Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_3102000000022
Tytuł:
Wydawca: Iskry
Źródło: Edward Gierek : życie i narodziny legendy
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_fakt
Autorzy: Janusz Rolicki,  
Data publikacji: 2002
tego handel pomiędzy krajami strefy radzieckiej (RWPG) był przez wszystkie kraje demokracji ludowej traktowany po macoszemu. Równocześnie Kreml zablokował polskie próby wejścia do Banku Światowego i Funduszu Walutowego, a także sprzeciwił się koncepcji wprowadzenia wymienialności złotówki. Blokady te, przedstawione przez Kosygina Jaroszewiczowi w roku 1979, uzasadniane były zobowiązaniami sojuszniczymi Polski i wymogami wynikającymi z naszej przynależności do RWPG i Układu Warszawskiego.
Zwolnienie tempa wzrostu stopy życiowej wywołało, co zrozumiałe, nastroje rozczarowania i niezadowolenia polityką Gierka. Od grudnia 1970 roku - jak wspominałem - władza Gierka trzymała się na nieformalnym układzie ze społeczeństwem opartym na obietnicy stałego polepszania się poziomu życia. Tak było już w styczniu - marcu 1971 roku, tak też było we wszystkich latach tamtej dekady. Gierek, można powiedzieć, był akceptowany powszechnie, gdy dawał społeczeństwu niespotykany w dziejach Polski przyrost zamożności. Kiedy dla skorygowania błędów gospodarczych, popełnionych zresztą w dobrej wierze, przyszedł czas zaciskania pasa, skończyły się jego lata miodowe, a zaczęły przysłowiowe schody. Zabieranie ludziom wcześniej wywalczonych zdobyczy (podwyżka czerwcowa) nie przysłużyło się Gierkowi, zdaniem opinii publicznej. Dodatkowo na jego nieszczęście państwo rozpoczęło ze społeczeństwem w tamtym okresie nadzwyczaj nieelegancką, a trochę łobuzerską, grę w cenową ciuciubabkę. Przejawiała się ona w całokształcie polityki cenowej, a więc ukrytych podwyżkach głównie artykułów żywnościowych. Breżniew, prawdę mówiąc, swym sprzeciwem wobec nowych cen w Polsce, a następnie skutecznym zaszantażowaniem Gierka wyrządził niedźwiedzią przysługę tak Gierkowi, jak i sobie. Niestety nie był w stanie tego zrozumieć. Dziś każdy student pierwszego roku ekonomii wie, że warunkiem zdrowej gospodarki jest zbilansowanie podaży i popytu. Rynek równoważy te dwa czynniki za pomocą cen. Ceny po tragedii grudniowej, z racji oporu społecznego, stały się jednak w Polsce permanentnie chore i odtąd już stale nijak się miały do kosztów produkcji. Było to dodatkowym powodem tak zwanej księżycowości naszej gospodarki. Dziś nie ma co prawda w Polsce kolejek w sklepach, ale spożycie mięsa, masła, drobiu przez statystycznego Polaka jest niższe o mniej więcej 25 procent niż w okresie rządów Gierka. Dla znacznej części społeczeństwa te produkty stały się niedostępne z powodów finansowych. Otóż w roku 1976 już po zajściach w Radomiu i Ursusie rząd Jaroszewicza, aby jakimś sposobem zbilansować rynek żywnościowy, wprowadził dwie ceny na cukier. "Cena komercyjna" było to nowe pojęcie wymyślone na użytek propagandy - skoczyła aż o 150 procent, a obok tego był cukier na kartki po starych cenach. Odtąd każdy pracujący mógł zakupić 2 kg cukru za 10,50 zł, a za ewentualną nadwyżkę ponad "normę" musiał zapłacić 25 złotych. Na nastroje społeczne ten pomysł wykrętnej podwyżki wpłynął fatalnie. Powszechnie bowiem uznano, że władza oszukuje społeczeństwo. W tym miejscu chciałem zrobić pewną szczególną uwagę. Dziś gdy w pamięci społecznej zacierają się konkrety, wiele osób jest przekonanych, że system kartkowy został w Polsce wprowadzony za Gierka. To nieprawda. Gierek powiedział mi, że gdyby miał wprowadzić kartki na jakieś artykuły spożywcze, uznałby to za swe bankructwo i prędzej spaliłby się ze wstydu! Pamiętajmy więc, że kartki w Polsce na mięso, papierosy, wódkę, a nawet buty zostały przywrócone 8 miesięcy po politycznym upadku Gierka! Wprowadzono je w 1981 roku na wyraźne życzenie Krajowej Komisji NSZZ "Solidarność". Innym pomysłem lat gierkowskich było wprowadzenie "cen komercyjnych" na mięso. Sprzedawano je znacznie drożej (do 70 procent) w wyodrębnionych sklepach. Mięso komercyjne było lepsze i zazwyczaj bez kolejki, a przeto zdaniem władz mogło być droższe. Ponadto wprowadzono "ceny nowości", dotyczyły one deficytowych artykułów, a więc poszukiwanych, w tym głównie przemysłowych. Zmian tych dokonywały same fabryki, które w ten sposób korzystały z ograniczenia kompetencji Państwowej Komisji Cen. Był to awers prób reformowania gospodarki poprzez zwiększenie uprawnień terenu i producentów. A zdaniem zwykłych ludzi była to nieformalna, i niestety nieetyczna ze strony władzy, próba nieoficjalnego podnoszenia cen. Sytuacja ta świadczyła z jednej strony o bankructwie partii, uciekającej się do takich irytujących, nieudolnych oszustw wobec społeczeństwa, a z drugiej dowodziła strachu tejże władzy przed tak zwanym światem ludzi pracy. W autorytarnym systemie gierkowskim, przez wielu uważanym niesłusznie za totalitarny, takie wybiegi były zabójcze dla autorytetu władzy jako takiej. Nie ma bowiem rzeczy gorszej dla systemu półdyktatorskiego od śmieszności. A władza ekipy gierkowskiej z każdym miesiącem, w miarę pogarszania się sytuacji gospodarczej, której towarzyszyła nerwowa krzątanina władz, przejawiająca się nieprzemyślanymi posunięciami, stawała się po prostu śmieszna. I tak w pewnym momencie społeczeństwo zaczęło mieć najzwyczajniej dosyć Gierka. Powszechnie wydawało się ludziom, że ekipa pogrudniowa wyczerpała swe możliwości i nie ma tak, jak dziesięć lat wcześniej Gomułka, dobrego pomysłu na Polskę. W ten sposób powstała klasyczna atmosfera rewolucyjna sprzyjająca, z racji inercji Gierka, spokojnej i bezkrwawej ewolucji systemu. Gierek bowiem w odróżnieniu od swego poprzednika nie wywoływał gwałtownych emocji. Dało się z nim żyć - uważano - tyle że nas oszukał - jak powiedział Wałęsa. Latem 1980 roku wybuchła w kraju seria strajków rewindykacyjnych, w których ludzie chcieli odzyskać to, co utracili w rezultacie krętactw cenowych władzy. Śmiało można powiedzieć, że buntujące się społeczeństwo chciało wziąć rewanż na Gierku za "ceny komercyjne", za "ceny nowości", za spowolnienie podwyżek płac, czyli za to, że w powszechnym odczuciu Gierek zawiódł robotników. Zapomniano mu szybko, że chciał dobrze. Otworzył Polskę na świat. Rządził nie łamiąc ponad miarę prawa. Unikał ksenofobicznych seansów nienawiści. Rozbudował państwo socjalne, w którym dziewięćdziesiąt kilka procent obywateli miało ubezpieczenie zdrowotne i emerytalne. Zrównał prawa do urlopów pracowników umysłowych i fizycznych. Stworzył sytuację, w której kilkanaście milionów ludzi rocznie jeździło na urlopy poza miejsce zamieszkania, w tym 6 milionów za granicę... Przy próbie oceny tamtej dekady sprawą istotną jest dziś odpowiedź na pytanie, czy Edward Gierek, Piotr Jaroszewicz, Jan Szydlak i tylu innych przegranych w sierpniu i po sierpniu polityków PZPR mieli rację, gdy po powstaniu III Rzeczypospolitej zaczęli mówić publicznie w książkach i wywiadach, że obaliło ich nie społeczeństwo, lecz koledzy wykorzystujący powszechne nastroje frustracji społecznej. Obalili ich w chwili, gdy, zdaniem Gierka i premiera, widoczny był już drugi brzeg, a koniec kryzysu był wprost na wyciągnięcie ręki. Stąd tytuł demaskatorskiej książki Edwarda Gierka - Przerwana dekada, stąd tak wiele zapowiadający tytuł książki Piotra Jaroszewicza - Przerywam milczenie. Ponownie więc pytam: czy były premier Piotr Jaroszewicz ma rację, gdy zapewnia, że dopiero klęska lat osiemdziesiątych spowodowała załamanie się gospodarki Polski. Bo oni, myślę o Jaroszewiczu i Gierku, mieli plan i koncepcję, a planu tego nie mieli ich następcy. W dalszych rozdziałach spróbuję udzielić odpowiedzi na te i podobne pytania, mając świadomość, że zawsze o klęsce bądź sukcesie polityków decydują ich dokonania na niwie gospodarczej. Na sprawy Polski i Gierka spojrzymy z perspektywy światowej, jak i polityki wewnętrznej. Gierek i świat Edward Gierek okazał się jednym z nielicznych polityków komunistycznych pozbawionym fobii wobec Zachodu. Zachód był dla niego zawsze synonimem nowoczesności i wysokiego poziomu cywilizacyjnego. Mimo że Gierka wydalono znad Sekwany, nie zachował nigdy urazy do Francji jako takiej czy jej kultury. Zawsze podziwiał u Francuzów "bistrowy pragmatyzm". A więc to, że wszystkie żale i spory polityczne pozostawiali za drzwiami bistro i starali się ich nie przenosić do sfery prywatnej. Po ponurej i biednej Polsce lat dwudziestych i trzydziestych Francja, a później pobliska Belgia jawiły mu się jako kraje pogodne, w których dobrze się żyje, jeśli ma się pracę. W gruncie rzeczy też, gdy po raz pierwszy po wojnie przyjechał z Belgii do Polski z darem 80 młotów pneumatycznych dla polskich górników, wydawało mu się, że Polska, dzięki nowemu ustrojowi i wrodzonej mu genetycznie dynamice rozwoju, szybko dogoni stare kraje Zachodu. Z biegiem lat spostrzegł, że cel ten nie jest łatwy do osiągnięcia, a Polska grzęźnie we wschodnioeuropejskim ubóstwie. Ciągle jednak, nawet jako gomułkowski zarządca Śląska, uważał, że ten wyśniony cel jest w zasięgu ręki, a potrzebna jest tylko zmiana mentalności warstwy przywódczej. Zawsze też w czasie długich lat terminowania u Bieruta, Ochaba i Gomułki wierzył, że jego czas nadejdzie. W związku z tym starał się w miarę swych możliwości podtrzymywać związki z kulturą francuską. Jako jedyny chyba sekretarz wojewódzki w Polsce przez długie lata zaczynał codzienną lekturę prasy od paryskiego "Le Monde". Starał się oglądać filmy francuskie w wersji oryginalnej. Wciąż wierzył bowiem, że jeszcze kiedyś, mimo przybywających lat, ten ograniczony kontakt z Francją jakoś mu się przyda. W latach sześćdziesiątych udało mu się też odwiedzić Francję na czele polskiej grupy parlamentarnej. Wtedy wpuszczono go do Paryża jako znaczącego polityka, któremu odpuszcza się grzechy młodości. W czasie swej podróży miał okazję rozmawiać z najwyższym urzędnikiem policji, którego podpis miał widnieć na dokumencie pozbawiającym go prawa powrotu do Francji. Przez dziesięć dni zwiedził ponownie pamiętane z dzieciństwa i młodości Paryż, Lyon i Marsylię. Ważny dla niego był też kontakt z generałem de Gaulle'em, którego podejmował w czasie znaczącej dla Polski jego wizyty w Katowicach i Zabrzu. Wizyty, podczas której Francja, jako jedyne mocarstwo zachodnie, uznała już w 1967 roku nasze granice na Odrze i Nysie. Jego pełne patosu zdanie wypowiedziane w Zabrzu: "Niech żyje Zabrze, najbardziej polskie miasto ze wszystkich polskich miast" pozostało we wdzięcznej pamięci współcześnie żyjących Polaków. Gierek, jak mówił później, zawsze ze wzruszeniem wspominał późniejszą rozmowę z generałem, dla którego fakt, że gospodarz śląskiej ziemi swobodnie rozmawiał z nim w jego języku, miał istotne znaczenie... Dlatego wbrew podejrzeniom oponentów Gierek miał wyjątkowo nieschematyczne, jak na PRL, przygotowanie do prowadzenia polityki otwarcia na Zachód. Zawsze jednak mówiąc o niej podkreślał, że nie byłaby możliwa bez porozumienia Gomułki z Brandtem. Tamto porozumienie zdjęło bowiem z Polski odium tymczasowości jej władania nad jedną trzecią obszaru państwowego. Gomułka, mówił Gierek prywatnie, nie mógł sobie pozwolić na żadne otwarcie na Zachód, mogłoby to bowiem wzbudzić podejrzliwość Kremla. Gierek natomiast mógł ryzykować. Zwłaszcza od czasu pierwszego spotkania w styczniu 1971 z Breżniewem i Kosyginem parł do nawiązania żywych kontaktów gospodarczych z szeroko pojmowanym Zachodem. Związek Radziecki uznał bowiem wtedy, że budowa socjalizmu za kapitalistyczne pieniądze nie jest dogmatyczną herezją. Mając taką osłonę od wschodu, Gierek zaczął konsekwentnie szukać pieniędzy na Zachodzie. W pierwszych latach siedemdziesiątych kredyty były tanie i chętnie ich udzielano niezadłużonej Polsce. Gomułka co prawda pozostawił Polsce, jak twierdził Jaroszewicz, miliardowe zadłużenie dolarowe, lecz było ono sygnowane w rublach. Strategia brania zachodnich kredytów przez Gierka była oparta na koncepcji tak zwanych samospłat. Pisałem już o niej wcześniej. Niestety okazało się, że mimo spójności i wewnętrznej logiki strategia ta cierpiała na grzech naiwności. Założenie, że łatwo będzie można uzyskiwać dolary za towary wyprodukowane na licencjach zachodnich, było, jak się okazało, mało realne. I stąd wzięły się późniejsze polskie nieszczęścia. Mimo że handel z Zachodem w latach gierkowskich, zdaniem szefa komórki KGB w Warszawie generała Pawłowa, wzrósł w stosunku do roku 1970 aż 6 i pół raza, to jednak na potrzeby gospodarcze Polski było to wciąż za mało... W rozdziale niniejszym będę się starał zajmować głównie stroną czysto polityczną kontaktów Gierka z Zachodem, natomiast ich implikacje gospodarcze, bardzo oczywiście ważne, zostawię na inną okazję. Dla sfery politycznej działalności Gierka najistotniejsze były jego kontakty z głównymi mocarstwami Zachodu, w tym Stanami Zjednoczonymi, Francją, Republiką Federalną Niemiec. Drugorzędną rolę odgrywały w tamtych latach kontakty polskie z Wielką Brytanią, Szwecją, Włochami, Austrią i Belgią, a jeszcze inną szerokie kontakty polskie z krajami Trzeciego Świata, w tym z Indiami, Iranem i krajami arabskimi czy południowoamerykańskimi. Przeciwnicy Gierka, i to zarówno z kręgów związanych z późniejszą ekipą Jaruzelskiego i Kani jak z kół "Solidarności", po jego upadku politycznym bagatelizują znaczenie tej polityki i czynią z niej często jedynie element szeroko pojmowanej polityki Kremla. Jest to prawdziwe tylko po części. Otóż warto wiedzieć, że pierwsza w historii wizyta w Polsce prezydenta USA Richarda Nixona - 31 maja 1972 roku odbyła się bez wcześniejszych uzgodnień z Moskwą. Fakt - odbyła się pięć dni po podpisaniu przez Breżniewa i Nixona układu SALT I, a więc mieściła się w ogólnym trendzie odprężeniowym, niemniej była świadectwem niespotykanej dotychczas w dziejach PRL-u polskiej samodzielności dyplomatycznej. O tym, że prezydent USA Richard Nixon ostatniego dnia maja ma przybyć do Warszawy, Gromyko i Breżniew dowiedzieli się z materiałów wywiadowczych KGB, a nie drogą oficjalnych uzgodnień dyplomatycznych pomiędzy ministerstwami spraw zagranicznych i wydziałami zagranicznymi obu partii. Gierek na to ryzykowne posunięcie zdecydował się z obawy, że z Moskwy, na wiadomość o planowanym spotkaniu z Nixonem, przyjdzie stanowcze niet. Taka decyzja Breżniewa, a nie można jej było wykluczyć, zablokowałaby zupełnie możliwość odbycia wizyty prezydenta USA w Warszawie. Gierek wolał więc znosić późniejsze dąsy Moskwy niż uniemożliwić sobie samemu układanie kontaktów z głównym mocarstwem Zachodu. Piotr Kostikow w swej wielokrotnie tutaj cytowanej książce omówił tę sprawę dosyć szeroko: Warszawa o wizycie poinformowała nasze MSZ, kiedy wiadomość stała się praktycznie publiczna. Nasi postanowili zareagować ostro. Gromyko przygotował list do Gierka, który podpisał Breżniew. W ostrych słowach, które próbowałem łagodzić, zwrócono uwagę, że w ramach sojuszu obowiązuje informowanie się wzajemne o takich krokach. Związek Radziecki zawsze przestrzegał tego zobowiązania i nie życzy sobie, aby partner jednostronnie odstępował od przyjętych zasad postępowania. Wyrażano również zdziwienie i, jak zwykle, nadzieję, że ten niemiły incydent nie podważy trwałych zasad współpracy. Powiem otwarcie, że nasi przyjaciele [chodzi tu oczywiście o Gierka - J.R.], ku memu zdziwieniu nie utrzymali "sznytu" do końca, zaczęli się tłumaczyć. Myślałem, że jednak mają coś bardziej poważnego w zanadrzu niż wyjaśnienia Gierka, że to jakiś urzędnik nawalił, zaniedbał obowiązki i został ukarany. Na szczęście incydent nie miał długiego żywota w pamięci naszych szefów, chociaż od czasu do czasu ktoś przypominał, że nasi przyjaciele mogą jeszcze coś wymyślić. Tę atmosferę podgrzewano z Warszawy. Drugim kanałem, ze źródeł polskiego bezpieczeństwa, nadszedł komentarz, wyrażający oburzenie na postępowanie Gierka, że usiłował ukryć przed sojusznikami wizytę prezydenta. Wyraźnie stwierdzono, że są w Warszawie ludzie, którzy potępiają postępowanie Gierka, uważają, że postąpił nieuczciwie wobec sojusznika. Bardzo mnie te doniesienia zastanowiły. Były wyraźnym sygnałem, że toczą się ostre rozgrywki. Z tego też punktu widzenia oceniono cały incydent - nie wiadomo było, czy ktoś nie urządził Gierkowi podstępnej prowokacji. Cała ta historia dowodzi z jednej strony, jak ważne były za Breżniewa osobiste z nim stosunki. Tłumaczy to, dlaczego Gierek stale zabiegał o szczególną relację z gospodarzem Kremla. Z drugiej strony warto zaznaczyć, jak istotną rolę od samego początku lat siedemdziesiątych odgrywała wobec Gierka opozycja wewnątrzpartyjna, mająca w pierwszej kolejności siedlisko w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Dla MSW niekonwencjonalne otwarcie się Polski na kapitalistyczny Zachód było od początku solą w oku. Nie bez podstaw sądzę, że gdyby Gierek trzymał krótko ten resort za twarz i dostatecznie wcześnie, najpóźniej za radą Jaroszewicza w 1976 roku, odsunął Kanię od nadzorowania z ramienia KC bezpieki i milicji, historia lat siedemdziesiątych mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej. Warto przy okazji również zwrócić uwagę na diametralnie odmienne zachowanie ekipy breżniewowskiej w latach siedemdziesiątych w stosunku do czasów, gdy na Kremlu rządził wszechwładnie Stalin. Za podobną niesubordynację, jak zaproszenie prezydenta USA, w latach pięćdziesiątych Gierek z pewnością zapłaciłby jeśli nie głową, to głęboką odstawką, natomiast Breżniew szukał dla swego przyjaciela z Polski "okoliczności łagodzących". Wizyta Nixona miała jednak znaczące reperkusje dla stosunków polsko-radzieckich. Otóż sześć miesięcy po spotkaniu Gierka z Nixonem, na początku 1973 roku przybył do Polski na wyraźne życzenie Andropowa generał Pawłow, radziecki as wywiadu. Miał za sobą bogatą przeszłość na Zachodzie. I tak w Kanadzie, przez długie lata jako rezydent kierował agentami KGB w całej Ameryce Północnej. A w okresie praskiej wiosny kierował bardzo ważną placówką KGB w Austrii. Zastąpił dogmatycznego i nieudolnego z punktu widzenia centrali generała Jakowa Skomorochina. Oficjalną funkcją generała Witalija Pawłowa w Warszawie (autora książki Byłem rezydentem KGB w Polsce) było kierowanie przedstawicielstwem KGB ZSRR przy MSW PRL. Dzięki sprytowi i determinacji nawiązał przyjacielskie stosunki między innymi ze Stanisławem Kanią, Wojciechem Jaruzelskim, Stanisławem Kowalczykiem, Mirosławem Milewskim i Czesławem Kiszczakiem. Trzeba też przyznać, że od początku swej służby był bardzo surowym sędzią tak polityki zagranicznej, jak i wewnętrznej Edwarda Gierka. Można powiedzieć, że w latach siedemdziesiątych wraz z całą placówką pracował wytrwale nad podważeniem na Kremlu pozycji pierwszego sekretarza. Dla biografii Gierka istotne są jego zapiski opublikowane we wspomnianej książce. Będziemy do niej wielokrotnie sięgać. Wracając jednak do wizyty prezydenta Nixona, warto nadmienić, że w jej przygotowaniu ogromną rolę odegrał Franciszek Szlachcic. On zresztą, jak stwierdził to wielokrotnie generał Pawłow, popychał Gierka w kierunku politycznego otwarcia się na Zachód. To stwierdzenie rzuca pewne światło na zdecydowanie niechętne Szlachcicowi stanowisko Breżniewa, zaprezentowane w kilku rozmowach z Gierkiem. Trzeba przyznać, że pierwszy sekretarz PZPR przez długi czas był niewrażliwy na nieprzychylne Szlachcicowi uwagi radzieckiego genseka. O zmianie stosunku i odsunięciu Szlachcica zadecydowały dopiero jego posunięcia wymierzone bezpośrednio w polityczny prymat Gierka. W tym miejscu można jedynie wyrazić rozczarowanie postawą Szlachcica. Gdyby bowiem powściągnął ambicje i zgodził się być drugim Kliszką, a nie śnił wciąż o głównej buławie, Gierek, z jego pomocą, niewątpliwie poradziłby sobie tak z Kanią, jak i jego przyjaciółmi. A tak z biegiem lat, po odsunięciu Szlachcica od władzy, stał się bezbronny wobec intryg ulicy Rakowieckiej. Rok 1972 był ważny, jak niebawem zobaczymy, nie tylko z racji nawiązania przez Gierka bliższych stosunków z Amerykanami. Już w czasie tej wizyty bowiem zapowiedziano rewizytę Gierka w Waszyngtonie. Dla Nixona natomiast postawienie nogi w Warszawie było ważną demonstracją dowodzącą, że w świecie odprężenia politycznego i konwergencji jest miejsce dla Amerykanów w zamkniętym dotychczas dla nich radzieckim kręgu. Dla Polski jednak ważniejsze chyba od wizyty Nixona było dwustronne ratyfikowanie nad Renem i nad Wisłą układu Brandt-Cyrankiewicz. Co prawda ratyfikacja układu była nieco gorsza od oczekiwań, bowiem dołączono do niej stanowisko wszystkich partii w Bundestagu. W nim wszystkie partie parlamentarne zgodnie stwierdzały, że układy z ZSRR i Polską nie przesądzają sprawy traktatu pokojowego ani też nie stanowią dla RFN podstawy prawnej istniejących granic. Mimo tych zastrzeżeń ratyfikacja układu była dla Polski bardzo ważna, za nią poszło bowiem pełne uznanie przez mocarstwa zachodnie granic polskich. Z map i podręczników zniknęły też informacje, że Wrocław i Szczecin są miastami pod tymczasową administracją polską. Dzięki niej polski minister spraw zagranicznych Stefan Olszowski pojechał do Bonn, aby podpisać porozumienie o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych między oboma krajami. W ten sposób zamknięty został, korzystnie dla nas, bardzo ważny rozdział powojennej historii, a Polska stała się normalnym krajem, którego granice nie są kwestionowane. Wreszcie po dwudziestu ośmiu latach oczekiwania i niereagowania na prośby Episkopatu Polski potwierdził to także Watykan, który granice diecezji kościelnych na Ziemiach Zachodnich dopasował do naszych granic państwowych. Ta opieszałość Kościoła szokuje do dziś, zwłaszcza gdy się zważy, że w czasie wojny z dopasowaniem granic diecezji kościelnych do podbojów hitlerowskich na ziemiach polskich Watykan nie czekał nawet kilku lat. Z drugiej strony, jakby dla równowagi, w tym samym roku Niemiecka Republika Demokratyczna wraz z PRL otworzyły wspólną granicę dla wzajemnego ruchu obywateli. Odtąd każdy Polak, zaopatrzony jedynie w dowód osobisty ze specjalną pieczątką wydawaną z dnia na dzień, mógł z portfelem, w którym były tylko złotówki, jechać do Berlina, Drezna czy Lipska, aby tam dokonać dowolnych zakupów. Podobnie Niemcy z NRD mogli jeździć po całej Polsce. Dla żyjących w obu krajach ludzi było to ważne, bowiem rozszerzało sferę wolności obywatelskich. Mimo zimnego prysznica, który zgotował mu Kreml z okazji wizyty Nixona, Gierek kontynuował polskie otwarcie na świat i Europę. 