ił podsądnego z braku dowodów popełnionego czynu. Jedyny
świadek zdarzenia, "jamszczyk", czyli furman powożący bryczką,
oświadczył, że niczego w ogóle nie widział. Też pewno nie znosił
majora, a chyba i niepopularność tegoż wśród kolegów-oficerów
zrobiła swoje. Jedyną "karą", jaka spotkała ojca, było usunięcie
z wojska, co można było potraktować raczej jako nagrodę za
bohaterski czyn. Renegata przeniesiono do innego pułku, w innym
mieście.
Studia uniwersyteckie, odbywane Lipsku i Bernie, ukończył ojciec, uzyskując dyplom inżyniera chemika ze specjalizacją cukrowniczą. A były to przedziwne czasy, kiedy posady, i to, jak w przypadku ojca, intratne, czekały na świeżo upieczonych absolwentów wyższych uczelni. Na ojca czekało stanowisko pierwszego inżyniera w cukrowni "Ostrowite", które objął natychmiast po poślubieniu mamy by w krótkim czasie awansować na dyrektora tejże cukrowni. Pierwszym owocem tego związku był mój starszy ode mnie o lat jedenaście, brat Wiesław. Kiedy w cztery lata później przyszła na świat moja siostra, ojciec był już dyrektorem cukrowni, a kiedy po siedmiu latach nadeszła kolej na mnie, od przeszło roku już toczyła się wojna, a Warszawa, do której przenieśli się rodzice z Ostrowitego, była już pod okupacją niemiecką. Kiedy dałem pierwszą zapowiedź mojego nadejścia, przerywając mamie okresy, potraktowany zostałem jako nieproszony gość, któremu należy wyperswadować wizytę. Wiadomo - była wojna, zaczynały się trudności aprowizacyjne i domowy personel pomocniczy zredukowany został do jednej (!) służącej. Po wyczerpaniu jednak przez mamę tak drastycznych prób przerwania ciąży jak: 1) podskoki i 2) stawianie sobie na brzuchu gorącego (ale nie tak, żeby parzył) garnka, rodzice dali za wygraną. Moje pojawienie się powitane zostało już tak, jakbym był od początku wyczekiwanym z utęsknieniem benjaminkiem, chociaż na imię dano mi Jeremi. To ryzykowne, bo nieco dziwaczne i niespotykane wówczas, a do dziś rzadko spotykane u nas imię wymyślił dla mnie ojciec, zapalony czytelnik Trylogii, która ukazywała się właśnie w odcinkach w Tygodniku Ilustrowanym. Patronem moim stał się w ten sposób nie żaden święty (nie było takiego w kalendarzu), a wcale nie święty i bardzo okrutny watażka kresowy". Trzeba mi też było dodać drugie normalne imię, Stanisław, żebym miał się z czym pokazać księdzu na uroczystości chrztu. Obchodziłem więc imieniny na Stanisława - 8 maja. Dopiero nie tak dawno temu moja pasierbica odkryła w jakimś kalendarzyku kieszonkowym imieniny Jeremiego i odtąd obchodzę je pierwszego maja (!). W ten sposób nagrodzony zostałem zapewne przez Pana Boga, normalnymi imieninami za to, że nigdy nie brałem udziału w żadnym pierwszomajowym pochodzie, a jeżeli nawet kiedyś i brałem, to tak dawno i bez należytego skupienia się na tym fakcie, że doszczętnie o tym zapomniałem. Ojciec w tym czasie, kiedy przyszedłem na świat, został sekretarzem potężnego kartelu cukrowniczego, Związku Cukrowni Królestwa Polskiego. Był też w okresie wojennym - prezesem Związku Zawodowego Pracowników Cukrowni i redaktorem naczelnym "Gazety Cukrowniczej". Ta prezesura w związku zawodowym świadczy o tym, jak daleko padło od jabłoni jabłko, które przybrało moją postać. Ojciec, już od wczesnej młodości, był zapalonym społecznikiem, czego o mnie w żadnym wieku w żaden sposób powiedzieć się nie da. W latach studenckich działał aktywnie wśród lipskiej Polonii, jakbyśmy nazwali dziś studiujących tam, czy zamieszkałych Polaków. Później, już w cukrowni, prowadził działalność oświatową wśród robotników, ogniskującą się wokół założonej przez niego biblioteki-czytelni, organizował odczyty i spotkania, których przedmiotem były często sprawy wykraczające poza granice legalności, a więc historia i literatura polska. Zebrania te chronione były przed nalotami nieproszonych gości przez robotnicze czujki. I to tak skutecznie, że nie zdarzyła się żadna wpadka. Nauka w gimnazjum, w którym w owych latach uczniom Polakom nie wolno było mówić po polsku, jak i pamięć o cięgach, które wziął dziadek za udział w Powstaniu Styczniowym - wszystko to uczyniło z ojca nieprzejednanego rusofoba, nienawidzącego Rosjan nie tylko za to, że byli najeźdźcami, ale i za to, że, w przeciwieństwie nd Niemców, zahamowali również cywilizacyjny rozwój podbitych przez siebie ziem polskich. Taki stosunek do Rosji pociągał wtedy za sobą często tendencje progermańskie wśród Polaków zaboru rosyjskiego,
jako że
między obu zaborami istniała cywilizacyjna przepaść.
Dwóch pierwszych lat mego życia spędzonych z rodzicami i
rodzeństwem na Senatorskiej, w bezpośrednim sąsiedztwie
dziadków, oczywiście nie pamiętam. Nie pamiętam też zagrożenia
jakie zawisło nad małżeństwem rodziców, gdy zamieszkała tam
piękna panna Władysława Adamska. Sąsiedzka znajomość przerodziła
się w przyjaźń początkowo całej rodziny dla panny Władki, która
oprócz młodości, urody i wdzięku, odznaczała się wielkimi
zaletami towarzyskim
|