W klasztorze byłam pewna siebie, pyskata, prowodyr - na świecie zaniemówiłam. Jakby mi mowę odjęło. Mowę, osobowość i czucie. Skurczyłam się w sobie i zgłupiałam. Brakowało mi kryteriów samooceny i oceny, w czym żyję.
W rówieśnikach szukałam bohaterów romantycznych. Choćby - po cichu - z Rodziewiczówny. Nie było! Byli zwykli chłopcy, którzy pytali: - Chcesz ze mną chodzić? - i obłapiali. Dziewczyny
wzdychały
: - Ach, żeby znaleźć sobie jakiś fajny "obiekt"! Byłam zgorszona i językiem, i postawą. W obecności chłopaka, który mi się podobał, język grzązł mi w gardle.
II
|