2 października z honorami, należnymi głowie państwa, złożył wizytę w Paryżu. Była to pierwsza po wojnie polska wizyta na najwyższym szczeblu. Pola Elizejskie na całej swej długości przystrojone zostały biało-czerwonymi flagami. To znak, że Polska miała już solidne miejsce w europejskiej rodzinie narodów. Gierek ujął gospodarzy dobrą znajomością francuskiego. Podpisał też wspólną deklarację o przyjaźni i współpracy pomiędzy oboma narodami. Deklaracja ta miała otworzyć Polskę dla biznesu francuskiego, a Polaków na świat języka i kultury francuskiej. Niestety zapisy deklaracji pozostały raczej martwe i nic konkretnego a nieprzemijającego z nich nie wynikało. Gierek, przyjmowany z takimi honorami, miał okazję przemyśleć swą drogę życiową. To w Paryżu bowiem, czterdzieści lat wcześniej, spędził tydzień w noclegowni Armii Zbawienia przy rue Jordan. A teraz przyjmowany był w pałacu Matignion i reprezentował Polskę, pędzącą szybko, jak wszyscy wówczas sądzili, w pogoni za Europą. Dla Gierka była to niewątpliwie podróż nie tylko państwowa i oficjalna, ale także podróż sentymentalna. Dobry to czas na zdefiniowanie jego ambicji, które wówczas były ambicjami Polski. Gierek mówił mi, że stojąc 2 października nad Grobem Nieznanego Żołnierza pod Łukiem Triumfalnym myślał o budowie Polski prawdziwie niepodległej, związanej sojuszem ze Wschodem, lecz otwartej na świat. Aby to osiągnąć, chciał zbudować w kraju silną nowoczesną gospodarkę. I dzięki niej spróbować na nowo określić bardziej równoprawne stosunki z ZSRR i całą wspólnotą socjalistyczną. Stąd brał się jego pośpiech. Zadanie było bowiem na lata, trzeba więc było się bardzo spieszyć. W polskich warunkach, Gierek to wiedział, nie można było być niczego pewnym. W rozmowie w cztery oczy z prezydentem Pompidou, wtedy już śmiertelnie chorym, określił swe oczekiwania wobec Francji i Zachodu. Twierdził też, że nigdy w rozmowach z zachodnimi mężami stanu nie był antyradziecki. Potrafił być krytyczny wobec - na przykład - wkroczenia Armii Czerwonej do Afganistanu, lecz nigdy nie czynił tego z pozycji antyradzieckich, co najwyżej starał się "Kreml mitygować" jako szczery przyjaciel ZSRR. Niewątpliwie miał bowiem głębokie przekonanie, że Polska dla zachodniej części Europy i świata była krajem solidnym dopóty, dopóki nie była awanturnicza. Byliśmy silni na Zachodzie, powtarzał to wielokrotnie, dzięki silnej pozycji na Kremlu. Gierek pomny tego, otwierając się stale na Zachód, równocześnie jak źrenicy oka pilnował swej pozycji w Moskwie. Breżniew był mu potrzebny nie tylko dla trzymania kolegów-towarzyszy w ryzach, lecz także jako partner handlowy i inwestycyjny. Dlatego w 1973 roku Gierek powitał w Polsce radzieckiego geneseka niezwykle " bratersko ", a jak niektórzy wówczas twierdzili - wręcz czołobitnie. Jeździł z nim po kraju i pokazywał swój największy skarb - hutę "Katowice". Ta huta, warto wiedzieć, budowana była w znacznym stopniu za pieniądze radzieckie. Miała być dwa razy większa od Nowej Huty i umożliwić Polsce produkcję najlepszych gatunków stali, włącznie z blachami cienkimi. Breżniew jako metalurg z wykształcenia, urodzony na Zaporożu, był oczarowany hutą. Dla niego, jak dla całego jego pokolenia, produkcja stali była miernikiem potęgi państw i narodów. Doskonale pamiętał, że dzięki stali z Magnitogorska i Kuzbasu Armia Czerwona zwyciężyła pod Kurskiem hitlerowską armię w największej w dziejach bitwie pancernej. A śląska huta stanowić miała - tłumaczył mu Gierek - nie tylko o potędze Polski, lecz całej wspólnoty socjalistycznej. Towarzysz Breżniew był zachwycony przyjacielem z Polski. Mołojec radził sobie ze wszystkim i budował za kapitalistyczne pieniądze najnowocześniejszy i największy kombinat metalurgiczny w Europie. Gdy więc Breżniew dowiedział się, że decyzją załogi został mu nadany tytuł budowniczego huty "Katowice", był niekłamanie wzruszony. Towarzysz Breżniew stał się na stare lata trochę zdziecinniały i w związku z tym bardzo lubił prezenty, a do tego, jak się okazało, zawsze lubił Polaków. Był z Gierka wyjątkowo zadowolony. Gdy więc towarzysz Edward poprosił o dostawy dla huty, zwłaszcza w pierwszym etapie, surówki z Donbasu, Leonid Iljicz nie mógł mu odmówić mimo protestów obecnego wraz z nim premiera Kosygina. Generał Pawłow, pilnujący na miejscu radzieckiej, a więc kagiebowskiej racji stanu, ostrzegał w raportach, że Polacy są cyniczni i nieszczerzy, i w ten sposób właśnie chcą oszukać wschodniego partnera. W cytowanej już książce napisał: "Wkrótce po wizycie Breżniewa jeden z moich kontaktów przytoczył mi słowa niektórych polskich polityków, które poraziły mnie swoim cynizmem. Trzeba - mówili - jak najczęściej zapewniać radzieckich przedstawicieli, a w pierwszej kolejności Breżniewa, o naszej przyjaźni i wierności ideom socjalizmu, aby otrzymać od nich jak najwięcej. Przecież oni bardzo chcą takich zapewnień i wierzą im. A to, czy będziemy nasze zobowiązania wypełniać, mniej ich interesuje". Początkowo donosy te nie odnosiły żadnego skutku. Będzie musiało minąć jeszcze trochę czasu; będzie musiał nadejść Radom i Ursus, aby raporty placówki KGB w Warszawie zaczęły się cieszyć na Kremlu oczekiwanymi przez generała Pawłowa zaufaniem i uwagą. Towarzysz Breżniew w tamtych latach nadzwyczajnie lubił Polskę, bowiem rok po roku przyjeżdżał nad Wisłę. W lipcu 1974 roku był obecny w Warszawie z okazji 30 rocznicy uchwalenia Manifestu Lipcowego. Gierek z dumą pokazywał mu Trasę Łazienkowską, Wisłostradę, Dworzec Centralny. Breżniew był oczarowany samą Polską i Edwardem. Najważniejszym punktem całego programu pobytu w Polsce radzieckiego geneseka była dekoracja Breżniewa orderem Virtuti Militari. Zamiarem Gierka było co prawda uhonorowanie towarzysza Leonida Iljicza nowo ustanowionym - na takie właśnie okazje - Orderem Zasługi PRL. Tymczasem jednak genesek partii radzieckiej zamyślał już, aby za dawne, dodajmy umiarkowane zasługi wojenne na tzw. nowej ziemi, zostać marszałkiem ZSRR. Jako przyszły marszałek poinformował zatem w depeszy z Moskwy, że chętniej zostałby kawalerem Virtuti Militari, a nie Orderu Zasługi. Edward Gierek dla dobra przyjaźni osobistej i państwowej nie mógł odmówić przyjacielowi i tak Breżniew otrzymał order w Pałacu Namiestnikowskim, w którym dziś mieszka prezydent Rzeczypospolitej. Gdy kawaler orderu dowiedział się, że to najwyższe polskie odznaczenie otrzymali przed nim marszałek Piłsudski i marszałek Foch, był wniebowzięty. Kiedy spytałem Gierka, czy nie uważa, że uraził być może w ten sposób wielu rodaków, odpowiedział, że kawalerom Orła Białego zupełnie nie przeszkadza, że ten order jako jedna z pierwszych otrzymała caryca Katarzyna II. Czy Breżniew nie był o niebo lepszy? - spytał mnie, natychmiast dodając bardzo konkretnie, o co mu chodzi - on przynajmniej nie dokonał rozbioru Polski... Najwyraźniej dla równowagi psychicznej - swojej i rodaków - Edward Gierek składa w dniach 8-13 października 1974 roku wizytę państwową w USA. Przyjmowany jest przez prezydenta Forda, który nigdy nie był wybrany w wyborach prezydenckich nawet jako wiceprezydent, a na wysoki urząd, po upadku Nixona, dostał się kuchennymi schodami jako przewodniczący senatu. W niczym to jednak nie umniejsza charakteru i znaczenia wizyty. Mimo że sprawozdania z pobytu pierwszego sekretarza w Stanach Zjednoczonych w amerykańskich stacjach telewizyjnych strona polska musi kupować, Gierek jest oczarowany przyjęciem w USA. Zabiega też intensywnie u prezydenta Forda o kupienie licencji na produkcję telewizorów kolorowych. Amerykanie odmawiają, bo licencja kryje tajemnice technologiczne, których USA nie chce sprzedać krajowi należącemu do Układu Warszawskiego. Mimo to Ford, na którym Gierek zrobił jak najlepsze wrażenie, z wolna skruszał i w trakcie zaplanowanej rewizyty w Warszawie sprzedał Polsce oczekiwaną licencję na telewizor, za którego sprawą Polska miała być kolorowa. Gierek, początkowo tak ostrożny i sprytny, powoli zaczynał jednak tracić instynkt samozachowawczy. Po powrocie z Waszyngtonu wziął udział w Warszawie w dawno zaplanowanej naradzie sekretarzy komunistycznych od spraw międzynarodowych. Delegacji radzieckiej przewodniczył sekretarz KC KPZR Ponomariow. Zgodnie ze zwyczajem Gierek przyjął go w swym gabinecie, lecz zamiast założyć na twarz maskę Sfinksa, z upojeniem zaczął opowiadać o Stanach Zjednoczonych. Ameryka natomiast, jak wiadomo, była swoistym przekleństwem dla towarzyszy radzieckich, bo gdyby nie ona, byłoby tylko jedno supermocarstwo na świecie. W pewnym więc momencie towarzysz Ponomariow, mocno już zirytowany zachwytami Gierka, zadał mu pozornie niewinne pytanie: "Towarzyszu Gierek, widzę, że wy jeszcze całym sobą jesteście tam, tam żyjecie?" Gierek niestety nie wyczuł pułapki i zamiast zaprzeczyć odpowiedział jak pierwszy naiwny: "Tak, tak, macie rację. Tak, mam ogromne przeżycia za sobą i wiecie, jak nas tam przyjmowali?" I po chwili wrócił do przerwanej opowieści o urokach Ameryki. Nic dziwnego, że w tej sytuacji sekretarz Ponomariow po wyjściu z gabinetu pierwszego sekretarza KC PZPR przez zaciśnięte usta powiedział do Kostikowa: "Nawet nie mógł ukryć swego zachwytu". I tym sposobem na Kreml płynęły meldunki i relacje świadczące, że z postawą ideową towarzysza Gierka nie jest najlepiej. W tym samym okresie zaczął się swego rodzaju handel "żywym towarem" pomiędzy Polską a RFN. Kto zawinił, że dla naszego kraju sprawa przyjęła niezbyt korzystny obrót z punktu widzenia standardów europejskich, trudno powiedzieć. W każdym razie Niemcy, od czasu nawiązania stosunków dyplomatycznych, zaczęli łączyć przekazywanie kredytów Polsce z naszą obietnicą wypuszczenia przez graniczny kordon za Łabę określonej liczby śląskich autochtonów. Prasa niemiecka łączenie kredytów w swoisty pakiet z wyjazdami reemigracyjnymi zaczynała nazywać niezbyt elegancko polskim pogłównem. Dla Gierka był to problem bardzo delikatny, bo dotyczył jego Śląska. Przez lata potwierdzał wielokrotnie, że na Śląsku nie ma Niemców. Teraz natomiast nowo otwarta ambasada RFN prowadziła rejestry zgłaszających się Niemców i sięgały one, w połowie dekady, kilkuset tysięcy nazwisk, z reguły wcale niebrzmiących niemiecko. Ślązacy reemigrujący wówczas do Niemiec nazywali wyjeżdżających, w sposób niewybredny, Volkswagendeutsche. Problem tak zwanych autochtonów na Śląsku i Mazurach był jedną z czarnych kart komunizmu polskiego. Przez represyjną politykę wobec nich po wojnie, a także nierozumienie problemu mniejszości Polska, jak się ocenia, straciła ponad milion ludzi, zrażonych do niewłaściwie, czasem pod knutem, wdrażanej im polskości. Mimo tych trudności współpraca polsko-niemiecka rozwijała się w tamtym okresie. 1 listopada w RFN została otworzona największa po wojnie wystawa w Essen. Pokazano na niej polskie osiągnięcia techniczne i przemysłowe. Równocześnie w Bonn została podpisana dziesięcioletnia umowa o współpracy gospodarczej obu krajów. Na wystawie Polska zaprezentowała się rzeczywiście imponująco. Jak obliczył profesor Andrzej Paczkowski, w latach 1972-1974 dochód narodowy zwiększał się 10 procent rocznie, a produkcja przemysłowa nawet o 11 procent. Produkcja rolna w latach 1972-1973 podskoczyła o 16 procent, natomiast płace wzrastały o 7 procent rocznie. Było się z czego cieszyć i czym chwalić, tylko że polski raj miała niebawem zdestabilizować prawdziwa burza... Polska Ludowa, zdecydowanie najaktywniejsza pod tym względem wśród tak zwanych krajów socjalistycznych, stale zabiegała o ustalenie ładu europejskiego na nowych zasadach. W praktyce polskim dyplomatom leżała zawsze na sercu stabilizacja granic europejskich. Miało się to dokonać na Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Po raz pierwszy z taką ideą wystąpił 14 grudnia 1964 roku na sesji ONZ w Nowym Jorku Adam Rapacki, polski minister spraw zagranicznych. Idea tej konferencji została jednak wówczas odrzucona głównie przez Niemcy Zachodnie. Niemcom bowiem nie odpowiadało uznanie granic dopóty, dopóki istniał choć cień szansy na odzyskanie przez nich zachodnich terenów Polski. Sprawa konferencji całkiem jednak nie zapadła się w nicość i powróciła na wokandę, ale dopiero po ratyfikacji układów RFN z Warszawą i Moskwą. Breżniew, Gierek i inni przywódcy wschodnioeuropejscy, dążąc do legitymizacji sytuacji europejskiej, nie dostrzegli jednak, że sama idea konferencji, do niedawna tak korzystna dla ZSRR, Polski i NRD, powinna stracić na atrakcyjności w krajach Układu Warszawskiego. Z chwilą bowiem podjęcia rokowań na temat tak zwanego trzeciego koszyka, czyli spraw dotyczących praw człowieka, ich państwa mogłyby się znaleźć w roli podsądnego międzynarodowej opinii publicznej. O ile dwa pierwsze koszyki dotyczyły kwestii fundamentalnych i dla Wschodu wygod- nych (pierwszy zagadnień politycznych, a drugi gospodarczych), to trzeci koszyk miał stać się w niedalekiej przyszłości prawdziwym koniem trojańskim dla komunizmu europejskiego i światowego. W akcie końcowym KBWE w Helsinkach w roku 1975 w rozdziale VII sygnatariusze - a były to poza Albanią wszystkie kraje europejskie plus Stany Zjednoczone i Kanada - podpisali takie uzgodnienia: "Państwa uczestniczące będą szanować prawa człowieka i podstawowe wolności, włączając w to wolność myśli, sumienia, religii lub przekonań każdego bez względu na różnicę rasy, płci, języka lub religii [...]. Państwa uczestniczące uznają powszechne znaczenie praw człowieka i podstawowych wolności, których poszanowanie jest istotnym czynnikiem pokoju, sprawiedliwości i dobrobytu, niezbędnych do zapewnienia rozwoju przyjaznych stosunków i współpracy między nimi, jak również między wszystkimi państwami". Dlaczego Breżniew et consortes z Układu Warszawskiego złożyli podpisy pod tym dokumentem, trudno jednoznacznie orzec. Sądzę, że pragnąc porozumienia i zakończenia ery konfrontacji, generalnie zlekceważyli tę nieważną z ich punktu widzenia "pisaninę". Stalin, jak wiadomo, konstytucyjnie zagwarantował obywatelom prawo zgromadzeń, demonstracji, wolność słowa, religii i tak dalej, i nic złego z tego dla Związku Radzieckiego nie wynikło. Konstytucji nie przestrzegano, a nawet nagminnie ją łamano. Dlaczego więc oni, trzymający się mocno swych siodeł, mieli dopatrywać się jakiejś groźby czającej się za paragrafami aktu końcowego konferencji? Ostatecznie we własnych państwach byli gospodarzami i sądzili, że nawet po podpisaniu aktu mogą ignorować trzeci koszyk. A jednak historia dowiodła, że wszyscy oni, włącznie z Breżniewem, grubo się mylili. Upletli w Helsinkach powróz na własne szyje... Dla Gierka, który w przeciwieństwie do towarzyszy z Układu Warszawskiego do trzeciego koszyka przywiązywał jednak duże znaczenie, nie mniej ważne od zasadniczych rokowań plenarnych były rozmowy z Helmutem Schmidtem. Schmidt był wówczas świeżym następcą Brandta na urzędzie kanclerskim. Poprzednik z niezwykłym poczuciem godności podał się do dymisji, gdy tylko zorientował się, że jego sekretarz współpracował z enerdowską Stasi. Rozmowa pomiędzy niemieckim kanclerzem i polskim sekretarzem przeciągnęła się do rana. Były to w gruncie rzeczy bardzo twarde rokowania finansowe, prowadzone, jak rzadko kiedy, na tak wysokim szczeblu. W ich wyniku RFN zgodziła się na wypłacenie Polsce 1,3 miliarda marek tytułem zwrotu rent i emerytur, które powinny były obarczać instytucje ubezpieczeniowe z Niemiec. To zobowiązanie płatnicze, dla Polski wówczas bardzo ważne, można nazwać formą zadośćuczynienia za niewypłacone nigdy Polsce, z winy zresztą Stalina, odszkodowania wojenne. Poza tym kanclerz RFN udzielił naszemu krajowi nisko oprocentowanej pożyczki w wysokości miliarda marek. Różnicę pomiędzy oprocentowaniem przyznanym Polsce a oprocentowaniem normalnie wyznaczanym przez banki strona polska zgodziła się przeznaczyć na pomoc dla ofiar wojny. Ten miliardowy kredyt miał jednak podwójne dno. W zamian za te pieniądze Warszawa zgodziła się na wyjazd z kraju do zachodnich landów niemieckich aż 125 tysięcy osób. Była to więc nowa forma pogłównego, które miało być wypłacone Polsce za sprowadzone zza Odry "dusze" niemieckie. Do pewnego stopnia zdumiewające było, że w czasie trwających kilkanaście godzin wyczerpujących rozmów, kilka razy nieomal zerwanych, obaj panowie bardzo przypadli sobie do gustu i zadzierzgnęła się pomiędzy nimi prawdziwa nić przyjaźni. Helmut Schmidt po powrocie do Bonn powiedział na konferencji prasowej, że chciałby mieć Gierka w swoim rządzie. Obaj politycy spotkali się jeszcze trzykrotnie, gdy pełnili swe urzędy, a kanclerz po przejściu na polityczną emeryturę dwukrotnie odwiedził Gierka na Śląsku w jego prywatnym mieszkaniu. Przed pierwszą wizytą kanclerza w latach osiemdziesiątych z Warszawy przybył pułkownik MSW, aby poinstruować byłego sekretarza, o czym ma mówić, a czego nie wolno mu poruszać. Gierek, choć był wówczas stale inwigilowany i wszystkie osoby przychodzące do niego były legitymowane, wyrzucił pułkownika, dając mu do zrozumienia, że ma swój rozum, nie gorszy od niego... W roku 1975 bardzo ważny dla Gierka był VII Zjazd partii. Odbywał się, tak jak wszystkie zjazdy, w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Był to ostatni zjazd PZPR z udziałem Breżniewa. Radziecki genesek trzeci rok z rzędu przybył do lubianej przez siebie Polski i drogiego towarzysza Edwarda. Jego zachowanie zresztą stało się głównym wydarzeniem zjazdu... Otóż pierwszego dnia, w czasie otwarcia obrad, zanim jeszcze goście zajęli miejsca w prezydium, tuż po rozpoczęciu przez delegatów zbiorowego śpiewania Międzynarodówki, Leonid Breżniew nagle wystąpił dwa kroki do przodu i zaczął wymachiwać rękami jak dyrygent chóru bądź kapelmistrz orkiestry wojskowej. Gierek stał samotnie za stołem prezydialnym i ze ściśniętymi szczękami śpiewał. Jaroszewicz dawał mu znaki, by nic specjalnego nie robił i nie powiększał skandalu. Pozostali delegaci i goście zjazdu oraz dziennikarze, w liczbie blisko 2 tysięcy osób, przyglądali się ze zdumieniem pomieszanym z przerażeniem człowiekowi, który trzymał rękę na największym arsenale atomowym świata. A radziecki genesek z pasją dyrygował nieistniejącym chórem. Być może spełniał w ten sposób swe marzenie i teraz właśnie wyzwolił się z konwencjonalnych zahamowań. Kiedy uśmiechnięty i chyba szczęśliwy machał do taktu rękami śpiewającym delegatom, sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie i życia starszego pana. Nikt mu nie przerwał, nikt mu nie przeszkodził. Od Łaby do Władywostoku mógł widać rzeczywiście robić, co chciał. Piotr Kostikow, przyjaciel Gierka i, jak twierdzi (chyba nie bezpodstawnie), Polaków, tak widział tę scenę: Zebrani z mrowiem chodzącym im po plecach śledzili ruchy sekretarza generalnego, z trwogą patrząc, co jeszcze uczyni ten półprzytomny starzec. Pijany starzec [...]. Było mi wstyd. Co z tego, że wiedziałem, iż Breżniew nie jest pijany, że alkoholu od dawna nie używa, że jest to bardzo chory człowiek podtrzymywany zastrzykami. Pozwalają mu one funkcjonować przytomnie godzinę, półtorej. Potem może nastąpić wszystko. Zapada się wewnętrznie, odpływa w nicość. Nasz przywódca był sztucznie hodowanym umęczonym mechanizmem. [...] Najbardziej dramatyczne w tym zdarzeniu było dla mnie to, co zrządził los - oto w chwili największego triumfu Gierek pojął, iż nie ma już na Kremlu opoki, na której może budować siłę swoją i kraju. [...] Utrata Breżniewa była jednym z najcięższych ciosów, jakie spadły na Gierka w jego całej karierze polityka [...]