczny wpadł na pomysł sprawdzenia danych metrycznych wszystkich pozostałych przy życiu, zaczynając od pierwszych numerów, co przy znikomej już ilości nas, starych numerów, nie było trudne. A nuż się ktoś ukrywa pod fałszywym nazwiskiem, tak, jak na przykład ja. Dla wyłowienia podobnych “ptaków” wydział polityczny rozsyłał pisma do parafii z zapotrzebowaniem wypisów danych z ksiąg metrykalnych poszczególnych więźniów. Pisma kierowano do tych parafii, w rejonie których więźniowie się urodzili lub podali tak w swych zeznaniach przy badaniu.
Dla wyobrażenia sobie, jak wyglądała moja sytuacja, trzeba się cofnąć do 1940 roku do Warszawy. Społeczeństwo nasze w Warszawie bardzo chętnie szło z pomocą ludziom z konspiracji, szczególnie w pierwszym jej okresie, nie zastraszone jeszcze makabrycznymi reklamami koncentraków i Alei Szucha. Później już było trudniej z lokalami. Lecz początkowo zacne rodziny polskie chętnie oddawały i własną pracę i lokale na cele konspiracyjne. W pierwszym okresie miałem kilka mieszkań i kilka dowodów osobistych na najrozmaitsze nazwiska, meldowane w różnych mieszkaniach. Wtedy jeszcze można było, wychodząc na ulicę, zostawić dowód w mieszkaniu. Dowodów więc z sobą nie nosiłem, a w razie zatrzymania na ulicy nazwałbym się tak i takie wskazał mieszkanie, które w tamtej chwili było “najczystsze” i w którym miałem jeden z dowodów.
Jednym z mieszkań, w których pracowałem, było mieszkanie pani 83. Pewnego dnia pani ta powiedziała mi, że ma dowód zrobiony na prawdziwe nazwisko jednego z naszych oficerów 84, który wyjechał już do pracy w inny rejon, zanim ten dowód zrobili. Ponieważ wraz z dowodem była i karta pracy, zgodziłem się na propozycję pani 83, abym dowód ten po zamianie fotografii używał.
Gdy szedłem na łapankę, wziąłem ten dowód, gdyż nazwisko było, jak mi się słusznie zdawało, jeszcze “nie spalone”. Miałem więc dowód człowieka (84), który gdzieś żył na wolności. W dowodzie jednak nie było wzmianki o imieniu i nazwisku panieńskim matki. Gdy nas badano w nocy w Oświęcimiu, wkrótce po przywiezieniu do obozu, podałem zmyślone imię i nazwisko matki, gdyż jakieś podać musiałem. Teraz więc sytuacja była dość niepewna.
Gdy kolej przyjdzie na mój numer, a przyjdzie w ciągu paru miesięcy na pewno, i wydział polityczny wyśle zapotrzebowanie do parafii w miejscowości Z. po wyciąg danych z moich ksiąg metrykalnych, a właściwie pana 84 - imię i nazwisko panieńskie matki nie będzie się zgadzać z podanym przeze mnie. A więc mnie wezwą, zapytają kim jestem i... koniec.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności koledzy z łapanki, około paru setek (o czym już wspominałem), byli na kwarantannie i mieli wyjechać wkrótce do Warszawy. Przez zwalnianego kolegę 14 przesyłam wiadomość do mojej szwagierki, pani E.O., z informacją, jakie nazwisko i imię matki tu podałem.
Wyjeżdża wtedy szereg kolegów, niektórzy pracownicy naszej organizacji; prócz 14 jedzie też 9. Jednocześnie na blok wolnościowy idzie płk. 1, który był zwolniony z obozu na skutek starań jego kolegi ze studiów w Berlinie, dziś zajmującego wyższe stanowisko w wojsku niemieckim. Przez płk. 1 przesyłam raport do Warszawy o pracy organizacji tutaj. Przez kolegę 86, który siedział tu jedynie za to, że się nazywał tak, jak jeden z pułkowników, przesyłam również szereg wiadomości.
Dla całości obrazu lagru w tym czasie (ma się rozumieć – tych rzeczy, które sam widziałem, bo nie jestem w stanie opisać wszystkiego, co usłyszałem od kolegów pracujących w innych komandach) trzeba jeszcze dodać tzw. “tydzień seidlerowski”. W grudniu (1941 r.) mieliśmy przez tydzień co wieczór na apelu rządy Seidlera, specjalnego sadysty, który zastępował Lagerführera. Był to tydzień wyjątkowo przykrej pogody. Wiatr i deszcz ze zlodowaciałym śniegiem przenikał wilgocią i zimnem, zdawało się, nie tylko ubrania, lecz również nasze ciała. Mroził nas na wylot. Wieczorem był spory mróz.
Seidler postanowił i to wykorzystać dla wykończenia możliwie największej ilości sił - istnień więźniów. Codziennie, od chwili gongu na apel wieczorny, 15 minut przed godziną 18.00, staliśmy, walcząc z mrozem, w mokrych ubraniach do godziny 21.00, zwalniani ze stójki dopiero przed samym gongiem do snu. Łykaliśmy później szybko zimny obiad, który w tym czasie dawano nam na wieczór i spiesząc na gwałt z załatwieniem w 15 minut różnych czynności szliśmy spać.