. [...] W czasie pobytu w Warszawie, na ostatnim w swoim życiu zjeździe polskiej partii, Breżniew był w złej formie. Miał długie okresy przygaśnięcia. Spędzałem z nim wieczory. Inni z delegacji urywali się gdzieś, a mnie zostawiali z Breżniewem w hotelu. Oglądał programy telewizyjne, a ja mu tłumaczyłem teksty. Obok w pokoju czuwał lekarz i ochrona. Breżniew siedział w głębokim fotelu i nieprzytomnym wzrokiem wpatrywał się w ekran. Po pewnym czasie nie wiedział, co się tam odbywało, a ja, zmęczony, mówiłem monotonnie coś bez związku z tym, co się działo na ekranie. Późnym wieczorem nagle Breżniew się odezwał: "Polacy mają tyle różnych dobrych potraw - mlasnął ze smakiem. - U nas w domu jedliśmy z mamą. Przynosili nam Polacy, sąsiedzi, też hutnicy. W Dnieprodzierżyńsku było wielu Polaków, całe rodziny. Byli dobrymi fachowcami, przyjechali przed pierwszą wojną. Pracowaliśmy i żyliśmy w zgodzie, w przyjaźni. Umiałem nawet sklecić zdania po polsku". Zamyślił się, odpłynął we wspomnienia młodości. Nagle powiedział: "Salceson. To było wspaniałe, wiecie, co to jest salceson? Och, jakbym zjadł salcesonu, jakbym posmakował polskiego salcesonu. Nie dałoby się zorganizować teraz, Piotrze Kuźmiczu?" - bardzo już przytomnie sformułował zamówienie, nawet moje imię pamiętał. "Spróbuje zorganizować" - powiedziałem [...] Nie czekaliśmy długo, gdy na stole przed Breżniewem wyrosły stosy salcesonów w różnych gatunkach, białych, czarnych, włoskich, brunszwickich, cienkich, grubych... Leonid Iljicz jakby się obudził. Przełykając ślinkę, zaprosił mnie do towarzystwa i zaczęliśmy ucztę. "Jedzcie, smakujcie" - był człowiekiem wielce towarzyskim, któremu bardziej smakuje, kiedy widzi obok siebie smakoszy. Jadł i jadł nie wymawiając. Aż się przestraszyłem. Wyszedłem do lekarza. "Nie szkodzi, jeśli je ze smakiem, nic mu nie będzie. Bądźcie spokojni" - zapewnił mnie. Ja, wtedy człowiek w pełni sił, ze zdrowym żołądkiem, pojadłem jak się patrzy, ale ten schorowany starzec, za przeproszeniem, żarł. Z ogromnym smakiem i radością żarł. "Mama by posmakowała, ale by jej to smakowało, szkoda, że jej tu z nami nie ma..." Tego wieczora Breżniew poszedł do sypialni szczęśliwy jak dziecko. Ogarnął mnie żal i złość. Na wszystko. Gierek boleśnie przeżył tamten, w gruncie rzeczy nieświadomie popełniony, afront Breżniewa. Po latach analizując sytuację wywołaną przez radzieckiego geneseka powiedział, że gdyby wtedy wywołał skandal i zwrócił mu uwagę na niestosowność takiego zachowania, nic korzystnego by z tego dla Polski nie wynikło. Breżniew był wówczas w stanie chwilowej niepoczytalności, wywołanej zażywaniem narkotyków niezbędnych mu do jako takiego funkcjonowania. Jak często mu się to zdarzało, wtedy jeszcze Gierek nie wiedział. Ta niepoczytalność Breżniewa spowodowała, że na Kremlu pozycja Gierka stawała się z każdym rokiem słabsza. Trafnie ujął to Piotr Kostikow, opisując jedną z wizyt Gierka u Breżniewa w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Jeszcze raz sięgnę do jego opisu wydarzeń, których był świadkiem. Nic tak mocno nie oddaje bowiem dramatyzmu położenia pierwszego sekretarza PZPR w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, jak ta relacja naocznego świadka: Różnie można oceniać zależności czy uniezależnienie się poszczególnych krajów wspólnoty Związku Radzieckiego od Związku Radzieckiego. Faktem pozostaje, że im bliższe były kontakty przywódcy z głównym na Kremlu, tym partia i kraj mogły działać w większej samodzielności. Zaufanie do przywódcy danego kraju zabezpieczało przed próbami wtrącania się na niższych szczeblach lub ignorowania interesów tego kraju. Gierek miał taką pozycję u Breżniewa. Był zrozpaczony, kiedy na kolejnych spotkaniach z Leonidem Iljiczem stwierdzał, że ten człowiek nie panuje nad sobą, nad swoim organizmem. Nie zapomnę pewnego spotkania, które chyba załamało Gierka. Przyleciał rano na jeden dzień. Do rozstrzygnięcia były pilne sprawy gospodarcze. Na godzinę 11 wyznaczone było spotkanie z Breżniewem na Kremlu. Przywitali się. Breżniew chodził z trudem, ale jakoś funkcjonował. Gierek przyjrzał mu się uważnie. Siedli naprzeciwko siebie. Breżniew zmienił okulary, wziął kartki do ręki i zaczął czytać tekst wydrukowany ogromnymi literami. Głos miał bulgocący, ale słowa wymawiał wyraźnie. Nie minęło pół godziny, kiedy nagle odłożył kartki, ciężko wstał i nie patrząc na nikogo poszedł do pokoju obok. Siedzimy, a jego nie ma. Minęło kolejne pół godziny, Breżniew wrócił i mówi: "No to co, może na tym skończymy?" Ja szybko: "Edward, tak, skończymy na tym, resztę sami załatwimy". - Wcześniej, kiedy czekaliśmy, powiedziałem mu, że tekst przemówienia dostałem przed chwilą, przeczytamy spokojnie sami, sprawy pozałatwiamy z odpowiednimi ludźmi. "Skończmy" - i już wstawaliśmy, kiedy Breżniew znów trafił na tekst i zaczął czytać. "Co tam, jakieś pretensje macie do towarzysza Olszewskiego?" Gierek zesztywniał. Ja też byłem zaskoczony, bo w materiałach, które przekazaliśmy z sektora, nie było żadnego nazwiska. Breżniew znów do nas: "No, to na tym może skończymy. Tak, będziemy kończyć". "Może towarzysz Gierek chce coś powiedzieć" - zacząłem nieśmiało, ale Breżniew znów popatrzył na swoje kartki i zaczął czytać i to w tym samym miejscu. "Słuchaj Edward, co tam jakieś pretensje macie do towarzysza Olszewskiego". Gierek wystrzelił ostrym tonem: "Do jakiego Olszewskiego?" Zmartwiałem, siedzę między nimi i widzę, że coś muszę uczynić, bo to się źle skończy. Edward domyśla się, że nie chodzi o Olszewskiego, jak czyta Breżniew, a był taki w Moskwie polskim ambasadorem, lecz zapewne o Stefana Olszowskiego. Zwróciłem się do Breżniewa: "Leonidzie Iljiczu, to pewnie nie to nazwisko, coś tam źle wam napisali". I do Gierka: "Edward, proponuję skończyć". Widać było, że Breżniew nie panuje nad sobą, nieprzytomnie patrzy w tekst i na nas, w tekst i na nas. Zdecydowałem się: "Leonidzie Iljiczu, skończmy na tym spotkanie". - Skinął głową. Pożegnaliśmy się i wyszliśmy. Byłem mokry i miałem miękkie nogi. Gierek szedł milczący i wiedziałem, że rozsadzała go wściekłość. Kiedy tylko wsiedliśmy do samochodu, wybuchnął: "Piotr, co wy k... mać, zaczynacie z tym Olszowskim? Co on skargi na mnie do was wnosi?" Zacząłem mu tłumaczyć, że wie przecież, jaką to drogą od niego idą informacje. Ja naprawdę do tego ręki nie przyłożyłem. Nie wiedziałem, że Breżniewowi wpisano pytanie o Olszowskiego. Sądziłem, że inicjatorem był Gromyko, pewnie kiedy na Biurze omawiali tekst, z którym Breżniew miał wystąpić wobec Gierka, dołożyli Olszowskiego. Była to niespodzianka dla mnie, tym bardziej że od kiedy Breżniew był chory, do propozycji tekstu dla niego w ogóle nie dawałem żadnych nazwisk, bo bałem się, co z tego może wyniknąć, jak mu coś się pomyli. Obawy się potwierdziły, Gierek zareagował pytaniem, ale Breżniew nie był w stanie mu nic powiedzieć, mógł posłużyć się tylko tekstem. Dlatego w naszych materiałach dawaliśmy tylko ogólne stwierdzenia i to delikatnie sformułowane, aby nie wyniknęły żadne kolizje, dyskusje.[...] Mieliśmy do czynienia [...] ze straszliwym dramatem człowieka niby stojącego na czele supermocarstwa, a niezdolnego do sklecenia kilku zdań [...] Ciekaw byłem, czy Gierek zacznie się intensywnie rozglądać, gdzie w Moskwie koncentruje się teraz ośrodek władzy, czy też zacznie się zniechęcać, zgodnie z coraz wyraźniejszą u niego tendencją do tego stanu ducha. Dodam, że w tamtych latach Gierek miał jeszcze inne, jak z horroru, doświadczenia ze spotkań z Breżniewem. Na uroczystościach z okazji okrągłej rocznicy NRD, a więc chyba w 1979 roku, w wielkiej hali w Berlinie w obecności dwóch-trzech tysięcy osób, pierwszy sekretarz PZPR siedział w fotelu obok radzieckiego geneseka. W pewnej chwili po referacie Honeckera zapowiedziano wystąpienie Breżniewa. Zebrani karnie klaszczą, zgodnie z obyczajem jeszcze parteitagów i radzieckich zjazdów, wszyscy wstają, a przywódca radziecki nie może podnieść się z fotela. Wyglądało to tak, jakby złapał go tajemniczy paraliż, nie pozwalający mu stanąć na nogi. Było to, jak mówił Gierek, okropne, bowiem światła i kamery zwrócono na męczącego się przywódcę ZSRR, a on ani drgnął... I wtedy Gierek, wiedziony ludzkim odruchem, podniósł go za ramię. Pomogło, dalej już jak fantom, na sztywnych nogach, lekko zataczając się, generalny sekretarz i prezydent ZSRR odbył samodzielnie drogę do mównicy. I w zasadzie wszystko dalej potoczyło się zgodnie z planem i bez przeszkód. Niby wszystko poszło dobrze, ale po powrocie do Warszawy przybył do Gierka ambasador Aristow i złożył skargę na jego zachowanie. Pomagając bowiem towarzyszowi Breżniewowi polski sekretarz miał go ośmieszyć... Dla Gierka, który tak wiele zainwestował w Breżniewa, jego choroba i niemożność dogadania się, bądź choćby przeprowadzenia swobodnej rozmowy, okazała się prawdziwą klęską. Komunistyczny przywódca w kraju realnego socjalizmu, bez zaplecza na Kremlu, był bowiem bezradny w trudnych dla siebie i kraju sytuacjach. W takim właśnie położeniu Gierek znalazł się od połowy lat siedemdziesiątych. Breżniew bowiem niewątpliwie panował na Kremlu, lecz krajem współrządził co najmniej tercet: Andropow, Ustinow i Gromyko. Nawet Susłow znacznie starszy od Breżniewa był już zniedołężniały i raczej niezdolny do energicznego działania. Ci przywódcy kremlowscy, znając problemy Gierka z raportów KGB, spowodowane, jak im tłumaczono, megalomanią, próżnością i Bóg wie czym jeszcze, nie mogli do niego żywić sympatii. Byli jednak wciąż za słabi, aby wymusić na Breżniewie cofnięcie poparcia pierwszemu sekretarzowi PZPR. Breżniew, o ironio, nie był na Kremlu ani samotny, ani politycznie bezbronny. Popierała go dostatecznie mocna grupa starców w Biurze Politycznym KPZR. Dlatego był doprawdy trudny do ruszenia. Stało się to dodatkową przyczyną degeneracji tego i tak koszmarnego dworu kremlowskiego. Gdy czyta się udostępnione historykom oficjalne protokoły z posiedzeń kremlowskiego Biura Politycznego, wręcz szokuje służalczość wszystkich członków BP wobec Breżniewa. Każdy zabierający głos czuł się w obowiązku zwrócić uwagę na trafność wcześniejszych spostrzeżeń i uwag Leonida Iljicza. Do najgorliwszych wówczas klakierów głównego starca należał w tamtym towarzystwie prawdziwy młodzik - ledwie pięćdziesięciolatek - Michaił Gorbaczow. Sytuacja na Kremlu nie była zrządzeniem przypadku. Należy bowiem pamiętać, że rządzący w sumie osiemnaście lat Związkiem Radzieckim Breżniew mimo straszliwego stanu zdrowia, mimo że przez kilka ostatnich lat większość czasu spędzał w malignie, a do życia był zdolny po przyjęciu specjalnych leków, wciąż jednak rozdawał na Kremlu karty. Przed upadkiem chronił go mur solidarności starców kremlowskich. Każdy z nich do końca życia chciał być w politbiurze, a to gwarantował im jedynie układ z Leonidem Iljiczem Breżniewem. W związku z tym nie może dziwić, że jeszcze wiosną 1982 roku, a więc mniej niż sześć miesięcy przed śmiercią, Breżniew był w stanie zabrać najpotężniejszemu konkurentowi, Jurijowi Andropowowi, kochane przez niego KGB i postawić na jego czele Witalija Fedorczuka - funkcjonariusza uważanego przez Andropowa za wroga. Wszystkim wydawało się, że Andropow był wówczas najpotężniejszym człowiekiem na Kremlu, a jednak roszadę polegającą na odebraniu mu wpływów w jego mateczniku, KGB, przyjął w sposób zdyscyplinowany i kornie pogodził się z przesunięciem do Sekretariatu KPZR. Gdy po śmierci Breżniewa wybrano go na pierwszego sekretarza KPZR, natychmiast wyrzucił Fedorczuka na emeryturę i wziął na nim odwet. Ale miało to miejsce dopiero po odejściu głównego kremlowskiego starca... Wróćmy jednak do Gierka, próbującego w drugiej połowie lat siedemdziesiątych prowadzić polską grę polityczną na światowej scenie. Na początku czerwca Gierek odwiedził kanclerza Helmuta Schmidta. Pierwszy sekretarz przyjmowany był już zwyczajowo z honorami należnymi głowie państwa. Niemcy podejmowali Gierka z wielką pompą, tym większą, że była to pierwsza od 1918 roku, a więc od odzyskania przez Polskę niepodległości, wizyta na tym szczeblu w kraju nad Renem. Obaj politycy rozumieli się nadspodziewanie dobrze, a gospodarz, na znak zbratania czy też chęci zaakcentowania specjalnych więzów z gościem, zaprosił Gierka do swego prywatnego domu, co było szczególnym wyróżnieniem. Gierek ujął Schmidta koncepcją budowy silnej Polski, która w przyszłości będzie partnerem, a nie wasalem ZSRR. W powojennej podzielonej Europie wiele krajów miało problemy ze zjawiskiem klientyzmu wobec potężnych patronów, ze Wschodu i Zachodu, przewyższających ich zdecydowanie potęgą militarną. Polska gierkowska, dzięki mocnej gospodarce, chciała zdobyć silną pozycję we wschodnim bloku, czyli na swoją miarę i skromniejsze możliwości wykorzystać w tym względzie doświadczenia niemieckie. Na tej wizycie, której owocem były tradycyjnie już markowe kredyty, kładą się wkrótce cieniem Radom i Ursus. Na ekonomii Gierek się nie znał, oddał ją bez bólu Jaroszewiczowi, za to w sprawach międzynarodowych starał się trzymać mocno w swych rękach wszystkie nitki władzy. Nie ustawał więc w poszukiwaniu nowych i rozwijaniu starych kontaktów. I tak podjął z rewizytą w Warszawie prezydenta Geralda Forda, u którego załatwił ważne licencje. Zbliżył się bardzo z prezydentem Francji Valérym Giscardem d'Estaing. Wprowadził też nową, jak na kraj należący do Układu Warszawskiego, formę kontaktów nieformalnych z przywódcami krajów zachodnich. Prezydenta Francji poza wizytami państwowymi przyjął trzykrotnie prywatnie, wykorzystując jego pasję łowiecką. Podarował też Francji prezent od Polski w postaci pary żubrów. Miała dać początek odbudowie żubrzego stada w Masywie Centralnym. Z premierem Olofem Palmem pływał po Bałtyku jachtem. Podobnie z kanclerzem Schmidtem spotkał się na jachcie, którym kanclerz przypłynął na Wybrzeże Gdańskie. Przyjął też w Polsce trzeciego, za swej kadencji, prezydenta USA, Jimmy'ego Cartera. Gość miał pierwszą niezależną, bo nie cenzurowaną, przekazywaną na żywo w telewizji polskiej, konferencję prasową w powojennej Warszawie. Otwarcie Gierka na świat spotykało się z coraz większymi wątpliwościami tak Rosjan, jak i polskich towarzyszy z ulicy Rakowieckiej. Od czasu nie skonsultowanej wizyty Nixona w Warszawie ludzie z SB wielokrotnie dawali znać o swym niezadowoleniu z powodu zbytniego otwarcia się Polski na Zachód. Czynili tak w imię "przyjaźni i dobrze pojmowanego wspólnego interesu Polski i ZSRR". Generał Pawłow po nawiązaniu ścisłych kontaktów między innymi z Kanią, Milewskim, Kiszczakiem, Kowalczykiem i Jaruzelskim oplata Gierka prawdziwą nicią pajęczą. W przyszłości wszystko, co Gierek powie w swym gabinecie, wkrótce znajdzie się na biurku Andropowa. Szef KGB od czasu demonstracji w Radomiu i Ursusie darzy wielkim zaufaniem swego rezydenta w Warszawie i za jego pośrednictwem stara się trzymać rękę na pulsie spraw polskich. Wielką sensację na Kremlu wywołuje wiadomość o tym, że Gierek polecił sprawdzić, jakie są możliwości wyprodukowania w Polsce bomby atomowej. Impuls do takiej decyzji wywołuje informacja podana przez prasę światową, lecz oficjalnie nie potwierdzona, o wyprodukowaniu przez Izrael bomby atomowej. Niestety nie znamy tekstu meldunku Pawłowa z tamtych dni przekazanego Andropowowi. Po latach o koncepcji Gierka pisał w tonie kpiarskim: Po jednym z eksperymentów w Związku Radzieckim z bronią jądrową, który wywołał kolejną falę publikacji na Zachodzie o zbliżaniu się innych krajów, jak na przykład Izrael, do opanowania produkcji bomby atomowej, w wąskim kręgu polskich przywódców Gierek wyraził myśl o tym, że "Polsce warto mieć swoją bombę atomową", albowiem "w czym ustępujemy Izraelowi". Mimo rozsądnych argumentów niektórych uczestników rozmowy, że Polska nie potrzebuje takiej broni, gdyż znajduje się pod skutecznym radzieckim parasolem atomowym, że produkcja jest przedsięwzięciem bardzo kosztownym, przekraczającym finansowe i energetyczne możliwości kraju, Gierek długo i uparcie nie rezygnował ze swojej idei. Wydał nawet polecenie naukowcom, aby przeanalizowali ten projekt z punktu widzenia technicznych możliwości. Kiedy poufnie dowiedziałem się o tej rozmowie, byłem zaszokowany, nie tyle nawet ambitnymi fantazjami Gierka, gdyż od niego można się było spodziewać wszystkiego, ile bezgraniczną naiwnością jego myślenia. I w rękach takiego polityka znajdował się ster rządów kilkudziesięciomilionowego państwa. Dokąd mogły prowadzić takie rządy?[...] W Związku Radzieckim osoba Gierka nie budziła żadnej krytyki, m.in. dlatego, że zarówno w polityce wewnętrznej, a zwłaszcza w sprawach międzynarodowych Gierek przytrzymywał się ściśle wspólnej linii Układu Warszawskiego, a przy spotkaniach z Breżniewem klął się w wierności i zapewniał o poparciu każdych poczynań ZSRR na arenie międzynarodowej. W swoich raportach o stosunkach Polski z państwami zachodnimi informowaliśmy o uzależnieniu się finansowym Polski jako rezultacie "polityki otwarcia". Przytaczając konkretne dane i liczby nie łączyliśmy ich z nazwiskiem Gierka, pamiętając o stosunku Moskwy do polskiego przywódcy. Pisaliśmy również o grze, jaką Zachód toczy z Gierkiem przy okazji jego częstych wojaży po europejskich stolicach. Ze źródeł polskiego wywiadu wiedzieliśmy z kolei, że CIA oraz zachodnioeuropejskie służby specjalne poprzez swoich agentów podtrzymują w polskich kołach kierowniczych elit mit o gotowości Zachodu udzielania Polsce i Gierkowi wsparcia i pomocy. Edward Gierek całkiem poważnie rozważał wyprodukowanie polskiej bomby atomowej. Ojcem tej bomby miał zostać generał profesor Sylwester Kaliski. Był on bardzo interesującym człowiekiem i wybitnym uczonym. Pełnił funkcję rektora- -komendanta Wojskowej Akademii Technicznej w Warszawie. W ramach uczelni kierował Instytutem Zastosowań Techniki Jądrowej i Laserowej. Dzięki niemu w latach siedemdziesiątych Polska w badaniach nad laserem wyprzedzała ZSRR o mniej więcej trzy lata. Celem stworzenia profesorowi specjalnych warunków Gierek uczynił go ministrem nauki. Pod jego kierownictwem stworzono ośrodek badań atomowych w Bieszczadach, gdzie na obszarze tysiąca hektarów zbudowano między innymi specjalne bunkry. Do ośrodka podprowadzono linie wysokiego napięcia. Pomysł Gierka od początku był absolutnie nieakceptowany przez Kreml, a Pawłów, dzięki swym kontaktom na szczytach Biura Politycznego, rzecz całą kontrolował. Gierkowi bomba ta była potrzebna, jak mówił, aby Polska na zawsze była wolna od tak zwanej braterskiej pomocy, czyli zmory zbrojnej interwencji Moskwy. Przykład Pakistanu i Indii dowodzi, że posiadanie tego typu broni w gruncie rzeczy konflikt zbrojny oddala, a nie przybliża. I jestem pewien, że nowej piątej wojny o Kaszmir już nie będzie. Plany gierkowskie na skutek serwilistycznej postawy członków elity komunistycznej wobec "Wielkiego Brata" ze wschodu były chyba jednak skazane od początku na porażkę. Moskwa nigdy nie dopuściłaby bowiem do tego, aby Polska w ograniczonym choćby stopniu została członkiem klubu atomowego. Jedno jest pewne, że gdyby PRL miała broń jądrową, lata 1980-1981 nie przebiegałyby pod znakiem spodziewanej interwencji Kremla. W roku 1978 prace nad polską bronią atomową przerwała śmierć generała Kaliskiego. Zginął w tragicznym, nie w pełni wyjaśnionym wypadku samochodowym. Nie wiem, czy za sprawą KGB, ale został rozjechany w swym samochodzie, który sam prowadził, przez wielką ciężarówkę... W tym miejscu można jedynie wyrazić żal, że Gierek swych planów nie trzymał w ścisłej tajemnicy. Jak to dziś widać, był to warunek sine qua non powodzenia wszelkich koncepcji, których celem było uzyskanie przez nasz kraj większego zakresu suwerenności. Niestety szef polskiej partii nigdy nie zorientował się, do jakiego stopnia jego bliscy współpracownicy byli powolni wobec generała Pawłowa. Pomysł Gierka wywołał irytację na Kremlu. Ślady "problemu" znajdujemy też u Kostikowa. Jasne, że za takie pomysły pierwszy sekretarz PZPR, któremu za mało było radzieckiego parasola atomowego, nie mógł być lubiany w Moskwie. Trzeba było mu coraz uważniej patrzeć na ręce. Skoro zdziecinniały Breżniew nie potrafił tego zrobić, musiało go wyręczyć KGB Andropowa. Zwracam uwagę na to, że po latach generał Pawłow zacytował dokładnie jedno ze zdań wypowiedzianych przez Gierka. Przekazał mu je, nie wiem, czy w formie nagrania czy notatek, któryś z członków Biura Politycznego. Sądzę, że w tej sytuacji warto generałowi - rezydentowi KGB i jego przyjaciołom w komunistycznej elicie władzy poświęcić oddzielny rozdział tej książki. Bez tego nie zrozumie się w pełni historii PRL-u w latach siedemdziesiątych. Interesujące też jest, jak dalece pomocny był KGB, zdaniem generała Pawłowa, polski wywiad wojskowy, który w sposób prawdziwie internacjonalistyczny, jak widać, ostrzegał o niecnych kombinacjach Zachodu i mrzonkach Gierka! Prawdziwym ciosem dla zagranicznej polityki Gierka była napaść ZSRR w grudniu 1979 roku na Afganistan. Wkroczenie Armii Czerwonej z "internacjonalistyczną pomocą" do Kabulu było wyzwaniem dla USA i NATO. Zachód grymasił, lecz w końcu zawsze tolerował agresję Związku Radzieckiego, kiedy Rosjanie robili "porządki" w swojej strefie wpływów, a więc na Węgrzech w 1956 roku czy w Czechosłowacji dwanaście lat później. W przypadku Afganistanu natomiast Kreml wkroczył ze stutysięczną doborową armią do kraju neutralnego. Tym samym powiększył swą strefę wpływów. Patrzenie na tego typu agresję przez palce groziło w tamtych latach erozją polityki równowagi sił. Stąd Gierek próbował robić, co się dało, aby wpłynąć ugodowo na ekipę Breżniewa. Aby jednak zaznaczyć swój i Polski dystans do interwencji Armii Czerwonej, nie wygłosił nigdy otwartego oświadczenia popierającego tamtą decyzję Kremla. Zdecydował się nawet na niewspieranie ZSRR w czasie debaty w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. W tamtych latach Polska była jej niestałym członkiem. Jak mówił mi ówczesny polski wiceminister spraw zagranicznych profesor Dobrosielski, wysłano z naszego MSZ claris do ambasadora Jaroszka, uczestniczącego w tych obradach, nakazując mu, aby absolutnie nie popierał w imieniu Polski interwencji ZSRR w Afganistanie. Zalecono mu, aby wstrzymał się od głosowania i nie zabierał głosu w debacie. Jakież jednak było zdziwienie i irytacja Warszawy, gdy okazało się, że ambasador postąpił akurat odwrotnie. W ciągu dwóch miesięcy został więc odwołany. Jaroszek musiał jednak wiedzieć, co robi, i wyraźne rozeznawał się w sytuacji, bowiem po upadku Gierka bardzo szybko został już nie ambasadorem, lecz wysokim urzędnikiem MSZ. Ponieważ Gierek zdawał sobie sprawę, że niepodjęcie chociażby rokowań wstępnych w sprawie Afganistanu spowoduje definitywne zaostrzenie sytuacji międzynarodowej, szukał więc szczerze, na miarę swoich możliwości, rozwiązań politycznych. Serio mówiąc, był do tego wręcz przymuszony. Podmuchy zimnej wojny spowodowały bojkot olimpiady moskiewskiej przez kraje zachodnie, następne więc w kolejności musiało być odprężenie pomiędzy Układem Warszawskim i NATO. Dla Polski oznaczałoby to załamanie gierkowskiej polityki zbliżenia do Zachodu. I wtedy nieświadomie z pomocą przyszedł Gierkowi prezydent Francji. Wczesną wiosną 1980 roku Giscard d'Estaing zapytał Gierka, czy byłby skłonny zorganizować w Warszawie konferencję pomiędzy nim a panem Breżniewem na temat sytuacji w Afganistanie. Gierkowi, gdy otrzymał w poczcie dyplomatycznej claris z takim właśnie pytaniem, wydawało się, że wygrał prawdziwy los na loterii. Natychmiast z wielką energią zabrał się do sprawy i przekazał do Moskwy stosowną informację kanałami dyplomatycznymi. Odbył nawet w tej sprawie rozmowę telefoniczną z Breżniewem, co nie było łatwe. Normalnie bowiem w ostatnich latach bezpośredni telefon geneseka odbierał Susłow. Jak wiemy, Breżniew był zazwyczaj w tamtym okresie całkiem przytomny przez niewiele godzin dziennie. Breżniew, a także Gromyko przyjęli pomysł spotkania z zainteresowaniem, choć bez entuzjazmu. Bardziej martwił ich wtedy bojkot olimpiady w Moskwie niż problemy związane z wojną. W tamtym okresie Kreml sądził, że szybko poradzi sobie z krnąbrnymi Pusztunami i zainstaluje w Kabulu rząd taki, jaki będzie chciał. Bojkot olimpiady był natomiast dla Moskwy sprawą bardzo bolesną. Odbierał bowiem mieszkańcom ZSRR okazję do pokonania Amerykanów, a tym samym udowodnienia, jak sądzono, raz jeszcze radzieckiej opinii publicznej w ZSRR i na świecie wyższości socjalizmu nad kapitalizmem. Spotkanie w Wilanowie, jak widać, nie mogło więc otworzyć drogi do zakończenia tego konfliktu. Konferencję w Pałacu Wilanowskim otworzył Gierek, serdecznie i oficjalnie przywitał obu dostojnych gości, po czym oddał głos Breżniewowi. W czasie swego wystąpienia, zwłaszcza w drugiej części konferencji, geneseka wspierał Gromyko. Stanowisko rządu radzieckiego przedstawił Breżniew, na swój znany nam sposób, czytając z kartki przygotowany wcześniej tekst. Giscard d'Estaing zapoznał Breżniewa ze stanowiskiem Zachodu i Francji. Potem, jeśliby strony chciały coś osiągnąć, zaczęłaby się właściwa dyskusja. W jej trakcie aktywną rolę mógł odegrać przede wszystkim sprawny i kompetentny minister Gromyko. Zgodnie z protokołem przyjętym na Kremlu nie mógł on jednak grać pierwszych skrzypiec przy pierwszym sekretarzu KPZR. Wobec tego na szczegółowe pytania prezydenta Francji odpowiadał Breżniew "inspirowany" przez Gromykę. W takiej sytuacji, przy braku możliwości prowadzenia normalnej dyskusji, nie dziwi, że obaj przywódcy nie za wiele sobie, w gruncie rzeczy, pogadali. Konferencja, jak można było oczekiwać, skończyła się na niczym. Gierek jako gospodarz starał się trzymać fason i grać rolę mentora samego spotkania. Nie przypadło to szczególnie do gustu Gromyce. Jako człowiek bystry i wcale nie zniedołężniały dostrzegał wszelkie niuanse w postawie Gierka, na które zmęczony już Breżniew był raczej ślepy. Już po odjeździe francuskiego gościa w czasie pożegnania delegacji radzieckiej kremlowski genesek zapytał Gierka: "A co Polacy sądzą o naszej pomocy dla Afganistanu?" Gierek odpowiedział zgodnie z prawdą, lecz nie zdrowym rozsądkiem, że jej nie popierają i nie są z niej zadowoleni. Mimo tej mrożącej atmosferę wypowiedzi Gierka Breżniew nie poskąpił mu na do widzenia serdecznego braterskiego uścisku połączonego z "misiem". Raz jeszcze tamtej wiosny Gierek zaplątał się w sprawy Afganistanu na uroczystościach pogrzebowych w Belgradzie. Śmierć prezydenta Jugosławii marszałka Josipa Broz Tity była okazją do zjazdu szefów państw i rządów z całego dosłownie świata. W czasie przemarszu orszaku żałobnego, trwającego bardzo długo, było wiele niezapowiedzianych przerw, w czasie których toczyły się poważne dyskusje. W pewnym momencie do idącego za trumną Gierka podszedł prezydent Pakistanu z prośbą o dopomożenie mu w zorganizowaniu rozmowy z prezydentem Breżniewem na temat wojny w granicznym dla nich Afganistanie. Gierek nie pomny lekcji z Wilanowa zgodził się chętnie na odegranie roli wstępnego mediatora. I w stosownej dla siebie chwili podszedł do Breżniewa. Kiedy wytłumaczył, o co mu chodzi i kto się do niego zwrócił o protekcję, odpowiedział mu nawet nie generalny sekretarz KPZR, lecz minister Gromyko. Tonem dosyć opryskliwym, jak na ich zwyczaje, "Mister Niet" - jak zwany był na Zachodzie Gromyko - stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli pan prezydent Pakistanu zwróci się z tą sprawą bezpośrednio do kompetentnego w tej kwestii rządu w Kabulu. To rząd suwerenny i takie sprawy należy z nimi załatwiać, a nie szukać protekcji w Moskwie czy wręcz poza nią. Gierek tak pouczony, jak niepyszny wrócił do swej delegacji, mając przekonanie, że towarzysze radzieccy najwyraźniej są już nim zmęczeni. Do Pakistańczyków już nie podchodził, aby zapoznać ich ze stanowiskiem radzieckim, bo, jak uznał, nie było po co, natomiast stosowna odpowiedź została wysłana do prezydenta Pakistanu z Warszawy normalnym kanałem dyplomatycznym. I tak, w gruncie rzeczy, dobiegała końca kariera polityczna Edwarda Gierka. Miał jeszcze przed sobą strajki i spotkanie z Breżniewem na Krymie, o którym napiszę w innym miejscu. Do spotkania z kanclerzem Schmidtem w roku 1980 już nie doszło. Co ważne, Gierek był ze swej polityki zagranicznej do końca zadowolony. Dzięki niemu i głównie za jego sprawą Polska w latach siedemdziesiątych stała się krajem bardzo aktywnym na scenie politycznej. Trzy wizyty w Polsce trzech prezydentów amerykańskich, trzy prezydenta Francji, wizyty kanclerza RFN, licznych premierów państw europejskich i zamorskich, jego wizyty w prawie wszystkich znaczących państwach świata służyły niewątpliwie wzmocnieniu polskiej suwerenności. Dla społeczeństwa polskiego natomiast tamte lata były czasem niezwykłego, jak na kraj komunistyczny, otwarcia na Zachód. To otwarcie zresztą zwiększyło wymagania obywateli w stosunku do własnego państwa, wpłynęło też na powstanie niezadowolenia, którego oznaki władza gierkowska musiała znosić i liczyć się z nim aż do swego upadku. O Gierku śmiało można powiedzieć, że dobrymi intencjami wybrukował piekło dla siebie i Polski. Trójkąt Pawłowa Polska mentalność polityczna od Sejmu Niemego, z krótką przerwą na II Rzeczpospolitą, przez dwa prawie stulecia nosiła znamiona prawdziwego skundlenia. Elity polityczne, a także zwykli Polacy przywykli do zginania karku w stolicach państw rozbiorowych. Natomiast po II wojnie światowej polskim Rzymem dla komunistów stała się Moskwa. Tam był główny ośrodek władzy, tam można było zapewnić sobie polityczne przetrwanie, stamtąd też przychodziło namaszczenie dla polityków mających przywódcze aspiracje. Dotyczyło to wszystkich liderów komunistycznych, nie wyłączając Gomułki. W czasie sekretarzowania w Polskiej Partii Robotniczej jeździł często do Stalina i tam musiał potwierdzać w rozmowach z groźnym Gruzinem swe przywódcze aspiracje. Po październiku 1956 roku sytuacja znacznie się zmieniła. Zależność Polski od Kremla nie była już tak jednowymiarowa i jednoznaczna, a jej zakres zależał w ogromnym stopniu od międzynarodowej rangi pierwszego sekretarza PZPR. Z drugiej jednak strony Kreml, zachowując wszelkie pozory szanowania polskiej suwerenności, oplótł polskie kierownictwo polityczne, a zwłaszcza szefa partii, tak wieloma nitkami wywiadowczymi, że kontrola nad Polską stale była znacząca. Prawidłowością, bardzo niebezpieczną dla niezależności każdego pierwszego sekretarza, a tym samym i kraju, stał się obyczaj utrzymywania bliskich stosunków między sekretarzami i członkami biur politycznych obu partii - odpowiedzialnymi za określone sektory życia gospodarczego i społecznego. Dotyczyło to także premiera, ministrów kluczowych resortów - MON, MSW, MSZ, a także sekretarzy propagandy , rolnictwa i tak dalej. Więzy te dodatkowo jeszcze wzmacniały rutynowe doroczne międzynarodowe narady sektorowe przedstawicieli wszystkich państw "wspólnoty socjalistycznej". W rezultacie więc sekretarz czy członek BP przyjeżdżający do Moskwy odbywał rozmowy na swoim szczeblu partyjnym czy rządowym. Z reguły nie był przyjmowany przez Breżniewa. Wyjątki od tej reguły były wydarzeniami o specjalnej randze. I tak na przykład sensacją dnia w połowie lat siedemdziesiątych było przyjęcie Stefana Olszowskiego przez Breżniewa. Doszło do niego prawdopodobnie na prośbę Gromyki, który w ten sposób chciał zapobiec, zresztą bez skutku, odwołaniu Olszowskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych. Forma tych związków, poważnie i świadomie zinstytucjonalizowana, pomiędzy politykami z ZSRR i PRL, w szczegółach zależała w zasadzie od ich lojalności w stosunku do urzędującego pierwszego sekretarza. Mogli bowiem w rozmowach ze swymi kremlowskimi partnerami, często przy buteleczce, intrygować przeciwko swemu szefowi partii. Chociaż na ogół musieli to czynić ostrożnie, bo nigdy nie wiadomo było, jak Moskwa zareaguje. I należało się liczyć z tym, że skarga tam złożona na Gierka czy Gomułkę mogła wrócić bumerangiem do Warszawy. Z pewnością też narzekanie i donoszenie na Gierka przed Radomiem i Ursusem było znacznie bardziej niebezpieczne niż w końcówce dekady. Obok tej formy instytucjonalnych kontaktów pomiędzy liderami Związku Radzieckiego i Polski, które nabierały szczególnego znaczenia w czasie kryzysów politycznych, istniały normalne kontakty poprzez ambasadę radziecką. Poszczególni członkowie Biura Politycznego kontakty utrzymywali według swego uznania. Z tym, że za Gierka skarżenie się na przykład ambasadorowi Stanisławowi Piłotowiczowi było bezowocne, z racji zawiązanych serdecznych i przyjacielskich więzi pomiędzy pierwszym sekretarzem PZPR a ambasadorem. Aż do wydarzeń radomskich 1976 roku wszystkie meldunki ambasadora wysyłane do Moskwy były dla Gierka pozytywne. Zmieniło się to po raz pierwszy w czerwcu 1976 roku po wizycie u ambasadora Władysława Kruczka, członka BP i przewodniczącego Centralnej Rady Związków Zawodowych. Wtedy to gospodarz placówki, Stanisław Piłotowicz, wysłał alarmistyczny w treści raport o zagrożeniach politycznych, jakie niesie planowana podwyżka cen. Dzięki informacji Kruczka Kreml miał na temat planowanej podwyżki i nastrojów społecznych pełną informację. Było to na kilka dni przed strajkami i demonstracjami robotniczymi. Po odwołaniu Piłotowicza w 1977 roku ambasadorem został Piotr Abrasimow, pryncypialny aparatczyk KPZR z Leningradu, który od razu stał się ostrym recenzentem Gierka. Trzecim kanałem, bardzo ważnym z punktu widzenia Moskwy, którym napływały wieści z Polski, były informacje szefa rezydentury KGB w Warszawie. Mimo że oficjalnie KGB nie miało w krajach socjalistycznych swojej siatki szpiegowskiej, tak naprawdę rezydentura w Warszawie nie ograniczała się do informacji jawnych. Wielkość oraz szerokość jej kontaktów wywiadowczych zależała w gruncie rzeczy od energii, sprytu i przebiegłości szefa rezydentury. Za kadencji generała Pawłowa było to najdokładniejsze i najwnikliwsze źródło informacji o Polsce. Kolejnym moskiewskim kanałem informacyjnym, szczególnie ważnym za rządów Gierka, był Sektor Polski w KC KPZR. Zatrudnionych w nim było kilku pracowników znających nasz język. Kierował nimi Piotr Kostikow, człowiek wręcz zaprzyjaźniony z Gierkiem. Trzeba przyznać, że Kostikowowi od początku imponowała zażyłość z polskim pierwszym sekretarzem i odpłacał się mu za to wyjątkową życz- liwością, a nawet, można powiedzieć, oddaniem. Ponadto Kostikow uważał się trochę za człowieka, który "wymyślił" Gierka. Pisałem już o tym, że pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy Breżniew zaczął poszukiwać następcy Gomułki, Kostikow wskazał na Gierka. To niewątpliwie związało mocno tych dwóch ludzi. Ważne też, że kontakty z Breżniewem Gierek nawiązywał często właśnie za pośrednictwem Kostikowa. Innym źródłem, istotnym dla Kremla, była polska ambasada i jej komórka MSW. Służyła ona od połowy lat siedemdziesiątych, zdaniem Kostikowa, dosyć konsekwentnemu dezawuowaniu Gierka w Moskwie. Obok tych głównych dla Kremla źródeł informacji istniały jeszcze kanały drugorzędne - ich ranga zależała od bardziej lub mniej ożywionych kontaktów pomiędzy ministerstwami, jak i organizacjami społecznymi, sportowymi i politycznymi. Ważną rolę na tej mapie wpływów odgrywało niewątpliwie Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. W latach siedemdziesiątych kierował nim oddany Gierkowi Jan Szydlak. W tym miejscu warto jednak zaznaczyć, że dopóty, dopóki nie zostaną w pełni odtajnione dokumenty KGB i KC KPZR, trudno mówić o pełnej znajomości wszystkich źródeł informacji kremlowskiej oraz wynikającym z tego stopniu inwigilacji polskiego kierownictwa politycznego i gospodarczego, a także społeczeństwa przez służby wschodniego sąsiada. W tej mierze na razie mamy dalekie z pewnością od szczerych i w pełni autentycznych wspomnień opracowania dokonane z powodów komercyjnych przez Piotra Kostikowa i generała Witalija Pawłowa. Mimo ich niewątpliwego zafałszowania, widocznego wyraźnie dla wnikliwego czytelnika, są one jednak źródłem pokazującym z jednej strony mentalność polskiej elity komunistycznej, a z drugiej rolę Moskwy w intrygach pałacowych prowadzonych w Warszawie na szczytach partii komunistycznej. Zacznę od Kostikowa. W Sektorze Polskim pracował od 1964 roku. Jego kierownikiem został po kilku latach. Polskę znał rzeczywiście dobrze. Pierwszy raz zetknął się z nią jako żołnierz frontowy, następnie jako oficer służący w Grupie Północnej (czytaj: polskiej) Armii Czerwonej. Taką nazwę nosiła armia stacjonująca w Polsce od wojny do roku 1993. Po wyjściu z wojska i studiach był redaktorem "Kraju Rad" - gazety wydawanej przez Rosjan dla Polaków. Stamtąd bezpośrednio został zabrany do pracy w Sektorze Polskim w KC KPZR. Trzeba przyznać, że do Polski odnosił się na ogół z sympatią i raczej nie patrzył na nasz kraj przez okulary Wielkorusa. Gierka poznał jeszcze jako dziennikarz i miał wtedy do niego zawsze otwarty dostęp. Swą otwartością Gierek go zjednał. Mimo że Kostikow z rozmów z nim sporządzał notatki dla swoich przełożonych, Gierek mu raczej ufał. Trzeba też przyznać, że Gierek, będąc jeszcze sekretarzem na Śląsku, bez skrępowania skarżył się Kostikowowi na Gomułkę. A kiedy poczuł się przez "Wiesława" zagrożony, było to po wiecu 19 marca 1968 roku, mówił z nim o tym otwartym tekstem. Na podstawie kilku relacji przytoczonych w jego książce śmiało można stwierdzić, że Gierek chętnie - gdyby tylko powstała taka możliwość - w czasach Gomułki, skryłby się pod radziecki parasol. Jego rozmowy w tamtym okresie miały co najmniej częściowo charakter skarg składanych na szefa partii, a więc w tamtych warunkach i państwa. Generalnie można powiedzieć, że tego typu zażyłość jak Gierka z Kostikowem, szczególnie w czasach gomułkowskich, oraz ich dwuznaczne rozmowy, ułatwiały Kremlowi trzymanie Polski w ryzach. Służyło to także ograniczeniu swobody działania wobec Kremla każdego szefa PZPR. Z pewnością nie było to w polskim interesie. Na marginesie trzeba dodać, że było oczywiście nie do pomyślenia, aby polski urzędnik partyjny na zasadzie wzajemności mógł z równą do Kostikowa swobodą poruszać się wśród najwyższych aparatczyków KPZR. Tak więc bezsprzecznie praca Kostikowa i jego sektora służyła zniewoleniu Polski. I mieściła się w szeroko pojmowanym spektrum politycznych działań wywiadowczych. Oczywiście po dojściu Gierka do władzy wzajemne relacje obu panów nabrały innego charakteru. Gierek stał się suwerenem polskiej partii, który prowadząc swą grę z Kremlem, świadomie mocniej zaprzyjaźnił się z głównym urzędnikiem KPZR do spraw polskich. Od początku uznał, że więcej osiągnie przyjaźniąc się z nim i przyjmując go u siebie w domu niż trzymając go na dystans. Trzeba powiedzieć od razu, że rachuby Gierka potwierdziły się w pełni. Od pierwszego też ich spotkania w Polsce po grudniu Gierek - pierwszy sekretarz - przyjął zasadę, że nie będzie Kostikowowi przeszkadzał w nawiązywaniu jak najbliższych kontaktów z członkami polskiego kierownictwa. Nawet umawiał go z nimi za pośrednictwem swego sekretariatu. I tak w 1971 roku na przykład Kostikow przez dwa tygodnie chodził od gabinetu do gabinetu i swobodnie wypytywał o wydarzenia grudniowe i pracę nowej gierkowskiej ekipy. Na końcu wrócił do Gierka na całonocną rozmowę. W jej trakcie szef polskiej partii zapewnił szefa Sektora Polskiego, że nigdy nie będzie go pytał o treść rozmów prowadzonych z najbliższymi współpracownikami. Z tego zobowiązania się wywiązał, co Kostikow cenił sobie bardzo wysoko. Sądzę, że metoda pełnego oswojenia Kostikowa okazała się z socjotechnicznego punktu widzenia bardzo trafnym, a nawet przebiegłym, posunięciem Gierka. Kostikow stał się bowiem na Kremlu jeszcze większym niż poprzednio orędownikiem Gierka. I do końca był mu życzliwy. Dzięki niemu pierwszy sekretarz PZPR spacyfikował jeden z głównych kremlowskich kanałów informacyjnych. Gierek, mimo że często był szczery wobec Kostikowa, wszystkiego mu nigdy nie mówił. Nie powiedział mu między innymi o planowanej wizycie Nixona w Warszawie, nie mówił mu też o swych aspiracjach atomowych czy o zamiarze powtórki z podwyżki w lipcu 1976 roku. Ten tryb postępowania Gierek wykorzystał także w stosunku do ambasadora Piłotowicza - Polaka z Białorusi. Wobec niego posunął się tak daleko, że nawet zapraszał go do siebie do domu na urodziny. Tak bliska znajomość pozwoliła Gierkowi opanować drugi, jakże ważny dla Kremla, kanał informacyjny. Można więc śmiało powiedzieć, że małym w sumie kosztem, za cenę jedynie przyjacielskich gestów wobec dwóch wysokich urzędników państwa radzieckiego, Gierek wpłynął poważnie na swój pozytywny obraz u Breżniewa. Ten obraz, mimo niedobrych sygnałów nadsyłanych przez KGB, nie uległ już później znaczącym zmianom, aż do końca ich bliskiej współpracy. Dopiero strajki w 1980 roku zniszczyły opinię Gierka u poważnie chorego Leonida Iljicza. Gierek zaniedbał właściwie tylko jedno znaczące źródło informacji Kremla o sobie - rezydenturę KGB w Polsce. Po roku 1973 utożsamiana była ona z nazwiskiem generała Pawłowa. Pacyfikowanie przebiegłego asa wywiadu okazało się jednak zadaniem ponad jego siły. Gierek bowiem bał się KGB jako instytucji i wręcz unikał z nim kontaktów. W sumie więc nie zamienił nawet kilku słów z tym sprytnym szpiegiem radzieckim najwyższego szczebla. Metoda oddziaływania na Kostikowa i Piłotowicza była jednak tak skuteczna, że przebiegły generał KGB omal nie złamał sobie kariery przez Gierka i aż do zamieszek w Ursusie i Radomiu musiał miarkować się z krytycznymi wypowiedziami o nim. Kilkakrotnie za negatywne meldunki na temat pierwszego sekretarza PZPR był strofowany przez samego Andropowa. Z czasem więc zmienił metodę pisania swych raportów i nie wspominał krytycznie o samym Gierku, lecz o Polsce. W tej formie miało to być dla kremlowskich starców bardziej wkustne. W 1975 roku szef KGB nawet nosił się z zamiarem odwołania nieprzydatnego, jak sądził, rezydenta w Warszawie. Mimo wszystko dni chwały Pawłowa miały jednak dopiero nadejść. Pod koniec dekady stał się on niezaprzeczalnie głównym informatorem KGB i Kremla na temat Polski. Andropow został jego codziennym rozmówcą telefonicznym. Za zasługi na placówce w Warszawie w listopadzie 1981 roku otrzymał z rąk szefa KGB drugą gwiazdkę generalską, a tym samym został generałem lejtnantem KGB, co było wręcz niespotykanym wyrazem uznania dla jego sprytu i przenikliwości na placówce w Warszawie. Książka Pawłowa jest interesująca i ważna między innymi dlatego, że mimo przekłamań wyjawia dostatecznie dużo, by wyrobić sobie zdanie o lojalności wobec pierwszego sekretarza jego najbliższych współpracowników. Pawłow od pierwszych dni w Polsce, kraju, którym się poprzednio nie zajmował, określił swój, jak mawiał, "trójkąt wpływów" w Warszawie. Jego wierzchołkami stało się trzech członków Biura Politycznego: generał Wojciech Jaruzelski, Stanisław Kania i Stanisław Kowalczyk, a ich bezpośrednim zapleczem byli wiceminister MSW generał Mirosław Milewski i szef polskiego wywiadu wojskowego generał Czesław Kiszczak. Współpraca z najwyższymi reprezentantami SB i milicji oficjalnie była oparta na podpisanym przed laty porozumieniu pomiędzy KGB ZSRR i MSW PRL. Polskie MSW na tej podstawie miało dostarczać informacje o swych osiągnięciach wywiadowczych i polityce NATO w stosunku do krajów socjalistycznych. Sukcesem nowego rezydenta i to już od 1973 roku było nawiązanie bliskich kontaktów z generałami Ludowego Wojska Polskiego. Wykraczało to poza rozmiary porozumienia oficjalnego, ale przecież przyjaźń generała WP z generałem KGB nie była zabroniona... Mimo że Pawłow na początku swej książki oficjalnie zastrzegał, że nie było zwyczaju prowadzenia działalności szpiegowskiej w bratnich krajach, to dalej popisuje się swymi kontaktami i informatorami. Sytuacja Pawłowa w Polsce dzięki temu, że działał tu oficjalnie jako przyjaciel, była prawdziwie komfortowa. Informacje z posiedzeń Biura Politycznego otrzymywał tego samego dnia. Wystąpienie Gierka na telekonferencji po Ursusie i Radomiu dostarczono mu już w dniu tej konferencji. Chwilami odnosi się wrażenie, że generał KGB w swych źródłach informacyjnych mógł przebierać jak w ulęgałkach. W jego "trójkącie" gorzej sprawdził się jedynie minister Stanisław Kowalczyk. W związku z tym napisał: "O ile moje oczekiwania związane z Kowalczykiem nie sprawdziły się do końca (Kowalczyk stał na stanowisku, że wymiana informacji między MSW a KGB może dotyczyć tylko aspektów wspólnego bezpieczeństwa, głównie zewnętrznego, i nie rozciąga się na wewnętrzne problemy Polski), to w wypadku Kani mogę mówić o pełnym sukcesie". Otóż okazuje się, że: "[...] Kowalczyk oczywiście rozumiał, że przedstawicielstwo KGB po to właśnie istnieje, aby zbierać informacje, w tym także o sytuacji wewnętrznej w Polsce. On sam kategorycznie od pierwszego dnia naszej znajomości odmawiał rozmowy o «wewnętrznych polskich sprawach», ale nie mógł zamknąć ust innym pracownikom MSW. Ci zaś rozumieli, że wspólne interesy obu państw wymagają, aby strona radziecka była dobrze poinformowana o rzeczywistej sytuacji w Polsce i chętnie dzielili się z nami takimi informacjami. [...] aby nie dać się zasugerować informacjami MSW, od samego początku aktywnie nawiązywałem kontakty z wojskowymi. Siły zbrojne w krajach socjalistycznych odgrywały również ważną rolę polityczną, a w warunkach zimnej wojny wzrastała ona dodatkowo. Moje starania w tym kierunku nie umknęły uwadze Kowalczyka, który w gronie bliskich współpracowników zapytał kiedyś ze zdziwieniem: czego Pawłow szuka wśród wojskowych? Nie wystarczy mu ta informacja, którą my dajemy? W tym pytaniu było zapewne coś z zazdrości, typowej dla wielu Polaków" - konstatuje radziecki rezydent. Ku zadowoleniu generała Pawłowa dwa pozostałe wierzchołki wpływów były niezawodne: W ciągu siedmiu lat rządów Gierka, których byłem świadkiem (lata 1973-1980) wszystkie główne idee i koncepcje Jaruzelskiego, oprócz tych, które dotyczyły wojska, wcielał w życie jego zwolennik i wierny sojusznik w partyjnym kierownictwie, Stanisław Kania. Ci dwaj politycy tworzyli zgodnie i skutecznie działający tandem: Jaruzelski określał, co i jak należy przedsięwziąć w kierownictwie partii, aby wywrzeć pożądany wpływ na Gierka i jego otoczenie - czy to w celu niedopuszczenia do podjęcia decyzji niekorzystnych z punktu widzenia tych dwóch polityków, czy też w celu poprawienia błędu, popełnionego przez Gierka. Następnie do akcji wkraczał kipiący energią Kania, który potrafił stworzyć odpowiednią sytuację i często przeforsować własne i Jaruzelskiego stanowisko. Tajemnica sukcesu wystąpień Kani polegała na tym, że wszyscy członkowie ówczesnego kierownictwa znali nie tylko niepowstrzymaną jego energię, ale wiedzieli, kto za nim stoi.