Stójki te trwały tydzień, gdyż niby codziennie przez tydzień kogoś brakowało na apelu, co było oczywiście zmyślone przez Seidlera. Skończyły się bowiem z końcem jego zastępstwa w funkcji odbierania raportu od Palitzscha.
Wiele jednak sił (a słabszych – życie) kosztował nas ten tydzień.
Zawiadomienia o śmierci posyłane były do rodzin przez główną izbę pisarską tylko na wyraźne zlecenie wydziału politycznego, gdyż nie zawsze dla niemieckich władz policyjnych wygodna była wiadomość o śmierci więźnia, która przedostawała się na wolność. A to ze względu na trwające nieraz dochodzenie w jakiejś sprawie, gdy innych przetrzymywanych gdzieś w więzieniu szachowano tym, że mają w rękach więźnia X, który im mówi “całą prawdę”.

Tak kończył się rok 1941. Rozpoczynał się 1942. Jeśli chodzi o obóz w Oświęcimiu - najpotworniejszy, jeśli chodzi o pracę naszej organizacji w obozie - najciekawszy, w którym doszliśmy do największych osiągnięć.
... a tak się składa, że z braku czasu przed nową decyzją, muszę pisać niemal telegraficznym stylem.
Nastąpiła raptownie zasadnicza zmiana kursu w stosunku do Żydów. Ku zdziwieniu wszystkich reszta Żydów została wycofana z SK i razem z napływającymi Żydami – “zugangami”, ulokowana w dobrych warunkach przy pracy pod dachem: w pończoszarni, kartoflarni, jarzyniarni. Stali się nawet ważni w stosunku do nas. Nie podejrzewali, że jest w tym potworna, podstępna myśl. Chodziło o listy do rodzin, w których przez parę miesięcy pisali, że pracują w warsztatach i jest im bardzo dobrze. A że warsztaty te mieściły się w Oświęcimiu? Cóż znaczyła ta nieznana nazwa miasteczka dla Żydów we Francji, Czechach, Holandii, Grecji, gdzie płynęły te listy. Przecież nawet Polacy w Polsce mało jeszcze o Oświęcimiu wiedzieli i na razie do pobytu czyjegoś w Oświęcimiu podchodzili bardzo naiwnie. Naszych - polskich Żydów - kończono przeważnie w Treblince i Majdanku. Tu, do Oświęcimia ściągano Żydów z całej niemal Europy.
Po paru miesiącach pisania listów o dobrych warunkach, w jakich żyją, Żydów zabrano raptownie z różnych ich posad i rychło “wykończono”. Tymczasem zaczęły płynąć, dziennie tysiącami, transporty Żydów z całej Europy, kierowane od razu do Birkenau, gdzie budowa baraków obozu (takiego, jaki powstał w pierwszej fazie) była już zakończona.
Zmienił się również od dawna stosunek do księży, lecz z innego powodu. Na podstawie jakiegoś wpływu Watykanu osiągniętego przez sojusznicze Włochy na władzach Rzeszy, księża zostali wywiezieni do Dachau. Pierwszy raz w początku roku 1941; drugi transport księży z Oświęcimia do Dachau nastąpił w lipcu 1942 roku. W Dachau księża podobno mieli, w porównaniu do warunków tutejszych, zupełnie możliwą egzystencję. W czasie pomiędzy tymi dwoma transportami poznałem w Oświęcimiu paru dzielnych księży, m.in. ks. 87, który był kapelanem naszej organizacji.
Mieliśmy zakonspirowane od niepożądanych oczu nabożeństwa i spowiedzi. Komunikanty otrzymywaliśmy od duchowieństwa z wolności dzięki kontaktom z ludnością spoza obozu.
Początek roku 1942 to szybkie kończenie reszty jeńców bolszewickich. Spieszono z mordowaniem. Bloki były potrzebne na inny cel. Miała się tu rozpocząć nowa makabra. Trupy bolszewików, zabijanych w pracy przy budowie dróg, kopaniu rowów w rejonie Birkenau, przywożono wozami na apel - kilka wozów, załadowanych do pełna na każdorazowy apel. Niektórzy z jeńców po prostu zamarzali, gdyż do pracy, żeby się choć trochę rozgrzać, nie mieli sił.
Pewnego dnia podczas pracy wybuchł bunt, bolszewicy rzucili się na esesmanów i kapów. Bunt stłumiono krwawo, cały ten oddział został wystrzelany. Trupy, by wyliczyć się przed władzami na apelu, przywieziono w kilku rzutach rolwagami.
Po wykończeniu wszystkich (luty 1942 r.) z wyłączeniem kilku setek, o których już wspominałem, szybko rozebrano płot postawiony między naszym obozem a obozem jeńców. Jednocześnie budowano płot w innym kierunku i innym celu. Odgradzano od nas wysokim murem z betonowych płyt dziesięć bloków, żeby w nich ulokować kobiety. Tego jeszcze dotychczas nie było.