[...] W dużej mierze dzięki Kani poznałem mechanizm działania najwyższych władz w PZPR i miejsce zajmowane wewnątrz ścisłego kierownictwa przez poszczególnych jego członków. [...] Wiążąc [...] z poszczególnymi postaciami te słowa i opinie, których wysłuchiwałem przede wszystkim od Kani [...] otrzymywałem dość przejrzysty obraz tego, co dzieje się na górze. Z reguły dowiadywałem się wcześniej o przygotowywanych decyzjach biura, o planowanych zmianach kadrowych w aparacie państwowym i partyjnym, o tym, jakie problemy zamierzano omawiać na posiedzeniach plenarnych KC. [...] Nie miałem żadnych wątpliwości na temat wierności Kani ideom socjalistycznego rozwoju Polski w ramach całej wspólnoty. Pozostając Polakiem Kania uważał przy tym, że Polska powinna w tej wspólnocie odgrywać czołową rolę, zaraz po Związku Radzieckim. Kierując się tą przesłanką, Kania bacznie śledził, aby nie dopuścić do takiej zmiany politycznego kursu kraju - w polityce wewnętrznej i w międzynarodowych stosunkach politycznych i gospodarczych ze światem zachodnim - która mogłaby zaszkodzić pozycji Polski we wspólnocie. Próby zmiany polityki zagranicznej na bardziej prozachodnią podejmowali nie tylko poszczególni członkowie polskiego kierownictwa, ale i sam pierwszy sekretarz, tłumacząc je rzekomymi żywotnymi interesami narodu polskiego. Kania był jak czujny strażnik - uważnie śledził takie próby zboczenia z głównego traktu i natychmiast sygnalizował o nich swemu patronowi - Jaruzelskiemu. Wspólnie z Jaruzelskim ustalali plan przeciwdziałania i Kania przystępował do akcji, czując za sobą pewne i mocne poparcie generała. Z rozmów z samym Kanią, z opinii wygłaszanych o nim w MSW (gdzie cieszył się autentycznym autorytetem nie tylko wśród kierownictwa ministerstwa, ale także wśród szczebla średniego, a nawet szeregowych pracowników) wyniosłem przekonanie, że jeśli w kierownictwie partii nikt nie mógł dorównać jego energii i operatywności, to przy ocenach lub analizie sytuacji Kania wyraźnie opierał się na wskazówkach i radach Jaruzelskiego. Jaruzelski, jako bardziej doświadczony sternik, podpowiadał Kani, w którą stronę ma on skierować swoją energię, a Kania już sam najlepiej wiedział, jak ma jej użyć, z kim, jak i na kogo należy wywrzeć nacisk, aby otrzymać pożądany efekt. Kania doskonale orientował się w wewnątrzpartyjnych sprawach, lepiej niż Jaruzelski znał partyjną kuchnię i wiedział, jak wykorzystać znajomość tych mechanizmów. [...] Z większością moich znajomych starałem się rozmawiać jak dyplomata, który chce dowiedzieć się jak najwięcej, aby sformułować własną opinię. Żadnych profesjonalnych sztuczek wywiadowczych nie stosowałem, rozumiejąc, że mam do czynienia ze sprzymierzeńcami ideologicznymi i politycznymi. Dlatego dziwi mnie gorączkowe poszukiwanie w niektórych byłych krajach socjalistycznych agentów KGB. Przecież dla wspólnej działalności politycznej agentura naprawdę nie jest potrzebna. I kto miałby być czyim agentem, na przykład Kania moim, czy ja Kani, jeśli wymiana nosiła, nazwijmy to tak, ekwiwalentny charakter. I tak w relacji generała KGB zbliżamy się krok po kroku do oczekiwanego przez niego i jego polskich przyjaciół upadku Gierka. Polski sierpień od strony rezydentury KGB wyglądał następująco: Posiedzenia Biura Politycznego odbywały się jedno po drugim. Rozpatrywano możliwe warianty wyjścia z powstałej sytuacji i przebieg rozmów z komitetem strajkowym na Wybrzeżu. Ledwie nadążałem za śledzeniem wydarzeń i informowaniem na bieżąco centrali o decyzjach polskiego kierownictwa. Moje kontakty z Kanią były utrudnione z powodu jego zapracowania. A jednak Kania znajdował między jedną a drugą naradą krótkie chwile, abyśmy mogli wymienić się ocenami na temat zachodzących wydarzeń i omówić te niezbędne działania MSW, którym KGB mogłoby udzielić określonego wsparcia. Podczas tych pospiesznych, krótkich spotkań Kania wydawał mi się być człowiekiem, który znalazł się w swoim żywiole - energiczny, szybko reagujący na pojawiające się nowe czynniki, ale - jak poprzednio - nie posiadający jasnej perspektywicznej wizji, czemu mają służyć i jakie dalekosiężne skutki wywołają decyzje, podejmowane przez Biuro Polityczne. Szczególnie trudnym zadaniem była dla Kani ocena politycznych żądań organizatorów strajków robotniczych, które dotyczyły takich fundamentalnych zasad, jak "kierownicza" rola partii, całkowita niezależność związków zawodowych, pluralizm polityczny. W tych strategicznych problemach politycznych Kania opierał się na radach Jaruzelskiego, ale w walce taktycznej był nieprześcigniony. Kania, który potrafił trzeźwo oceniać swoje uzdolnienia w porównaniu z możliwościami i doświadczeniem Jaruzelskiego, nie dążył do objęcia funkcji I sekretarza. Postawiony przed jednoznacznym wyborem był zmuszony do wyrażenia zgody. Powstał problem, w jaki sposób wspólnie z Jaruzelskim, który obiecał mu maksymalną pomoc, zapewnić sobie większość w Biurze Politycznym, aby właśnie jego kandydatura została zarekomendowana Komitetowi Centralnemu. Po upadku Gierka bardzo korzystnie, zdaniem Pawłowa, zmieniła się sytuacja rezydentury KGB w Polsce. W miejsce Gierka, który zawsze nieufnie odnosił się do przedstawiciela KGB - pisał Pawłow - i nieufność tę zaszczepił w określonym stopniu Kowalczykowi, pojawił się zawsze mi życzliwy Kania i Milewski również jako minister spraw wewnętrznych był zwolennikiem rozszerzenia współpracy MSW i KGB. Obaj - Kania i Milewski - znali mnie dobrze i mój życzliwy stosunek do nich. Nie mniej korzystnie układały się w tym okresie moje kontakty z kierownictwem MON, gdzie dobre koleżeńskie stosunki łączyły mnie z szefem wojskowego kontrwywiadu Kiszczakiem oraz z wieloma członkami władz resortu. Znajomość z Milewskim i Kiszczakiem była dla mnie szczególnie cenna, dlatego że obaj utrzymywali bliskie kontakty z Kanią i Jaruzelskim i byli najlepiej poinformowanymi moimi rozmówcami. Na marginesie częstych rozmów o współpracy naszych służb specjalnych dowiadywałem się wielu ciekawych spraw, dotyczących ich oceny w kraju i w partii. Rozmowy te z nawiązką rekompensowały mi rzadsze niż poprzednio spotkania z Kanią i Jaruzelskim, co było spowodowane ich nowymi obowiązkami. Nie mogę się zresztą uskarżać, aby Kania czy Jaruzelski w jakiś sposób ograniczali dostęp do siebie. Po prostu zdawałem sobie sprawę z ogromu ich obowiązków i umawiałem się na spotkania tylko wówczas, kiedy naprawdę wymagała tego sytuacja. Tak więc historia, można powiedzieć, zatoczyła koło po sierpniu 1980 roku i rezydent KGB w Warszawie, jak za Bieruta, stał się spowiednikiem i mężem opatrznościowym najwyższych urzędników w państwie. To, że Polska nie stała się "Ubekistanem" (od UB), zawdzięczamy nowemu całkiem partnerowi na scenie politycznej - społeczeństwu, które, uzbrojone w "Solidarność", mimo całej armii konfidentów, wymknęło się spod policyjnej kontroli, zmieniło zupełnie bieg historii... Polityka wewnętrzna Edward Gierek na początku dekady lat siedemdziesiątych przez partnerów z kierownictwa partii traktowany był, jak wiemy, jako sekretarz przejściowy. Uważano, że ma za małe doświadczenia do kierowania państwem. Przeskok z Katowic do Warszawy wielu jego partyjnym kolegom wydawał się zbyt gwałtowny. Sądzono, że skala problemów, przed jakimi stanie, obejmując nowe stanowisko, przerośnie zdecydowanie wymiar polityka prowincjonalnego, za jakiego był uważany. Na niekorzyść Gierka przemawiało wówczas kilka czynników. Po pierwsze nie lubił Warszawy, jej atmosfery i intryg tak bardzo, że zdecydowanie źle się w niej czuł. Nie miał znaczącego doświadczenia w sprawach międzynarodowych. W Moskwie był zaledwie kilka razy wraz z Gomułką jako członek delegacji i niczym szczególnym w czasie tych wizyt się nie wykazał. Polityka europejska, nie mówiąc już o światowej, była dla niego, jak sądzono, prawdziwą terra incognita. Ponadto był w gruncie rzeczy samotny w Biurze Politycznym. W pełni mógł początkowo ufać jedynie Janowi Szydlakowi, z którym jak wiadomo przyjaźnił się od lat. Co prawda wielu polityków w kierownictwie partii, w pierwszej kolejności Edward Babiuch i Stefan Olszowski, awanse grudniowe musiało wiązać z Gierkiem, ale nie byli oni przecież jego ludźmi. Dlatego tak ważne dla dalszych politycznych losów nowego pierwszego sekretarza były pierwsze miesiące szefowania partii. Sprawą dnia dla politycznej (czytaj: nomenklaturowej) Warszawy było: czy Gierek sprawdzi się na nowej funkcji? W pierwszym okresie urzędowania Gierek zaskoczył wszystkich partnerów swym dynamizmem, który polegał na próbie zbudowania sylwetki politycznej, nie na podobieństwach, lecz przeciwieństwach wobec zachowań i postawy poprzednika. Władysław Gomułka, jak wiadomo, po czternastu latach rządzenia był zgryźliwy, kostyczny i zamknięty w sobie, natomiast Gierek od początku był inny; starał się być politykiem otwartym i poszukującym kontaktów z ludźmi. Obliczono, że Gierek w pierwszym roku urzędowania odwiedził więcej miejscowości w Polsce niż Gomułka w ciągu pięciu lat. Stale spotykał się z ludźmi, uśmiechał się do nich, patrzył im życzliwie w oczy, poklepywał po ramieniu, jednym słowem był otwarty i przyjacielski. W kontaktach wykorzystywał swe przymioty i zdolności naturalne, które jak się okazało, mogły być także ważne dla polityka komunistycznego. Ponadto Gierek po oschłym Gomułce - nie bez przesady nazwanym przez Janusza Szpotańskiego "Gnomem" - wydawał się przynosić siermiężnej socjalistycznej Polsce nowy styl i nowe czasy. Nie bez znaczenia było także to, że Gierek w obliczu trudności, przed jakimi stanął, wykazał się niespotykaną, jak na kraj komunistyczny, odwagą i determinacją. Nagłym, niezapowiedzianym wyjazdem 25 stycznia 1971 roku do strajkującej załogi stoczni szczecińskiej absolutnie zaimponował wszystkim partnerom. Postawił wszystko na jedną kartę i wygrał. Gdy przyszło więc Gierkowi rozprawiać się późną wiosną 1971 roku z nieprzyjaznym mu Moczarem, miał już w ręku wszystkie karty. Pokonał go z łatwością. Wizyta w Olsztynie na spotkaniu Moczara z jego poplecznikami dla czołówki partyjnej była wręcz szokująca. W celu zniszczenia przeciwnika Gierek nie zawahał się bowiem przed raptownym i nieuzgodnionym ani z Husakiem, ani z Breżniewem opuszczeniem zjazdu partii czechosłowackiej. A było to - warto pamiętać - w dniach szczególnej celebry Husaka, świętującego pierwszy zjazd po ostatecznym zniszczeniu Dubczeka i praskiej wiosny. Zrozumiałe więc, że w tej sytuacji Breżniewowi zależało na demonstracji jedności wschodnioeuropejskich przywódców komunistycznych, w tym obecności Gierka. Toteż szef partii polskiej po nagłej wizycie w Olsztynie po dwóch dniach powrócił do Pragi jakby nigdy nic, i wszystko dalej toczyło się normalnym rytmem. Każda rządząca, a zwłaszcza polska, partia komunistyczna mimo pozornej monolityczności była wewnętrznie rozpolitykowana, podzielona na grupy i nieformalne frakcje. Tak było z pewnością z Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą. Brak prawdziwej demokracji wewnątrzpartyjnej nie oznaczał, że nie trwała w niej nieustająca walka polityczna. Była to zazwyczaj walka nie idei, lecz ludzi. Każdy bez mała boss partyjny ciągnął za sobą licznych totumfackich, którzy z nim wiązali osobiste kariery. Ta sytuacja, stale płynna, tworzyła nieustające mniejsze i większe zagrożenia dla pierwszego sekretarza. Trzeba jednak pamiętać, że każdy z szefów partii polskiej na czym innym budował swe władztwo nad Polską. Bierut na przykład czerpał siłę z bezwzględnego i prawdziwie wiernopoddańczego podporządkowania się Stalinowi. Był nie tylko nazywany namiestnikiem Stalina, rzeczywiście pełnił swą władzę na takiej właśnie zasadzie. We wszystkich ważnych decyzjach konsultował się z wła dcą Kremla. Nawet konstytucję PRL posłał mu w tłumaczeniu do akceptacji. Nic więc dziwnego, że po śmierci potężnego Gruzina sytuacja Bieruta mocno się skomplikowała. Ponieważ jednak nie zmienił wiernopoddańczej postawy wobec gospodarzy Kremla - początkowo Malenkowa, a następnie Chruszczowa - do ostatnich swych dni cieszył się zaufaniem Moskwy. Toteż jego śmierć wprawiła Chruszczowa w niekłamane zakłopotanie. Dał temu wyraz, uczestnicząc z wielką pompą najpierw w uroczystym wyprowadzeniu zwłok Bieruta w Moskwie do samolotu, a nastepnie w jego pogrzebie. Natomiast Gomułka, w przeciwieństwie do swego poprzednika, czerpał siłę, zwłaszcza w początkowym okresie, z ogromnego poparcia udzielanego mu przez społeczeństwo. Dzięki temu w odróżnieniu od Bieruta nie musiał on "siedzieć na bagnetach Armii Czerwonej". Jego narodowy komunizm dopóty, dopóki wydawał się w pełni autentyczny, zjednywał mu poparcie nawet kardynała Wyszyńskiego. Później szef polskiej partii odszedł, można powiedzieć, od swych październikowych korzeni. W jakimś stopniu, jak już pisałem, przymuszony był do tego niejasną sytuacją prawną polskich Ziem Zachodnich. Rozumiejąc w pełni bardzo trudną sytuację geopolityczną Polski, konsekwentnie starał się być, przez cały czas władania PRL, lojalnym partnerem Kremla. Odkąd też Chruszczow uwierzył w jego lojalność, Moskwa właściwie nie wtrącała się do wewnętrznej polityki polskiej partii i Gomułka miał niekwestionowaną swobodę w jej prowadzeniu, jak i doborze współpracowników. Za posiedzeniami Biura Politycznego, jak i Komitetu Centralnego raczej nie przepadał. Z tym, że plenarne zebrania KC zwoływał w miarę regularnie, z uwagi na nadawany im wydźwięk propagandowy. Natomiast zebrania Biura Politycznego zwoływał od czasu do czasu - bez komunikatów prasowych. Uważał te posiedzenia, zwłaszcza w końcowym okresie rządów, za stratę czasu. Często zamiast mitrężyć czas na spotkania, wolał, aby jakąś uchwałę tego najwyższego gremium partyjnego ktoś mu napisał, pod na poły jego dyktando. Przedkładał ten tryb pracy, włącznie z późniejszym obiegowym podpisywaniem przez członków BP tak sporządzonego dokumentu, nad ciągłe uprzednie uzgadnianie szczegółów. Nie uważał tego za łamanie partyjnej demokracji, a raczej za zdroworozsądkowe ułatwienia w funkcjonowaniu partii. Otaczających go ludzi w większości traktował instrumentalnie, krzyczał na nich bez żadnego skrępowania i jego wola aż do marca 1968 roku z pewnością była prawem w Polsce. Ponieważ do swych współpracowników Gomułka się przyzwyczajał, więc po ustabilizowaniu się składu kierownictwa partyjnego na początku lat sześćdziesiątych zmieniał ich zazwyczaj niechętnie i z oporami. Edward Gierek, nie mając autorytetu poprzednika, a także jego doświadczenia w kierowaniu ludźmi, od początku swego władania Polską miał idée fixe stworzenia zgranej drużyny kierowniczej. Według założeń, które przyjął, miała ona kierować się najwyższym interesem kraju i w sposób lojalny, pod jego kierownictwem, sprawnie budować pomyślność Polski. Gierek uważał, że tragiczne doświadczenia z grudnia były tak przejmującą i dramatyczną w swej wymowie lekcją, że nikt nie będzie chciał jej powtórki. Dlatego też kierownictwo pogrudniowe, po pierwszych rugach, mających na celu usunięcie ludzi Gomułki, było najbardziej trwałe w historii PRL. Okazało się to jednym z największych błędów Gierka. Na marginesie można powiedzieć, że na obserwacjach i pomyłkach swego pryncypała skorzystał generał Jaruzelski, który w czasie dekady lat osiemdziesiątych zmieniał ludzi w kierownictwie państwa i partii jak rękawiczki, z końcowym efektem wiadomym... Nie pomylę się bardzo, mówiąc, że Gierek po zajęciu fotela pierwszego sekretarza popełnił szereg błędów socjotechnicznych, które w przyszłości miały mu utrudnić bieżące kontrolowanie najbliższego otoczenia. O casus Moczara (nominację na pełnego członka BP) nie można mieć do niego pretensji, jego awans bowiem na VII Plenum trzeba uznać za wynik zimnej kalkulacji na zasadzie: ty pomożesz mnie, a ja tobie. Natomiast dalsze ruchy kadrowe były za mało przemyślane. Przede wszystkim ogromnym błędem Gierka, patrząc z dzisiejszej perspektywy, było awansowanie generała Jaruzelskiego, już na VII Plenum KC, na zastępcę członka Biura Politycznego. Gomułka na przykład, w przeciwieństwie do swego następcy, całkiem słusznie od wiosny 1968 roku, to jest od mianowania Jaruzelskiego ministrem, trzymał go, można powiedzieć, "na suchym obroku" i do końca swej kariery politycznej pozostawiał jedynie w randze członka KC. Co prawda generał, za pośrednictwem Kani, przekazał wyrazy przychylności dla Gierka w pamiętnym trzecim tygodniu grudnia 1970 roku, ale nie wymagało to natychmiastowego awansu w strukturach partii. Wstrzemięźliwość wobec promowania Wojciecha Jaruzelskiego byłaby tym bardziej uzasadniona, że po grudniu 1970 roku autorytet wojska w społeczeństwie bardzo zmalał, a generał nie miał powodów do zbytniego zadowolenia ze swej postawy. Jeszcze większym błędem Gierka było awansowanie Kani w kwietniu na sekretarza KC. Pozornie było to posunięcie służące osłabieniu Moczara, ale nie zapominajmy, że los szefa "partyzantów" był już wtedy przesądzony, natomiast lojalności Kani pierwszy sekretarz partii nie mógł być absolutnie pewny. Karty historii pełne są wyczynów polityków w rodzaju Talleyranda, którzy - co prawda bez klasy byłego biskupa - stają się na zawołanie sługami nowych panów. Gierek zapomniał o odwiecznej zasadzie głoszącej, że ktoś, kto raz zdradził, na ogół uczyni to ponownie. A czymże, jak nie próbą zawiązania spisku przeciwko jego poprzednikowi, była wizyta Kani w Katowicach? Prawda, że Gierek na tym skorzystał, uzyskał bowiem przegląd sytuacji na szczytach w Warszawie, ale to nie oznaczało, że musiał zaraz za te korzyści płacić. Tym bardziej że Kania, jak mówi w swej książkowej rozmowie z Urbańczykiem, namawiał Gierka, aby z ewentualnymi awansami Jaruzelskiego, Szlachcica i jego samego odczekał, aż krew obeschnie z chodników ulic Wybrzeża. Sądzę, że mimo bogatego doświadczenia politycznego Gierek zachował jednak coś w rodzaju świeżości "prawdziwka". Dlatego jego stosunek do współpracowników był chwilami nieco idealistyczny, stąd brała się jego tęsknota za zgraną drużyną kierowniczą. Tymczasem było przecież regułą, że kolejne ekipy partyjne rządzące Polską Ludową bardziej kierowały się zasadami wilczego stada niż braterskiego związku. W przeciwieństwie do poprzednika Gierek jak najwięcej spraw państwowych i partyjnych starał się od siebie odsunąć. Ponieważ nie cierpiał do końca życia klasycznej pracy biurowej, więc chętnie obdzielał współpracowników całkiem pokaźnymi działkami zadaniowymi. Niestety nie miał zwyczaju sprawdzania i weryfikowania efektów ich pracy. W rezultacie, jak się okazało, nie mógł dogłębnie panować nad całością spraw państwowych. Dlatego nie miał stale przed oczami salda płatniczego państwa, nie orientował się dokładnie w zakusach Babiucha - nadzorującego aparat partyjny. Nie znał w pełni sytuacji w wojsku i MSW. W przeciwieństwie do zwyczajów wszystkich dyktatorów, zabiegających, aby szefowie wojska, policji, partii byli otoczeni nie tylko swymi zwolennikami, lecz także przeciwnikami patrzącymi im na ręce, Gierek przystał na powstanie prawdziwych księstw udzielnych w armii, milicji i partii. Na czele ich stali Jaruzelski, Kania, Babiuch. Dopóty, dopóki towarzyszyło mu powodzenie, a tak było właściwie jedynie do Radomia i Ursusa, metoda gierkowska nietrzymania wszystkiego pewną ręką i polegania na współpracownikach przynosiła pozornie dobre efekty. Gdy zaczęły się schody... czyli narastające trudności gospodarcze, nie było już mowy o opanowaniu sytuacji przez pierwszego sekretarza. A Polska Ludowa zaczęła w drugiej połowie dekady przypominać dryfujący statek, na którym szefowie poszczególnych pokładów kierowali się własnymi kalkulacjami, a nie poleceniami kapitana. Zacznijmy od wojska, nad którym Gierek naprawdę nigdy nie miał pełnej kontroli. Nie nosił nawet tytułu zwierzchnika sił zbrojnych, którym z jego przyzwoleniem był Piotr Jaroszewicz - zawsze mający słabość do wojska. Był bowiem tak generałem dywizji, jak i wiceministrem obrony narodowej w czasach bierutowskich. Całość spraw wojska, wbrew zasadzie divide et impera, przekazał Edward Gierek w ręce generała Jaruzelskiego. W ślad za tym poszło oddanie mu całej polityki kadrowej w armii. Dzięki temu generał konsekwentnie przez całe lata usuwał i przesuwał na boczny tor swych potężnych przeciwników, takich jak na przykład generał Sawczuk. Obdarzany dodatkowym poparciem Gierka, przejawiającym się kolejnymi awansami partyjnymi na zastępcę członka Biura Politycznego w grudniu 1970 roku i członka Biura Politycznego na VI Zjeździe partii w 1971 roku, generał Jaruzelski był prawdziwym i niekwestionowanym zarządcą Wojska Polskiego. W popieraniu go Gierek był jednak niekonsekwentny. O ile bowiem w 1973 roku awansował chętnie Jaruzelskiego na generała armii, to w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, kiedy otrzymał z Moskwy sygnał, że dobrze by było dać mu szlify marszałkowskie, zaparł się i odmówił przyznania generałowi najwyższego stopnia wojskowego w polskiej armii. Uczynił to dosłownie w ostatniej chwili, w przededniu samej nominacji, o której już było głośno, zaplanowanej z okazji kolejnej rocznicy PKWN. W "Trybunie Ludu" była już nawet przygotowana w ołowiu informacja na pierwszą stronę gazety. Efektem tej decyzji Gierka była ciężka zadra w generalskim ego. Konsekwencją blokady awansu powinno być poszukanie przez szefa partii innego ministra obrony narodowej. Na to jednak nie było Gierka stać. O ile wbrew radom Gromyki - ministra spraw zagranicznych ZSRR - zdobył się na odwołanie dobrze z nim współpracującego ministra spraw zagranicznych PRL Stefana Olszowskiego, to Jaruzelskiego nie odważył się ruszyć. Gdyby znał z góry wyroki historii, pewnie by tak zrobił, nie wziął jednak pod uwagę ambicji generała. Na usprawiedliwienie Gierka można powiedzieć, że miał prawo nie traktować Jaruzelskiego jako rywala. W żadnym bowiem kraju socjalistycznym szef armii nigdy nie został szefem partii. Polska jednak zawsze była nietypowa i o ile bonapartystowski wariant komunizmu miał się gdzieś zdarzyć, mogło to, jak się okazało, mieć miejsce właśnie w Polsce. W ostatnim okresie sprawowania władzy, a konkretnie na VIII Zjeździe partii w lutym 1980 roku, Gierek zrozumiał, że Jaruzelski może stać się jego rywalem. Po upadku Piotra Jaroszewicza, którego z rządu wymanewrowali wspólnie Kania z Babiuchem, zaproponował mu funkcję premiera, lecz generał odmówił, uzasadniając to swoją niekompetencją. Nieszczęsnemu Gierkowi nawet się wówczas nie śniło, jakim to zapobiegliwym kolekcjonerem funkcji publicznych będzie w niedalekiej już przyszłości generał Jaruzelski. Kiedy bowiem dokładnie rok później obejmie funkcje premiera, nie odda stanowiska ministra obrony. A gdy jesienią 1981 roku zostanie pierwszym sekretarzem partii, nie zrezygnuje ani z posady premiera, ani ministra, a wkrótce do swych wawrzynów doda jeszcze coś zgoła nowego - funkcję przewodniczącego Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Bez trudu można więc dojść do wniosku, że brak umiejętności właściwej oceny ambicji najbliższych współpracowników należał do największych słabości Gierka. Najbardziej chyba rozczarował go jednak Franciszek Szlachcic - polityk, bez przesady, "wymyślony" przez Gierka. Styl i sposób usunięcia Gomułki sprawił, że bardzo wielu ludzi z kierownictwa partii zaczęło podświadomie przymierzać się do schedy po nim. I tak po Moczarze najniespodziewaniej głównym konkurentem Edwarda Gierka do kierowania partią stał się na krótko prawdziwy milicjant. Na początku lat siedemdziesiątych Franciszek Szlachcic - generał milicji, wieloletni wiceminister MSW, a od stycznia 1971 roku pełny minister - zdołał owinąć sobie Gierka wokół palca. Obaj znali się dobrze ze Śląska i nie wiedzieć czemu, nowy pierwszy sekretarz upatrzył sobie tego milicjanta na swego Zenona Kliszkę - czyli najbliższego wszechmocnego współpracownika. Gierek niestety nie pamiętał, bo z pewnością wiedział, że zanim Kliszko stał się drugim człowiekiem w państwie, minęły trzy lata od października 1956 roku. Był to dla Gomułki okres dostatecznie długi, by sprawdzić wszystkie jego wady i zalety. Natomiast Gierek w przypadku Szlachcica niepotrzebnie się pośpieszył. Na VI Zjeździe partii uczynił go niespodziewanie jedną swą decyzją (formalnie był to wybór) tak sekretarzem KC, jak i członkiem Biura Politycznego. Szlachcicowi od nadmiaru powodzenia natychmiast jednak przewróciło się w głowie i zamiast pracować na rzecz szefa, od początku zaczął konsekwentnie zmierzać do izolowania go od najbliższych współpracowników. Stosował przy tym, jak zapewniał Gierek po latach, metody szantażu i prowokacji. Zachowywał się w KC, jak powiedział Jan Szydlak, jak typowy "bezpieczniak" przeniesiony w nowe środowisko. Grzebał z upodobaniem w aktach personalnych członków BP i szukał na nich tak zwanych haków - czyli kompromitujących z punktu widzenia systemu szczegółów w życiorysach. Ze wszystkim, co znalazł, biegł do Gierka, lecz nie mówił tego wprost na zasadzie: towarzysz X.Y. jest taki i taki, lecz z zatroskaniem wyrażał się oględnie o "upatrzonych" osobach. Odbywało się to w ten sposób, że Szlachcic mówił, iż martwi się o Janka, Staszka czy Stefana, bo ma on takie czy inne słabości. Trzeba mu będzie pomóc - stwierdzał pseudożyczliwie, z pozorną troską, zasiawszy uprzednio odpowiednią dozę wątpliwości czy niepokoju w umyśle pierwszego. W ten sposób konsekwentnie i metodycznie starał się podkopać pozycję najbliższych Gierkowi ludzi. Dopóty, dopóki jego zapędy nie zagrażały bezpośrednio pozycji pierwszego sekretarza, nie zważał on na to, a nawet więcej - tolerował i pozwalał Szlachcicowi właściwie na wszystko. Czerwone światło zapaliło się Gierkowi przed oczami, dopiero gdy usłyszał, że towarzysz Szlachcic nalega, aby nazywać go drugim sekretarzem partii. Niebawem zaczęły w KC krążyć pogłoski, że Szlachcic zamierza "wyszykować" dla Gierka tytuł przewodniczącego partii, a sam pragnie objąć operacyjną pozycję pierwszego sekretarza. Prawdziwego strachu, co do lojalności i rzeczywistych zamiarów Szlachcica, napędził Gierkowi dopiero sam Breżniew. W czasie wizyty Gierka na Kremlu Breżniew powiedział wprost, że według posiadanych w Moskwie informacji pupil Gierka jest nielojalny wobec swego szefa i chce go zastąpić na najwyższym stanowisku w partii. Ponieważ w tamtym czasie Gierek był wciąż ulubieńcem Breżniewa, przeto nie widział żadnego powodu, aby kryć Szlachcica. Dowody przedstawione Gierkowi, a były tam również próby dogadania się z Kremlem za jego plecami, spowodowały, że po powrocie z Moskwy, czym prędzej, na plenum Komitetu Centralnego Szlachcic został odwołany z funkcji sekretarza KC. Co prawda pozostał członkiem Biura Politycznego, ale przestał bezpośrednio zarządzać jakąś istotną dziedziną życia partyjnego bądź państwowego. Znaleziono dla niego doprawdy bezpieczne, z punktu widzenia kolegów zasiadających w Biurze Politycznym, stanowisko prezesa Polskiego Komitetu Normalizacji i Miar. Tam nawet jako stary milicjant i "bezpieczniak" miał bardzo ograniczone pole działania... Tym razem więc Gierek nie popełnił takiego błędu jak z Moczarem. Zmiana ta, trzeba przyznać, została dokonana w rękawiczkach. "Towarzysz Franciszek", jak go nazywali wtajemniczeni ludzie nomenklatury, był tytularnym członkiem Biura Politycznego jeszcze przez z górą rok - aż do VII Zjazdu, czyli do grudnia 1975 roku. Szlachcic od dnia swej klęski na posiedzeniach kierowniczego gremium partyjnego siedział cicho, nie byłby jednak sobą, gdyby raz jeszcze się nie przypomniał. Było to na trzy miesiące przed zjazdem. Na posiedzeniu Biura, na którym rozpatrywano tak zwaną listę centralnych delegatów na zjazd, a lokowano ich po kilku w każdym województwie, niedawny pretendent do stanowiska pierwszego sekretarza nie znalazł nigdzie swego nazwiska. Zdesperowany odkryciem zabrał głos i powołując się na swój partyjny dorobek, jak i na fakt, że we wszystkich zjazdach PZPR brał udział jako delegat - prosił o umożliwienie mu wzięcia udziału w zjeździe, nie w charakterze ustępującego członka władz partyjnych, lecz normalnego delegata. Zgłaszając swą prośbę, Szlachcic nie wziął jednak pod uwagę niechęci, a nawet nienawiści, jaką zdążył sobie zaskarbić w tym gronie. Nie był oczywiście Berią w dniu ostatniego posiedzenia Biura Politycznego KPZR w czerwcu 1953 roku, ale nie mógł liczyć w potrzebie na większe od niego poparcie towarzyszy. Jako pierwszy po Szlachciu natychmiast zabrał głos Piotr Jaroszewicz i w ostrych słowach, kierując się niewątpliwie obawą, aby Gierek się nie rozmyślił, oświadczył kategorycznym tonem, że jest to niemożliwe. Wprost też oskarżył Szlachcica o intryganctwo i rozbijanie jedności kierownictwa partii... W tej sytuacji Szlachcic ponownie zabrał głos i tym razem, już nie w tonie na poły błagalnym, zaatakował całą pogrudniową politykę partii. Nie zostawił suchej nitki ani na Gierku, ani na Jaroszewiczu. Gdy skończył, głos zabrał pierwszy sekretarz KC PZPR i poprosił wszystkich obecnych o wypowiedzenie się w tej sprawie. Tym samym, chcąc nie chcąc, Edward Gierek po raz drugi w życiu (pierwszy raz w grudniu 1970 roku przed VII Plenum) poprosił o wotum zaufania Biura Politycznego dla siebie. Dopiero wtedy widać było wyraźnie osamotnienie w tym gronie Franciszka Szlachcica. Zebranie nie było uprzednio przygotowane i miało spontaniczny charakter. Mimo to nikt nie zostawił suchej nitki na antagoniście Gierka, wszyscy odmówili mu kwalifikacji politycznych do współkierowania partią. W ten sposób Franciszek Szlachcic został na własne życzenie potępiony przez całe Biuro Polityczne. To zamknęło mu drogę do dalszej kariery. Po upadku Gierka we wrześniu 1980 roku mimo usilnych starań nie zdołał, nawet jako ofiara Gierka, powrócić już nie tylko do ścisłego kierownictwa PZPR, ale choćby do Komitetu Centralnego. Gierek po latach nie chciał specjalnie rozwodzić się nad przyczynami upadku Szlachcica. Znacznie chętniej mówił o konsekwentnym cywilizowaniu partii przez siebie. Podkreślił, że wbrew praktykom stosowanym na wschodzie nie zniszczył ani Moczara, ani Szlachcica. Nie odesłał ich też na znacznie wygodniejszą, ze swego punktu widzenia, emeryturę. Tak, zdaniem Gierka, z pewnością postąpiłby Gomułka. Ponieważ przegrani w Polsce politycy nie mogli przejść tak jak na Zachodzie do biznesu, więc Gierek znalazł im obrzeża polityki. Gdzie trwali, jego zdaniem, spokojnie na funkcjach ministerialnych, wiodąc dostatnie życie bez żadnych szykan... Swoją drogą Franciszek Szlachcic ze swym protestem wyrwał się, nie przymierzając - proszę wybaczyć ten kolokwializm - jak nagi w pokrzywy. W tamtych dniach, na przełomie lata i jesieni 1975 roku, Gierek był niewątpliwie u szczytu powodzenia. Kryzys finansowy był jeszcze skryty pod stołem, przy którym zasiadło społeczeństwo, oficjalnie kraj dynamicznie się rozwijał, z roku na rok notując dwucyfrowe wzrosty PKB, a Gierek zakończył - wydawało się - z sukcesem reformę administracyjną. W miejsce siedemnastu województw ziemskich i dwóch grodzkich powstało czterdzieści dziewięć nowych. W ten sposób do rangi ważnych ośrodków administracyjnych zostały dźwignięte tak małe miasta jak Sieradz, Suwałki, Chełm czy Tarnobrzeg. W warunkach gospodarki nakazowo-rozdzielczej i centralnie planowanej administracja pełniła rolę czynnika miastotwórczego. Stąd te małe miasta, często historyczne, na ćwierć wieku, jak się okazało, stanęły przed historyczną szansą. Wielu apologetów tamtej reformy zwracało uwagę na podobieństwa nowych województw z francuskimi departamentami. Reforma zniosła powiaty i teoretycznie przybliżyła władze do społeczeństwa. Odtąd więcej spraw przeciętny obywatel mógł załatwić w gminie i "z byle czym" nie musiał jeździć do powiatu. Nie te jednak względy były najważniejsze przy projektowaniu reformy, politycy, jak zwykle, oglądali się przede wszystkim na spodziewane korzyści polityczne. Gierek jako działacz partyjny wyrosły z układu wojewódzkiego był obeznany w pełni z formami terenowych spisków przeciwko centrali. Wprowadzając reformę, jednoznacznie rozbił potęgę sekretarzy wojewódzkich. Powiększył ich grono prawie trzykrotnie. Odtąd z tej strony nie musiał obawiać się zagrożenia. Miało ono jednak, jak to zwykle bywa, przyjść niebawem z całkiem innego kierunku. Reformę administracyjną w partii, w tym przeprowadzenie zmian kadrowych, a przede wszystkim obsadę nowych komitetów wojewódzkich, Gierek powierzył, zgodnie ze swą praktyką, resortowemu sekretarzowi od spraw partii - Edwardowi Babiuchowi. W tamtym okresie opowiadano w Warszawie dowcipy o tym, jak "Mały Edzio" (w odróżnieniu od "Dużego" - Edwarda Gierka) rozstawia kadry partyjne w kraju. Wielu starych sekretarzy wojewódzkich, na wieść o utracie dotychczasowej pozycji, miało podobno, opuszczając gabinet "numeru drugiego" w partii, jak mówiono drwiąco, trafiać do szafy zamiast do drzwi wyjściowych. Stres, jakiemu poddał Babiuch średnie kadry partyjne, miał niebawem odbić się czkawką nie tylko jemu, lecz także "dużemu" Edwardowi. Poważnym minusem nowego podziału kraju, zupełnie bagatelizowanym przez władze, były koszty tego przedsięwzięcia. Powiatowe budynki były niewystarczające dla urzędów wojewódzkich. To samo dotyczyło siedzib komitetów wojewódzkich partii i wszelkich innych stronnictw i organizacji. Do tego doszedł nieuchronny w takich sytuacjach bałagan organizacyjny. A pamiętajmy, że koszty tej reformy przyszło państwu ponosić w najbardziej nieodpowiednim momencie, gdy finanse centralne zaczęły trzeszczeć w szwach od nadmiaru inwestycji. W ten sposób reforma, chyba nie do końca przemyślana, przyczyniła się znacznie do zwiększenia budżetowych kłopotów państwa w drugiej części dekady lat siedemdziesiątych. Zabawne i smutne, ale bez trudu można dojść do wniosku na podstawie doświadczeń premiera Jerzego Buzka, że jako nacja nie mamy zdolności do wyciągania nauk z raz poniesionych porażek. W 1999 roku, gdy III Rzeczpospolita podjęła próbę likwidacji reformy gierkowskiej, nowemu państwu przyszło zapłacić za nią cenę nie mniejszą niż w latach 1975-1980. A mówi się podobno, że w historii nic dwa razy się nie zdarza... Jesień 1975 roku nie była dla Gierka szczęśliwa. Po raz pierwszy Polska miała trudności ze spłatą zadłużenia dewizowego wobec banków zachodnich. Brakujące na przykład 100 milionów dolarów spłacono dzięki pożyczce z ZSRR. Na tej podstawie, za kilka już lat, Zachód będzie przypuszczał, że w razie wyczerpania polskich zdolności płatniczych nasze długi spłaci wschodni sąsiad. Ponadto Gierkowi zaszkodził jego niedawny faworyt Franciszek Szlachcic. Casus "Franka" wzbudził powszechne wątpliwości u członków BP co do trafności polityki kadrowej pierwszego sekretarza. Znacznie jednak gorsza dla Gierka od błędu z tak zwanym przeawansowaniem eksministra MSW była decyzja wprowadzenia zmian w konstytucji PRL. Rzecz poszła o dwie sprawy. Pierwsza dotyczyła umocowania partii w państwie, a druga sojuszu polsko-radzieckiego. Odtąd w konstytucji miał być zapis o kierowniczej roli w państwie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Ponadto miał być specjalny punkt mówiący, że Polska Ludowa jest związana trwałym sojuszem z ZSRR. Obie zmiany zaplanowane w tekście ustawy zasadniczej PRL wywołały w kraju pierwsze od lat masowe sprzeciwy tak zwanych środowisk opiniotwórczych. Po raz pierwszy w dekadzie gierkowskiej pojawiło się kilka listów protestujących przeciwko planowanym przez niego zmianom. W sumie listy te podpisało kilkuset intelektualistów i ludzi kultury. Gierek był tymi protestami szczerze zaskoczony, bo, jak mi powiedział, zupełnie ich się nie spodziewał. Społeczeństwo bowiem, trzeba pamiętać, zostało w gierkowskiej dekadzie skutecznie uśpione konsumpcyjną polityką partii. Przez lata hamowana konsumpcja, dzięki eksemigrantowi z Francji i Belgii, triumfalnie wkroczyła nad Wisłę. Do niedawna tak aktywni opozycjoniści marcowi i pomarcowi w pierwszych latach gierkowskich musieli z konieczności popaść w stan przymusowego kilkuletniego uśpienia. Zwolniony wówczas z więzienia Adam Michnik, zamiast konspirować, najspokojniej kończył studia historyczne na uniwersytecie w Poznaniu. Podobnie bohater opozycji Karol Modzelewski - ukarany dwoma wyrokami jeszcze gomułkowskimi - po wypuszczeniu na wolność zajął się poważną pracą naukową i wykładami we Włoszech. Wydawało się dosyć powszechnie, że polityką Gierka społeczeństwo zostało skutecznie pozbawione wszelkich marzeń opozycyjnych. Próby poderwania ludzi do najmniejszego chociażby oporu kończyły się niepowodzeniem. Zniecierpliwiony tym niekoronowany król kontestacji w Polsce - Stefan Kisielewski ("Kisiel") - 27 kwietnia 1973 roku zanotował w dzienniku: "Młodzież marcowa to ostatnie drożdże, jakie znam - ostatnia grupa fermentująca, inteligentna. Teraz już przyjdą wielkomiejskie białe kołnierzyki, dbające tylko o forsę. A Amerykanom w to graj: chcą nam dać forsę, chcą na wielką skalę handlować ze Wschodem, aby zrzucić nas ze swego sumienia, aby nie musieć wtrącać się w wewnętrzne sprawy Rosji i jej imperium. Idzie głucha tępa pragmatyczna cisza". Następnego dnia w swym dzienniku uzupełnia tę myśl słowami: "Rośnie pokolenie bez ideałów, bo ten socjalizm werbalny jest tylko przykrywką dla pragmatyzmu, egoizmu, ideowego zobojętnienia". Raz jeszcze okazało się więc, że Marks z Engelsem mieli rację, bowiem byt określił świadomość Polaków na całe pięć lat. Dla pokonania komunistów nie wystarczały przeto racje moralne, tych bowiem potencjalni opozycjoniści mieli w nadmiarze, potrzebne było nade wszystko zwątpienie społeczne i załamanie gospodarcze kraju. Dlatego można powiedzieć, że Gierek wiedział, co robi, starając się kupić przychylność Polaków za pomocą socjalistycznego chociażby dobrobytu. Mimo że dostatek nad Wisłą jeszcze trwał, a partia przekonywała, że "Polak potrafi", szybkimi krokami nadchodziło nowe... Pierwsza ruszyła się inteligencja, jako z natury rzeczy najbardziej podejrzliwa i nieufna. To ruszenie się mogło być o tyle zaskakujące, że nie dotyczyło "pełnej michy", lecz imponderabiliów. Protesty konstytucyjne zaskoczyły i przeraziły Gierka. Nie chciał i nie planował żadnej awantury politycznej. Ludzi kultury cenił, lecz nie sądził, że poprawki wywołają tak wielkie protesty. Edward Gierek prowadził bowiem w tamtych latach zupełnie zakonspirowany przed opinią publiczną wielki mecz z Kremlem. Jego celem było zdobycie dla Polski znacznie większego zakresu niezależności politycznej. Warunkiem powodzenia było wysforowanie się Polski na pozycję zdecydowanego lidera gospodarczego w tak zwanej wspólnocie socjalistycznej. Po uzyskaniu mocnej pozycji gospodarczej Gierek chciał renegocjować pozycję polityczną Polski wewnątrz wspólnoty państw należących do obozu radzieckiego. Poprawkami w konstytucji natomiast zamierzał, jak zapewniał, zwyczajnie "uśpić" Breżniewa i stworzyć sobie większy zakres swobody manewru w polityce zagranicznej. Dlatego gdy na jego biurko zaczęły spływać protesty opatrzone znanymi nazwiskami, a łącznie na listach było ich z górą sześćset, spróbował salomonowego rozwiązania. Dozgonną przyjaźń z ZSRR przesunął do preambuły konstytucyjnej. Zmniejszył tym formalne znaczenie owego zapisu, ale poczucia niesmaku i niezadowolenia kręgów opiniotwórczych tym samym, niestety, nie usunął. Po latach powiedział, że gdyby ktoś go ostrzegł o tego typu reperkusjach społecznych i politycznych, nigdy nie zaczynałby tej sprawy. Natomiast po fali protestów, nagłośnionych przez Radio Wolna Europa, ręce miał już związane. W nowej sytuacji kompletna rezygnacja z jakiegokolwiek zapisu na temat przyjaźni wywołałaby niewątpliwie niezadowolenie Kremla. Tak więc salomonowa decyzja Gierka, jak stwierdził ze smutkiem, nikogo wtedy nie zadowoliła. W roku 1976 okazało się jednak, że czas spokoju w Polsce mija i w końcu nadchodzi wyśniona przez opozycję burza. Posadami gierkowskiej Polski w czerwcu 1976 roku zatrzęsły protesty przeciwko podwyżkom cen. Na ile protesty te były spontaniczne, a na ile organizowane, dziś trudno ocenić. Jeśli istniały jakieś dokumenty, zostały poniszczone. Piotr Jaroszewicz był w każdym razie do śmierci przekonany, że strajki zostały zorganizowane przez służby specjalne PRL. Za nimi mieli wówczas stać - zdaniem byłego premiera - Stanisław Kania, ówczesny sekretarz i członek Biura Politycznego KC PZPR, oraz Stanisław Kowalczyk, minister spraw wewnętrznych i członek Biura Politycznego PZPR. Piotr Jaroszewicz o załamaniu się polityki gospodarczej i wydarzeniach czerwcowych tak pisał: [...] Postępującą dezintegrację kierownictwa partii wyraźnie było można dostrzec na tle wypadków czerwcowych 1976 roku [...] o niepowodzeniu całego przedsięwzięcia zdecydowała nielojalna postawa części członków kierownictwa partii [...] jestem głęboko przekonany, że wypadki w Radomiu i Ursusie były inspirowane. Przypominam sobie, że na zdjęciach z rozbijania sklepów i palenia budynków w Radomiu wskazywano osoby nieznane w tym mieście, a które wyraźnie kierowały zajściami [...] kto ich przygotowywał i posyłał? Kto ich później osłaniał i ukrywał? Kim byli? Tego nigdy nie ustalono [...] w czasie niepokojów w Ursusie kierownictwo Komitetu Warszawskiego PZPR nie podjęło żadnych działań politycznych i organizacyjnych, nikt z przedstawicieli instancji nie zajął się sprawą, nie zjawił w zakładach, a władze bezpieczeństwa Warszawy pozostawały bezczynne, choć przerwano ruch kolejowy, zniszczono szyny i rozjazdy na ważnym międzynarodowym przelocie przez Polskę. Specjaliści kolejowi, którzy likwidowali zniszczenia urządzeń kolejowych i taboru w rejonie Ursusa, potwierdzali, że dokonanie tak poważnych zniszczeń w stosunkowo krótkim czasie mogło być możliwe tylko w warunkach, kiedy były one zawczasu zaplanowane i przygotowane, a sprawcom zapewniono bezkarność. Do dziś jestem przekonany, że organizatorami i wykonawcami owych zniszczeń nie mogli być robotnicy Ursusa. Robotnicy w czasie wszystkich protestów nigdy nie niszczyli wypracowanego przez siebie mienia. Przeciwnie, starali się je ochraniać przed stratami [...]