W początku swej egzystencji obóz pracował również i w niedziele. Później niedziele były niby wolne z tym, że przez pół dnia do obiadu więźniowie mieli zakaz opuszczania bloków (Blocksperre). Teraz, żeby zmniejszyć nasze możliwości porozumiewania się, odebrano nam w niedzielę jeszcze dwie godziny. Po obiedzie od 13.00 do 15.00 więzień musiał rozebrać się i spać. Blokowi sprawdzali sale. Spanie na blokach sprawdzał starszy obozu lub lagerkapo, bo więzień, który nie spał, marnował przecież zdrowie (dzika ironia) potrzebne dla Trzeciej Rzeszy, a więc był sabotażystą.
Dnia 18 stycznia 1942 r. z powodu braku miejsc w przepełnionych bunkrach zamknięto na noc do bunkra “ciemnicy” razem 45 więźniów. W chwilę po tym, wieczorem jeszcze, w podziemiach bloku 11 (nowa numeracja) rozległo się silne walenie w drzwi i wołanie na dozorującego esesmana, żeby otworzył. To ci więźniowie dusili się z braku powietrza, walcząc zębami, pięściami i nogami o dostęp do drzwi, gdzie przez szczeliny wpływało trochę powietrza. Po tej nocy na 45 zamkniętych było 21 trupów - uduszonych lub zabitych w walce. Z pozostałych, słaniających się na nogach 24, wzięto do szpitala 9dogorywających, a 15 poszło do SK, za to, że nie raczyli zginąć w ciemnicy. Wśród nich był również Konrad, były oberkapo stolarni. Świadkiem tej potwornej sceny przez całą noc był kapo “Jonny”, odbywający w tym czasie karę w celi do stania za jakieś kombinacje z Polakami, jak to nazwały władze.
W lutym 1942 r. przyszło pismo do wydziału politycznego od władz partyjnych z Berlina zabraniające odpowiedzialności solidarnej i rozstrzeliwania dziesięciu więźniów za jednego zbiega - podobno na skutek takich samych represji zastosowanych gdzieś w obozach dla Niemców. W tym czasie oficjalnie też odczytano rozkaz zabraniający bicia więźnia (ciekawe, czy to na skutek naszych meldunków?). Od tego czasu nie było wielkich represji w stosunku do pozostałych za ucieczki więźniów. Odżyły więc możliwości ucieczek i my, jako organizacja, zaczęliśmy montować i przygotowywać się do wysłania raportu do Warszawy za pomocą zorganizowanej ucieczki.
Po bolszewikach zostały wszy i straszliwy tyfus syberyjski, na który zaczęli masowo chorować nasi koledzy. Tyfus opanowywał obóz i robił ogromne spustoszenie. Władze zacierały ręce, spokojnie przyglądając się temu sojusznikowi w wykańczaniu więźniów.
Wtedy zaczęliśmy w laboratorium HKB hodować wszy tyfusowe i puszczać je na płaszcze esesmanów, przy każdym raporcie lub odwiedzinach kontrolnych naszych bloków.
Na bloku 15 powieszono na zewnątrz skrzynkę pocztową i ogłoszono na wszystkich blokach, że do tej skrzynki należy wrzucać listy - z podpisami lub bez - wszelkie donosy o podsłuchanych rozmowach na blokach. Za istotny dla władz obozu donos więzień miał być wyróżniony. Chciano zabezpieczyć się przed działalnością naszej organizacji. Sypnęły się anonimy i donosy. Wtedy my przez kpt. 88 otwieraliśmy skrzynkę co wieczór i przeglądaliśmy wrzucane meldunki, zanim o 22.00 otworzył ją Palitzsch. Niszczyliśmy niebezpieczne, niewygodne dla nas doniesienia i wrzucaliśmy sami donosy na osobniki szkodliwe. Zaczęła się walka papierowa.
Na blokach i w marszu do pracy kazano nam śpiewać niemieckie piosenki. Kilkakrotnie cały obóz musiał śpiewać podczas zbiórki na apelu.
W Brzezince budowano na gwałt komory gazowe, niektóre były już gotowe.
To, czego obawiałem się kiedyś - wprowadzenia do organizacji oficerów pod prawdziwymi nazwiskami - miało rację bytu, gdyż w razie podejrzeń, że tu jest organizacja, przede wszystkim wzięliby się za oficerów, którzy tu siedzieli. Pewnego dnia wzięli płk. 62 i zamknęli do bunkra celi więziennej. Prowadzili go codziennie na badanie do wydziału politycznego, skąd wracał blady, ledwo trzymając się na nogach. Wtedy obawiałem się różnych komplikacji. Po przeszło dwóch tygodniach płk. 62 podszedł gdy byłem z kolegą 59 i powiedział: “No, powinszujcie, wypuścili. Pytali, czy jest jakaś organizacja w obozie.” Żegnając się ze mną, bo był gong na spanie, powiedział: “Nie bój się, nie powiedziałem ani słowa. Jutro ci opowiem”. Lecz nazajutrz zabrano płk. 62 i przeniesiono do Rajska, widocznie właśnie dlatego, by nie mógł nam nic powiedzieć.
Dzielny był płk. 62.
circ