. Kiedy rano tego dnia wezwałem do telefonu Stanisława Kowalczyka, aby mnie poinformował o sytuacji w kraju, a przede wszystkim w Radomiu, odpowiedział, że właściwie nie bardzo wie, co się dzieje, ponieważ w resorcie został powołany sztab, którym kieruje sekretarz Komitetu Centralnego Stanisław Kania, i że sztab ten przejął kierowanie resortem [...] Zapytałem Kowalczyka, na czyje polecenie został powołany ów sztab. Odpowiedział mi, że jest to chyba decyzja sekretarza Kani, który w tym momencie faktycznie kieruje resortem spraw wewnętrznych [...] niezadowolenie czy nawet oburzenie ludzi i przejawy protestu były rzeczą naturalną. Jednak to niezadowolenie wykorzystano dla intrygi. Nie robotnicy Radomia i Ursusa rabowali, podpalali i niszczyli swe miasta. Nie robotnicy rozpoczęli burdy. Nie oni przygotowali zawczasu plakaty, ulotki i hasła. Nie oni sparaliżowali władze, organizacje i instancje partyjne, milicję. Robotnicy protestowali, ale nie rzucali iskry pożarów [...]. Kiedy nazajutrz po przemówieniu w telewizji, rano o dziesiątej, poszedłem do Gierka ze swoją dymisją, powiedziałem mu, że najpierw trzeba dokonać zmian w Biurze Politycznym, dopiero potem zaczynać poważne reformy w gospodarce. Podejrzewałem i do dziś tego podejrzenia się nie pozbyłem, że grupa członków Biura Politycznego zmierzała już wówczas do wykorzystania sytuacji do zmiany kierownictwa. Zażądałem od Gierka wyprowadzenia z Biura Kani i Kowalczyka. Ale wszystko zakończyło się tak, jak zakończyło. Ja [...] popełniłem błąd, że zgodziłem się zostać na stanowisku premiera, a Gierek popełnił błąd, że pozostawił Kanię i Kowalczyka. Do dziś traktuję ich ówczesne poczynania jako pierwszą próbę zdobycia władzy w partii. Jeszcze wtedy nieudaną, może właśnie dlatego, że tak szybko odebrałem im szansę, wycofując zmiany cen. Na marginesie powiem, że Kania jakoś dowiedział się, że zażądałem jego odejścia, i nigdy mi tego nie darował. Do dziś także podejrzewam, że późniejsze "ścieżki zdrowia" organizowane przez władze bezpieczeństwa za zgodą Kani i procesy sądowe były dalszym ciągiem akcji, mającej na celu wytwarzanie antyrządowych nastrojów, wciskanie w ręce opozycji argumentów antyrządowej propagandy, chociaż rząd nie ponosił za to żadnej odpowiedzialności [...]. Po czerwcu 1976 roku wyraźnie pogłębiło się rozprzężenie w działaniu Biura Politycznego i Sekretariatu KC, a także w relacji kierownictwo partii - rząd. Źródłem tego rozprzężenia były coraz aktywniejsze i śmielsze poczynania poszczególnych członków kierownictwa partii, nadal zmierzających do usunięcia ze stanowisk najpierw premiera, a następnie pierwszego sekretarza. Tworzyły się koterie, ich skład ulegał pewnym zmianom w miarę rozwoju sytuacji i zabiegów o zjednanie sobie zwolenników wśród członków KC, a przede wszystkim w województwach. Podziały w Biurze odbijały się echem we wszystkich strukturach partii i państwa przed VIII Zjazdem [...]. Zdaję sobie sprawę, że opinia byłego premiera jest mocno subiektywna, a przez to może wzbudzać sporo zastrzeżeń. Faktem jest jednak, że nie była odosobniona. Podobne poglądy na temat wydarzeń czerwcowych mieli i inni przywódcy peerelowscy, w tym Gierek i Szydlak. Generalnie na wydarzenia z historii ostatniego półwiecza w Polsce Ludowej zwykło się patrzeć schematycznie. Na zasadzie, że wszystkie protesty czy bunty przeciwko władzy były z założenia szlachetne i wspaniałe. Inna natomiast "kalka" pojęciowa, na temat nie tak odległej przeszłości, dotyczy monolityczności z jednej strony obozu władzy, a z drugiej społeczeństwa. Wszystkie te schematy nie przybliżają nas, niestety, do prawdy. Tymczasem w drugiej połowie lat siedemdziesiątych faktem niewątpliwym były głębokie podziały w kierownictwie PZPR. Podziały te wpływały na zakres swobód obywatelskich. Dzięki nim opozycja raz miała się lepiej, a raz gorzej. Często też tak było, że poszczególne frakcje partyjne wygrywały przeciwko sobie opozycję, korzystając z jej istnienia. Bywało też odwrotnie, że opozycja rosła w siłę z powodu podziałów w obozie władzy. Podziały te przebiegały na kilku płaszczyznach. Do zasadniczych należał stosunek do opozycji i poszukiwanie sposobu wyjścia z pogłębiającej się recesji gospodarczej. Jeśli chodzi o sprawę pierwszą, a więc tak zwaną opozycję demokratyczną, trzeba jasno powiedzieć, że niezwykły wręcz jej rozwój w Polsce po czerwcu 1976 roku wynikał przede wszystkim z postawy i wahań Edwarda Gierka. Pierwszy sekretarz, jako człowiek niezdecydowany i z biegiem lat coraz bardziej bezradny, nie miał właściwie jednolitego poglądu na temat metod postępowania z opozycją. Trzeba stwierdzić, że jak na człowieka uważanego za dyktatora, miał zaskakującą ambicję budowania państwa bez więźniów politycznych. Z drugiej jednak strony nie zdecydował się - bo chyba nie potrafił tego ani on, ani jego obóz - na podjęcie otwartej dyskusji z poglądami wyrażanymi przez opozycjonistów. W tej sytuacji obozowi władzy pozostało jedynie milicyjne nękanie poszczególnych grup opozycyjnych i czekanie, że "ta choroba, na zdrowym ciele Polski Ludowej" minie jak trądzik i wszystko powróci z biegiem czasu do gierkowskiej la belle epoque, czyli pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. Tak jak dla Gierka zaskoczeniem były protesty w sprawie konstytucji, to w jeszcze większe zdumienie wprawiło go powstanie Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCIO) i Komitetu Obrony Robotników (KOR). Rzecz zrozumiała, że Gierek mógł w połowie lat siedemdziesiątych bez trudu zamknąć za kratkami całą opozycję. Niewątpliwie tak zresztą postąpiłby Gomułka, który - przypomnijmy - za nieopublikowany nawet manifest autorów - Kuronia i Modzelewskiego - zamknął na trzy lata. Jeszcze w 1980 roku generałowie MSW (generał Pożoga) zapewniali Gierka, że całą opozycję mogą "nakryć czapkami" (czytaj: osadzić w więzieniach) w ciągu najwyżej trzech dni. Na aresztowanie całej opozycji przez lata czekali też tak aktywiści partyjni i członkowie jego Biura Politycznego, jak i Breżniew z Husakiem, Żiwkowem i Honeckerem. Powszechnie się uważa, że Gierka aż do końca jego kariery politycznej od rozpędzenia opozycji powstrzymywała obawa przed reakcją świata zachodniego. Sądzi się, że Gierek w dobie pohelsińskiej ("trzeci koszyk" - prawa człowieka) spotkałby się ze słowami potępienia ze strony polityków zachodnich. Ja zaś sądzę, że Gierek musiałby się liczyć jedynie ze zwykłymi dąsami, a nie restrykcjami. W końcu Ceau.escu, trzymający żelazną ręką społeczeństwo rumuńskie i osadzający w sposób bezwzględny w więzieniach wszystkich opozycjonistów, od królowej Elżbiety II, jak gdyby nigdy nic, otrzymał tytuł szlachecki... Nikt też z powodu gnębienia opozycji przez - jak go nazywano - "Słońce Karpat" nie zamierzał pozbawiać Rumunii linii kredytowych w bankach zachodnich. Kurek z dolarami dla Rumunii, warto pamiętać, zamknęli w końcu nie bankierzy zachodni, lecz sam Ceau.escu, przestraszony konsekwencjami zbyt dużego zadłużenia swego kraju. Jeśli chodzi o Gierka, powody, dla których zachowywał się wstrzemięźliwie wobec opozycji, były zgoła innej natury. Dla niego nieznośne było, że rozpoczynając wojnę z opozycją wszedłby, chcąc nie chcąc, na ścieżkę wojenną z własnym narodem. A było tak z powodów moralnych, a także własnego wyobrażenia o sobie i swej misji. Państwo represyjne było mu po prostu nienawistne. Dlatego bez uwzględnienia cech osobowych Gierka nie sposób zrozumieć całego splotu wydarzeń w Polsce, których wynikiem było powstanie w sumie niepowtarzalnego zjawiska, jakim była "Solidarność". Tak samo jak pierestrojki nikt nie pojmie bez poznania osobowości Gorbaczowa. To, że w latach siedemdziesiątych dało się w Polsce żyć, że nie było seansów nienawiści, że milicja i SB były krótko trzymane, zawdzięczamy, jako społeczeństwo, osobowości Gierka... Tym bardziej więc postawa pierwszego sekretarza jest godna odnotowania. Mając ogromne problemy gospodarcze nie stracił głowy, gdy po czerwcu 1976 roku w jego domniemanym kajecie "Spraw do załatwienia" pojawiła się jeszcze pilna konieczność uporania się z opozycją demokratyczną. Kunktatorstwo Gierka, jakim się w tej sprawie wykazał, sprawiało, że z jednej strony rozwijały się struktury podziemne, a z drugiej narastała dzika wściekłość aparatu partyjnego i milicyjnego, z trudem godzącego się z niezrozumiałą biernością pierwszego sekretarza. Od początku w szeregach MO i SB rodziło to rozgoryczenie, a także skrywaną ochotę do buntu. Natomiast w wąskich kręgach aparatu zaczęło narastać przekonanie o potrzebie wymiany Gierka. Jego polityka zaczęła bowiem godzić w podstawowe interesy "nowej klasy", czyli tak zwanej nomenklatury. Edward Gierek w sposób niedostrzegalny dla siebie stał się człowiekiem destabilizującym coraz bardziej i coraz dotkliwiej podstawy ustroju. Na nic bowiem były uzbrojone po zęby "policje tajne i dwupłciowe", jak nazywał je Norwid, gdy szef partii trzymał te potężne i dobrze wyszkolone służby na krótkiej smyczy. Opór Gierka przeciwko zamachowi na prawa obywatelskie - a do tego prowadziłyby jego zdecydowane decyzje rozprawienia się z Michnikiem, Kuroniem i Moczulskim - był zaskakujący i jak na człowieka aparatu w sumie irracjonalny. Nie można bowiem zachować ciastka zjadając je. A tak było z Gierkiem. Z jednej strony nie chciał państwa terroru, a z drugiej nie miał żadnego pomysłu na ustrojowe ucywilizowanie rozrastającej się z każdym rokiem opozycji. Za Breżniewa nie mieściła się ona bowiem w żaden sposób w strukturach państwa realnego socjalizmu. Inercja pierwszego sekretarza stała się więc powodem powstania w Polsce quasi-hybrydy ustrojowej, w której w autorytarnym państwie monopartii było tolerowane podziemie z własną prasą powielaczową, wydawnictwami książkowymi i "latającymi uniwersytetami". Pełne wahań postępowanie Gierka, z racji obowiązującej wówczas w radzieckim obozie ortodoksji komunistycznej, musiało wieść go jeśli nie "na szafot", to z pewnością do klęski politycznej. Od powstania półoficjalnych struktur podziemnych było bowiem jasne, że nie da się utrzymać w nieskończoność tego stanu niedookreślonej dwuwładzy. Źródeł sukcesów KOR, ROPCIO, jak i całej opozycji należy, rzecz zrozumiała, szukać w załamaniu się polityki gospodarczej po roku 1976. Społeczeństwo chciało niewątpliwie socjalizmu konsumpcyjnego. Dopóty, dopóki Gierek był w stanie z roku na rok podnosić realne płace o 6-7 procent, dbać o lepsze niż za Gomułki zaopatrzenie sklepów, opozycja, prawdę mówiąc, nie miała czego szukać w Polsce. Sytuacja drastycznie zmieniła się z chwilą, gdy władza przystąpiła do odbierania klasie robotniczej osiągniętego już przez nią poziomu życia. Niezależnie od tego, co Jaroszewicz z Gierkiem i kilkoma innymi przyjaciółmi by mówili, Kania czy inni partyjni bonzowie nie mogli nic wskórać, dopóki w państwie Gierka krzywa dobrobytu pięła się w górę. Za tę cenę społeczeństwo najzwyczajniej godziło się z zakłamaniem władz, cenzurą i ograniczeniami obywatelskimi. Z grubsza w końcu wiedziano, że nie ma władzy idealnej i że każda władza, gdy jej wygodnie, kłamie w najlepsze. Wtedy, sądzę, nie mogły się udać żadne organizowanie na wielką skalę prowokacje ani próby omamienia społeczeństwa. Zresztą znamienne, że tak zwane zapisy konstytucyjne poruszyły tylko środowiska opiniotwórcze, natomiast klasa robotnicza, a nawet i większość studenterii nie przejmowała się tym nadmiernie. Robotnikom, jeśli mieli się zbuntować, niezbędny był, jak się okazało, odpowiedni zapalnik w postaci drastycznej podwyżki. Kiedy to się zdarzyło, rewolucjoniści i kontestatorzy, skupieni wokół kilkudziesięciu w sumie osób, dostali od władzy potężną ostrogę w bok. A "ścieżki zdrowia", wraz z pojawieniem się pokazowych procesów i innych represji władz, doprowadziły do pierwszego od lat sojuszu inteligencji z klasą robotniczą. I tak powstał Komitet Obrony Robotników. Była to jawna organizacja opozycyjna, która rzuciła wyzwanie monopartyjnemu państwu. KOR skonfundował Gierka i władze, a także środowiska intelektualne, będące z partią na bakier. Nie był bowiem nawet tam przyjmowany jednoznacznie. Oto Andrzej Kijowski, pisarz mający stałe problemy z cenzurą, podpisujący regularnie listy protestacyjne do władz i będący na czarnych listach Wydziału Kultury KC PZPR, zanotował w dzienniku wiosną 1978 roku przejmujące spostrzeżenia: "Ciekawią mnie pewne podobieństwa pomiędzy Czerwonymi Brygadami a KOR-em. Jest to przede wszystkim wspólne przeświadczenie, że państwo jest «nielegalne» i że oni - brygadziści i KOR-owcy - reprezentują inny, wyższy rodzaj prawa i sprawiedliwości. [...] KOR stwarza własną wykładnię prawa, którą narzuca swoim zwolennikom, stosując wobec nich przewagę moralną w skutkach podobną do fizycznego przymusu. Czerwone Brygady obezwładniają Włochów aktami terroru, np. porywaniem zakładników albo strzelaniem w nogi. KOR podsuwa im listy do podpisu. Ten kto podpisze i ten kto podpisu odmówi, jest jakby porwany i jak gdyby ustrzelony w nogi - z tym że egzekucję tego aktu terrorystycznego KOR powierza państwu. Do niego należy odmówić paszportu, stworzyć zakaz druku [...]. KOR wyznacza tylko cel narzędziom terroru [...] za cyngiel pociągnie ślepo swoim władzom posłuszny funkcjonariusz [...]. Ofiarą pada najaktywniejsza, najlepsza, najwrażliwsza część społeczeństwa, tj. inteligencja: rezultatem tej agresji jest jej «zneutralizowanie », czyli odsunięcie od wpływu na życie społeczne. Niespodziewane skutki akcji Kuronia mogą być bardziej katastroficzne niż stalinizm i okupacja hitlerowska razem wzięte". W innym miejscu ten sam autor pisze: "Igrać ich losem [chodzi o zwykłych ludzi chcących zachować lojalność wobec władzy - J.R.] to znaczy lekceważyć ich racje, a mogą to robić tylko ci, którzy mają osobliwy przywilej jawnego działania. Są to ludzie «z nazwiskami» wyrobionymi bądź to w jakiejś dziedzinie twórczości (a więc wykreowani przez PRL), bądź to w działalności opozycyjnej (a więc wykreowani wspólnie przez bezpiekę i Wolną Europę). Społeczeństwo polskie zostaje w ten sposób dodatkowo podzielone i rozbite". Ten dokumentalny zapis Andrzeja Kijowskiego pozostawię bez komentarza. Pobrzmiewają w nim z pewnością polskie dramaty mające jeszcze swój rodowód w sporze Wielopolskiego z "czerwonymi" w przededniu powstania styczniowego. Kijowski ma świadomość, jak wiele możemy stracić i na jakie wybory moralne skazani są zwykli zjadacze chleba, a nawet tacy wybitni twórcy jak on. W tym miejscu zauważę, że państwo Gierka było w tamtych dniach piłowane jakby z dwóch stron. Z jednej strony niszczyła je zapamiętale opozycja demokratyczna, a z drugiej opozycja partyjna wspierana przez SB. To, że z tej zawieruchy po latach wyszliśmy w sumie obronną ręką, doprawdy zakrawa na cud. Naprawdę całkiem realne były zupełnie inne - tragiczne - scenariusze... Pisząc biografię Gierka, trzeba oczywiście dostrzegać bohaterstwo ludzi KOR-u. Decydując się na samotną - szczególnie w początkowym okresie - walkę z potężnym reżimem, na patrzenie na ręce milicji, prokuratorów i sądów, każdy z członków tej pierwszej organizacji opozycyjnej między Łabą a Oceanem Spokojnym, oficjalnej, choć nie zarejestrowanej w sądzie, stawiał na jedną kartę wszystko. I to w dosłownym sensie łącznie z własnym życiem i zdrowiem. Walka korowców była bardzo konkretna. Jeździli na procesy robotników, karanych za demonstracje w Ursusie i Radomiu. Zbierali pieniądze na pomoc dla rodzin poszkodowanych robotników, informowali świat o "ścieżkach zdrowia" i wszelkich niegodziwościach reżimu. W ten sposób wywierali stałą presję na władzę. Po latach pełnego dyktatu partii ta forma protestu i zorganizowania (wszyscy zainteresowani szukający pomocy mogli poznać nieskrywane nazwiska, adresy i telefony działaczy KOR-u) była doprawdy czymś szokującym i budzącym zdumienie. W tamtych latach była to prawdziwa rewolucja postaw społecznych wobec władzy. Edward Gierek o tej formie oporu i walki przeciwko polityce partii, a więc i przeciwko niemu personalnie, wiedział doskonale. Otrzymywał bowiem codzienne biuletyny MSW, nasłuchy rozgłośni zagranicznych i przedruki najważniejszych artykułów o Polsce, zamieszczanych w prasie światowej. Ponadto czytał codziennie paryski "Le Monde", interesujący się wówczas żywo sprawami polskimi. Do demonstrantów miał jednoznacznie stosunek negatywny, uważał, że należy ich ukarać za akty wandalizmu. A za takie, obiektywnie mówiąc, należało uznać rozkręcenie torów na głównej magistrali kolejowej wschód-zachód w Europie, dewastacje i rabunek sklepów w Radomiu czy podpalenie tam gmachu Komitetu Wojewódzkiego. Straty w samym Radomiu miały według Gierka sięgać kwoty 150 milionów złotych. Szef PZPR miał pełną świadomość, że tamte zamieszki były wyzwaniem dla jego władzy. Od Gomułki różnił go jedynie zakaz strzelania. Jego wizerunek światłego i sprawnego polityka został w gruncie rzeczy przekreślony. Ponieważ jak dobry ojciec uważał, że dużo korzystnych rzeczy zrobił dla społeczeństwa, czuł się demonstracjami osobiście upokorzony. Wydawało mu się, że jego założenia gospodarcze, w których po raz pierwszy w kraju realnego socjalizmu rozwój tak zwanych sił wytwórczych, czyli inwestowanie w gospodarkę pod względem priorytetu zrównano z podnoszeniem stopy życiowej społeczeństwa, zostały kompletnie niedocenione. Stąd wziął się jego wysoce emocjonalny stosunek do protestujących robotników. Wyrazem tego była wypowiedź wygłoszona na telekonferencji w dzień po zajściach. Oceniając po kilkunastu latach tamte wydarzenia, Gierek w Przerwanej dekadzie powiedział: "Niech pan nie traktuje wszystkich uczestników owych zajść jak aniołków. Sam brałem w życiu pięć razy udział w poważnych strajkach, lecz zapewniam pana, że nigdy przy tej okazji nikomu nie zginął nawet jeden frank. A tutaj ograbionych zostało kilkadziesiąt sklepów". Grabieże i dewastacje mienia społecznego, czy - jak wówczas mówiono - państwowego, dały Gierkowi pretekst do zarządzonych - nie represji, jego zdaniem, lecz kar za łamanie prawa. Gierek w swej wypowiedzi książkowej podkreślał: "[...] nie karaliśmy ludzi za strajki, lecz za kradzieże. Gdy stwierdziłem, że są odstępstwa od tej zasady, rozwiązałem cały problem ogłoszeniem amnestii. Zły to jest rząd, który nie przestrzega prawa. A prawo pod każdą szerokością geograficzną chroni własność. Przeciwnicy ustroju natomiast zrobili to, co robią wszędzie na świecie zwalczający władzę - wykorzystali okazję. Skorzystali też z tego, że państwo kierowane przez Edwarda Gierka nie było państwem represyjnym". Sądzę, że nad słowami Gierka warto się zastanowić, zwłaszcza w kontekście doświadczeń władz III Rzeczypospolitej. Przypomnijmy sobie demonstracje pod gmachem kancelarii premiera, w czasie której demonstranci z radomskiego "Łucznika" zostali pobici, a jeden z dziennikarzy stracił oko od kuli gumowej. Przypomnijmy demonstracje w Bartoszycach czy innych miejscowościach, gdzie policja używała armatek wodnych, broni palnej, z tym że strzelała do ludzi kulami gumowymi. Władza premiera Buzka szczęśliwie nie przekroczyła barier represji pozaprawnych, nie pozwoliła sobie na zemstę w postaci choćby podobnej do "ścieżek zdrowia". Lecz chcę zwrócić uwagę, że dzisiaj coraz częściej słyszymy lub czytamy o przypadkach pobicia ludzi na komisariatach policji, o bandytyzmie ochroniarzy z firm prywatnych, za które formalnie nie odpowiada rząd, niemniej są one trwale wpisane w pejzaż ustrojowy. Sprawą dla mnie zasadniczą jest odpowiedzialność osobista Edwarda Gierka za łamanie prawa po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie. Nie mam podstaw, by nie wierzyć Gierkowi, kiedy twierdzi, że dowiedziawszy się o osławionych "ścieżkach", zakazał ich, a następnie ogłosił amnestię dla wszystkich skazanych w procesach po tamtych zamieszkach. Ponadto amnestią objął wszystkich korowców. O ile wiem, bicie demonstrantów skończyło się najpóźniej zimą. Zbiegło się to zresztą z nagłośnieniem za sprawą KOR-u tych odrażających postępków milicyjnych w mediach europejskich. Czyli wtedy, gdy Gierek najprawdopodobniej przeczytał o nich w "Le Monde". Procesy demonstrantów zwanych przez władzę "warchołami" miały miejsce jeszcze w 1977 roku. W wielu sprawach zapadły poważne wyroki. Było to więc świadectwo, że reżim Gierka wkracza na drogę represji. Dodatkowym potwierdzeniem tego stanu rzeczy stało się aresztowanie późną wiosną większości członków KOR-u. Za kraty nie trafili wówczas jedynie sędziwi założyciele tej organizacji. Wydawało się więc powszechnie, że Polska wkracza na drogę terroru państwowego. W sensie politycznym była to osobista klęska Gierka. Jego marzenie o państwie bez więźniów politycznych legło w gruzach. Ustąpił pod naciskiem, jak mi powiedział, twardogłowych towarzyszy, głównie Kani i Kowalczyka. Jak wyglądało w tej sprawie głosowanie na posiedzeniu Biura Politycznego i czy w ogóle się odbyło, nie wiadomo. Za rządów Gierka nie sporządzano bowiem stenogramów z tych posiedzeń, a także niczego nie nagrywano. Dodatkowo, chyba nie przez przypadek, protokoły z kluczowych pod względem wagi, przełomowych wydarzeń są niekompletne. Dotyczy to tak grudnia 1970 roku, jak czerwca 1976 roku, czy sierpnia 1980 roku. W 1977 roku w Polsce zapowiadała się więc prawdziwa noc polityczna. Wyglądało na to, że władze zduszą całą opozycję i nad Wisłą zapanuje porządek w stylu bierutowskim czy wręcz paskiewiczowskim. Pod względem technicznym dla rządzącej partii spacyfikowanie kraju nie było absolutnie trudne. W tamtych latach, dzięki zabiegom Kani i Kowalczyka, wyposażono już milicję w bardzo nowoczesny sprzęt do walk ulicznych. Zakupiono na Zachodzie bardzo praktyczne tarcze pleksiglasowe - lekkie i wytrzymałe, za którymi mógł się skryć bezpiecznie milicjant walczący z demonstrantami. Sprowadzono broń gazową, armatki wodne, uzbrojono milicję w lekkie samochody pancerne, tak zwane skoty. Ponadto rozbudowano za znaczne pieniądze "agenturę" w zakładach pracy, uczelniach i, co ważne, wyposażono ją w nowoczesne urządzenia podsłuchowe, pozwalające na bardzo skuteczną inwigilację działaczy opozycyjnych. Jednym słowem siły porządkowe zorganizowane w oddziały ZOMO stanowiły dostateczne zabezpieczenie władzy przed ewentualnym gniewem ludu. W rezultacie tych wieloletnich przygotowań władza, przeciwnie niż w latach Gomułki, była bardzo dobrze przygotowana do każdej konfrontacji z roszczeniami klasy robotniczej. Dla zaprowadzenia tak zwanego porządku niepotrzebna była już armia, nie mówiąc o jednostkach pancernych. Brakowało wciąż tylko jednego - politycznej woli do puszczenia całej tej machiny w ruch celem przestraszenia, a następnie spacyfikowania społeczeństwa. I wtedy, gdy po aresztowaniu korowców wydawało się, że ta wola polityczna już jest, dzięki czemu Polskę czekają spektakularne procesy opozycjonistów, Edward Gierek zarządził niespodziewaną dla wszystkich amnestię. Ta amnestia ma swoją historię. Opozycjoniści, którzy na dzieje Polski Ludowej patrzą w sposób jednoznaczny i schematyczny, postrzegają je wyłącznie w kategoriach słusznej walki Polaków o prawa demokratyczne, w czasie której reżim pod wpływem buntu społecznego oddawał pozycję po pozycji. Nie są w stanie przyznać (pewnie zresztą ich to nie interesuje), jak wielką rolę wówczas odegrały cechy osobiste Gierka i wynikające z nich wahania władzy. Z tego brała się niekonsekwencja kierownictwa PZPR i częste w tamtym okresie, szybkie "po przykręceniu", tak zwane odkręcanie śruby. Otóż decyzję o amnestii Gierek podjął samodzielnie. Nie konsultował się w tej sprawie z Biurem Politycznym, nie dyskutował jej na oficjalnym posiedzeniu tego najważniejszego gremium politycznego w Polsce. Jeszcze w przededniu posiedzenia Sejmu, na którym zapadła ta decyzja, Andrzej Werblan - wicemarszałek sejmu i szef klubu parlamentarnego PZPR - pytany o amnestię odpowiedział, że nie jest przewidywana. Zresztą okazją do tego nadzwyczajnego i spektakularnego aktu łaski nie mogła być nieokrągła (33) rocznica Manifestu Lipcowego. Nie istniał bowiem zwyczaj, aby w tak szczególny sposób honorować nieokrągłe rocznice 22 lipca. A jednak po trzynastu miesiącach od wydarzeń czerwcowych Gierek jak gdyby grubą kreską odkreślił to, co było. Więzienia opuścili wszyscy skazani za czerwiec robotnicy oraz przetrzymywani od maja korowcy. Polska znów stała się krajem bez więźniów politycznych. Gierek o swej decyzji tak mówił: "Przeciąłem ten węzeł podejmując decyzję o amnestii, o co zgłaszali do mnie zastrzeżenia Kowalczyk i Kania. Amnestia więc była przez członków kierownictwa przyjęta kontrowersyjnie. Pamiętam, że niepokoje mych rozmówców rozpraszałem cytując oświadczenie generała Pożogi, który wielokrotnie zapewniał, że całą opozycję w Polsce służba bezpieczeństwa mogłaby w ciągu dwudziestu czterech godzin nakryć czapkami". Bardzo spektakularną decyzję Gierka przedstawiono natychmiast w kręgach opozycyjnych jako wymuszoną przez Zachód. Pasowało to do schematu, że durny aparatczyk ugiął się pod presją polityków zachodnich. To bzdura. Krytycy reżimu lat siedemdziesiątych najwyraźniej nie mogą się zdecydować, którą opcję na temat podmiotowości Polski Ludowej wybierają. Należy się chyba zdecydować, czy byliśmy krajem zależnym od ZSRR, wtedy opinie zachodnich mężów stanu nie miałyby nigdy decydującego znaczenia, albo też w pełni niepodległym, skoro dla tak istotnych decyzji wystarczyły grymasy zachodnich polityków plus szum medialny. Prawda, jak zwykle, leży pośrodku. Gierek zdobył w ciągu swoich rządów bardzo znaczny margines niezależności wobec Kremla i wówczas najwyraźniej był jeszcze na tyle silny, że mógł podjąć decyzję, której nigdy nie zaakceptowaliby Breżniew i inni przywódcy państw realnego socjalizmu. Z drugiej strony prawdą jest, że kilka dni po akcie amnestyjnym Gierek wyjeżdżał z kolejną wizytą państwową do Francji, ale za cenę pewnego komfortu w czasie konferencji prasowej nie wykonywałby tak istotnego ruchu o brzemiennych następstwach dla Polski Ludowej. Chociaż z drugiej strony trzeba przyznać, że oczywiście doceniał znaczenie tego aktu politycznego dla pozycji Polski w świecie zachodnim: "Amnestionowanie więźniów politycznych, jak i sprawców niepokojów sprzed roku, zostało w świecie dobrze przyjęte. Świadczyło, że Polska, mimo skomplikowania sytuacji wewnętrznej, chce przestrzegać praw człowieka i wywiązywać się z zobowiązań, jakie wzięła na siebie, podpisując akt KBWE w Helsinkach [...] gospodarz mój [chodzi o Giscarda d'Estaing - J.R.] nie stawiał mi żadnych warunków. Ja jednak miałem świadomość, że trudno mi będzie utrzymać specjalne stosunki z Francją, jeśli Polska w odczuciu Zachodu będzie państwem represyjnym". Jakkolwiek by patrzeć na całą sprawę amnestii dla korowców - którzy przecież przed zwolnieniem nie zostali przymuszeni do rozwiązania swej organizacji bądź zawieszenia jej działalności - sama decyzja była, nolens volens, jakąś formą uznania KOR-u czy wręcz nieoficjalnego wpisania go w pejzaż PRL-u. Pytany o to Gierek powiedział wprost: "W jakimś sensie przyznaliśmy w ten sposób, że uznajemy, iż komunistyczna władza może żyć z KOR jak z trądzikiem czy inną delikatną przypadłością. Z czasem też z istnieniem tego ugrupowania opozycyjnego w Polsce pogodzili się nasi sojusznicy. Zaczęto ten stan traktować jako pewną polską osobliwość". Tamta amnestia gierkowska należy z pewnością do najważniejszych - chociaż w pełni nieuświadamianych - decyzji w historii Polski Ludowej. Tego dnia bowiem opozycyjny "dżin" ostatecznie wyskoczył z butelki zakorkowanej jeszcze przez Józefa Stalina. W przededniu 22 lipca 1977 roku pogrzebany został bez fanfar totalitaryzm komunistycznego państwa. Gierkowi do końca jego władzy pozostały zaledwie trzy lata. W ciągu tych lat będzie toczył prawdziwy wyścig z czasem. Wyścig, którego, moim zdaniem, nie mógł wygrać. Przeciwko sobie miał rosnące zadłużenie dewizowe za granicą, rosnącą w siłę opozycję demokratyczną i zmowę swych przeciwników w partii. Obraz nie byłby pełny, gdybyśmy nie uwzględnili jeszcze postępującego niezadowolenia i zniecierpliwienia obrotem spraw w Polsce niedołężnego Breżniewa i jego partnerów z Biura Politycznego KPZR. Dodatkowo w wyrażaniu dezaprobaty z powodu rozwoju wydarzeń w Polsce sekundowali wówczas Kremlowi przywódcy pozostałych krajów socjalistycznych. Odtąd żelaznym punktem rozmów Gierka z przywódcami tak zwanych nieco eufemistycznie bratnich krajów stał się KOR, a dalej Michnik, Kuroń, Moczulski i podziemne gazetki oraz książki. Tak więc dla Kremla do licznych polskich przypadłości historycznych w postaci potężnego Kościoła, prywatnego rolnictwa, braku komsomołu doszły nowe zjawiska w postaci nadmiernego otwarcia na Zachód i nieradzenia sobie partii z "opozycją antyso- cjalistyczną". Można śmiało powiedzieć, że Gierek na Wschodzie był coraz mniej akceptowany. W tym miejscu warto spytać, czy Gierek był politycznym Don Kichotem? Czy nie dostrzegał pogłębiającej się wokół siebie pustki politycznej i tego, że zmierza prostą drogą do katastrofy tak osobistej, jak i państwowej? Gdy go o to pytałem, unikał jasnej odpowiedzi. W sumie jednak Gierek liczył, że dzięki okrojeniu programu inwestycyjnego (zatrzymano w rezultacie strajków czerwcowych 2,5 tysiąca inwestycji wartości 200 miliardów złotych) zdoła w latach osiemdziesiątych przywrócić dawne przyrosty płac. Uważał także, że ogromne inwestycje dokonane w latach jego rządów muszą wreszcie zacząć przynosić efekty. A to miało spowodować ponowny uwiąd opozycji demokratycznej. Gierek - trzeba to powiedzieć jasno - był konsekwentnym wyznawcą marksistowskiej tezy, "że byt określa świadomość"! Gdy patrzy się na Edwarda Gierka w tamtych latach, nieuchronnie nasuwa się porównanie jego położenia osobistego do sytuacji Ludwika XVI w okresie narastającej fali rewolucyjnej, poprzedzającej wielką rewolucję francuską. Porównanie jest o tyle trafne, że niewątpliwie zakres władzy sekretarza rządzącej partii komunistycznej niewiele ustępował władzy króla absolutnego. Pierwszy sekretarz miał co prawda mnóstwo ograniczeń natury oficjalnej swej władzy i nie sprawował jej dożywotnio, ale do pewnego momentu mógł tak jak król robić, co chciał. Obaj, choć dzieliło ich dwieście lat i kilka epok, chcieli zapewne dobrze dla społeczeństwa i dla samych siebie, a mimo to obu pod koniec panowania nic się nie udawało. Król musiał dla równowagi państwa nałożyć nowe podatki, do czego niezbędna była zgoda stanu trzeciego; sekretarz PZPR z tego samego powodu potrzebował zgody społecznej na nowe ceny żywności. Król z braku chleba musiał przyzwalać na fałszowanie go, czyli zmniejszanie wagi i podrożenie bochnów; sekretarz natomiast ratował się cenami "komercyjnymi" i "nowościami". Wszystko to nolens volens prowadziło do wzrastającej i tu, i tu swobody obywateli i powszechnego "pyskowania", kwestionującego podstawy władzy tak sekretarza, jak i króla... Alexis de Tocqueville, genialny historyk, o pokolenie zaledwie młodszy od ściętego Ludwika - pod koniec życia zwanego obywatelem Kapetem - odkrył niezwykle ciekawą prawidłowość dotyczącą władzy despotycznej. Otóż dla despotów, okazuje się, najniebezpieczniejszy jest okres, w którym nie chcą już być despotami. Wtedy bowiem społeczeństwa dotychczas spokojne i zazwyczaj ciężko dyszące pod butem policji biorą ostry rewanż na władcy. Za nic im też są wszystkie uprzednie gesty i aktualne przymilania się upadającego tyrana. Nikt mu nie pamięta, a tym bardziej nie docenia, wszelkich reform czy prób ulżenia doli poddanych, z lepszym lub gorszym skutkiem wprowadzanych w życie. Można więc dojść do prostego wniosku, że gdyby despoci czytali de Tocqueville,a, to zamiast brać się do ryzykownych reform i prób odkręcania śruby podatkowej czy policyjnej, studiowaliby z pewnością dokonania Iosifa Dżugaszwilego, zwanego Stalinem. Wtedy przynajmniej umieraliby we własnych łóżkach, otoczeni powszechnym poczuciem strachu, który zawsze, summa summarum, jest lepszy od wzgardy, stanowiącej, chcąc nie chcąc, strawę duchową reformujących się niebacznie despotów. Jeśli więc Gierek liczył na jakąś powściągliwość bądź umiar wypuszczonych z więzienia korowców, to zgodnie z ustaleniami wielkiego Francuza musiał się przeliczyć. Dopiero po amnestii bowiem Kuroń z Michnikiem uwierzyli, że piekła nie ma, i nuże hulać... Zastępy ich zwolenników, dotychczas szczupłe - gdy okazało się dowodnie trochę chyba na wyrost, że Gierek jest papierowym tygrysem, a więc wcale nie jest taki groźny - zaczęły rosnąć w postępie nieomal geometrycznym. Teraz kolejne inicjatywy opozycyjne, wyskakujące jak diabeł z pudełka, goniły jedna drugą w tempie zaiste zawrotnym. Jakby mało było KOR-u, pojawiły się jeszcze "latające uniwersytety", ROPCIO przekształcił się w pierwszą partię opozycyjną pod szumną nazwą Konfederacji Polski Niepodległej. W Gdańsku założono niezależne związki zawodowe, studenci utworzyli Niezależny Związek Studentów, opozycyjny w stosunku do oficjalnego Socjalistycznego Zrzeszenia Studentów Polskich. Dodatkowo jeszcze każdy, kto mógł, zakładał opozycyjny tygodnik bądź miesięcznik "powielaczowy". Chojecki - fizyk ze Świerka - stworzył Niezależną Oficynę Wydawniczą, która podjęła się wydawania eseistycznego i literackiego kanonu antykomunistycznego. Innym ważnym celem Chojeckiego było wydawanie poza zasięgiem cenzury książek literackich zatrzymanych przez cenzurę. Jako jedna z pierwszych ukazała się w ten sposób - niecierpliwie oczekiwana - Miazga Jerzego Andrzejewskiego. Ten krok podziemnego wydawcy był bardzo ważny, dzięki niemu bowiem pisarze krajowi uzyskali pozacenzuralne wydawnictwo, alternatywne wobec Czytelnika i PIW-u oraz Wydawnictwa Literackiego. Ta nowa jakościowo sytuacja nie mogła pozostać bez wpływu na wewnętrzną spoistość całej piramidy władzy. Gierek był w tym okresie w trudno wytłumaczalnym dla jego kolegów letargu. Był to jednak stan bezsprzecznie pozorny. Z reguły też, ponieważ było mu to zwyczajnie niewygodne, nie dyskutował na temat opozycji na posiedzeniach Biura Politycznego. Sądzę, że wówczas pierwszy sekretarz partii trochę się sam okłamywał, przekonując i siebie, i innych, że opozycja jest słaba i nie ma w sumie praktycznego znaczenia. Jeśli była wówczas niepokojąca dla potężnego aparatu państwowego, to chyba tylko na zasadzie podobnej do wilka z bajki. A jednak ludzie władzy, i to nie tylko w Warszawie, zaczęli sobie zadawać pytanie, dokąd nas Gierek prowadzi. Po latach pierwszy sekretarz przyznał, że nie docenił wpływu istnienia opozycji na świadomość członków partii. W Przerwanej dekadzie powiedział: "[...] wyznam, nie w pełni zdawałem sobie z tego sprawę [...] na tak zwany ruch dysydencki dużą uwagę zwracały rozgłośnie zagraniczne. Ponieważ tych rozgłośni właściwie nie zagłuszaliśmy, informacje przez nie podawane krążyły wśród ludzi interesujących się polityką i w rezultacie również w kraju zaczęto przypisywać ruchowi dysydenckiemu nadmierne znaczenie. W zasadzie była to jednak działalność typowo elitarna, bez przekładni na środowiska robotnicze. [...] Bogdan Lis w telewizji przyznał [chodzi o rok 1989 - J.R.], że w tak zwanych niezależnych związkach zawodowych było ich z Wałęsą siedmiu. Sądzę, że zbyt poważne traktowanie tego ruchu przez członków partii wynikało z charakteru PZPR. Nasza partia nie była przyzwyczajona do tolerowania pod bokiem jakiejkolwiek opozycji, stąd trudność pogodzenia się z nową sytuacją, stąd wzrastający niepokój, który zaczął kumulować się stawianiem niespokojnych pytań o przyszłość i o zdolność kierowniczą Gierka". Prosta metoda udawania, że w kraju nic się nie dzieje, że opozycja jest "trądzikiem na zdrowym ciele PRL", była - jak się wydaje - jednak niezmiernie skuteczna z punktu widzenia trwałości władzy Edwarda Gierka. Pierwszy sekretarz, trzeba też powiedzieć jasno, na wszelki wypadek nie podejmował na forum partyjnym żadnej dyskusji na temat KOR-u. Natomiast telewizja, radio i prasa uprawiały w najlepsze propagandę sukcesu, traktując ją jako swoiste antidotum na opozycję. I od biedy, gdyby nie narastające kolejki w sklepach, można było dojść do wniosku, że Polska rośnie w siłę, a ludziom - zgodnie z zapewnieniem Gierka - żyje się dostatniej. Problem opozycji tym sposobem, przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, został w gruncie rzeczy sprowadzony do problemu milicyjnego. Zasadniczą walkę z nią złożono nie na barki ideologów, czy propagandzistów, lecz na aparat Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. To milicja nękała młodych rewolucjonis tów i drukarzy, aresztowała i przetrzymywała ich przez dwie doby, powodowała zwolnienia z pracy, nie dawała korowcom paszportów. Natomiast Wydział Prasy pospołu z Głównym Urzędem Cenzury nie dopuszczał ludzi opozycji do telewizji, radia i publikowania w prasie. Ta metoda walki z opozycją nie była oczywiście sielankowa. Wielu osobom, zwłaszcza bez wyobraźni, połamano wówczas charaktery i okaleczono psychicznie na całe życie. Dla młodych ludzi zderzenie z potężnym aparatem represji autorytarnego państwa było zazwyczaj bolesnym przeżyciem, o którym nie zapomina się do końca życia. Skala takiego ponurego doświadczenia zależała często od osobowości, nierzadko przecież psychopatycznej, oficerów SB czy milicji. Z reguły też oficerowie ci byli bardziej bezwzględni wobec osób z prowincji (robotników, studentów) pozbawionych koneksji i zaplecza. Że nie było to zabawne i bezpieczne, najlepiej dowodził mord dokonany w Krakowie na studencie Stanisławie Pyjasie. Nosił on jednak moim zdaniem wszelkie znamiona prowokacji, mającej doprowadzić do zamieszek w Krakowie. Pogrzeb też, z racji procesji studenckiej, przemienił się w godną i poważną demonstrację przeciw bezwzględności aparatu przymusu. Gierek przyjął ten mord jako prowokację wymierzoną bezpośrednio w jego umiarkowaną politykę i natychmiast podjął działania pacyfikacyjne, które doprowadziły do szybkiego odwołania z Krakowa pierwszego sekretarza Komitetu Wojewó dzkiego partii Wita-Drapicha. Na jego miejscu w grodzie Kraka zainstalowany został Kazimierz Barcikowski, zastępca członka Biura Politycznego. Miał on pozytywne konotacje społeczne polityka umiarkowanego i rozważnego. W tym okresie Gierek uznał, że generalnie jego taktyka jest słuszna. Wpływy KOR-u czy KPN-u nie rosły bowiem w środowiskach robotniczych. Opozycja, po znaczących początkowych sukcesach, stała się z czasem typowym ruchem inteligenckim. Tymczasem nie ulegało żadnej wątpliwości, że posadami systemu jako takiego mogą wstrząsnąć jedynie wielkie strajki bądź zamieszki robotnicze. Ponieważ tego KOR razem z KPN nie mogły sprokurować, więc wyglądało na to, że partia może rzeczywiście współistnieć ze słabą w sensie politycznym opozycją. Z tą diagnozą pogodził się nawet Kreml, z czasem bowiem Gierek przestał być z powodu funkcjonującej w Polsce opozycji jakoś specjalnie rugany przez Breżniewa. Znamienne, że aż do strajków sierpniowych 1980 roku Honecker nie zdecydował się na zamknięcie granicy z Polską na wyjazdy bezpaszportowe. Czyli "zaraza" polska nie była wówczas jeszcze traktowana poważnie, nawet w ortodoksyjnej NRD. Prawda, że towarzysze z bratnich krajów stale pytali Gierka o KOR. Były to kwestie niewątpliwie denerwujące, niemniej szef PZPR z tych opresji wychodził obronną ręką, tłumacząc, że tak naprawdę nic strasznego się w państwie polskim nie dzieje. Na rzecz jego opcji pracowało też niewątpliwie geopolityczne położenie Polski. Brak wspólnej granicy z krajami NATO sprawiał, że na polskie "dewiacje", jak to określano w tak zwanych bratnich stolicach, patrzono łagodniej, niż na przykład gdyby miało to miejsce w Czechosłowacji czy NRD. Nawet powstanie na południe od Polski "Karty 77" - organizacji dysydenckiej częściowo wzorowanej na KOR-ze - nie spowodowało trzęsienia ziemi. A gdy doszło do spotkania dysydentów z Polski i Czechosłowacji na Śnieżce z udziałem Havla i ledwie co zwolnionych z więzienia Michnika z Kuroniem, Gierek specjalnie tego nie odchorował. Przeciwnie, tę z jego punktu widzenia niebezpieczną prowokację przeżył w całkiem dobrym zdrowiu. Prawda, że Husak - sekretarz generalny KPCz - energicznie wziął się wtedy do zwalczania opozycji i nie oglądając się na Zachód, ukarał swych dysydentów wysokimi wyrokami bądź poważnymi i bardzo dolegliwymi szykanami. Była to już jednak sprawa CSRS, a nie PRL-u. Natomiast politycy zachodni po początkowych zachwytach, wywołanych powstaniem KOR-u, zauważyli całkiem trzeźwo, że Polska pod rządami Gierka stała się jakimś szczególnym przypadkiem w obozie radzieckim. Można było w końcu, przy odrobinie dobrej woli, uznać nawet, że casus Gierka dowodzi, iż komunizm wcale nie musi być taki zły, skoro dysydencja w Polsce kwitnie, a więźniów politycznych nie ma. Na dodatek władza, przynajmniej pozornie, trzymała się dobrze i wcale nie miała zamiaru się przewracać. W rezultacie pozycja Gierka w świecie zachodnim wcale znacząco nie osłabła, a nawet można zaryzykować twierdzenie, że nieznacznie się wzmocniła. Gdyby nie towarzysze z Biura Politycznego, zmęczeni już Gierkiem i jego władzą, kto wie, czy w tamtych latach nie powstałby nad Wisłą całkiem nowy model komunizmu. Władza mogłaby posunąć się całkiem bezpiecznie na rządowej ławie, stwarzając warunki współistnienia z ustrojem dla "koncesjonowanej" opozycji, znacznie silniejszej od gomułkowskiego "Znaku". Byłby to, jakkolwiek by patrzeć, ogromny postęp w demokratyzowaniu Polski, ściśle pasujący do modnej wówczas na Zachodzie teorii konwergencji. Głosiła ona, jak wiadomo, że w globalnej wiosce McLuhana, czyli na świecie, dojdzie do wzajemnego przenikania się kapitalizmu i komunizmu. Miało to w konsekwencji oddalić perspektywę globalnego konfliktu nuklearnego, wciąż wiszącego jak miecz Damoklesa nad ludzkością. Gdyby do tego doszło, Polska Ludowa stałaby się bardziej strawna dla ludzi, a jej system byłby już znacznie mniej represyjny. Do tego potrzebna była jednak zgoda w Biurze Politycznym i próba dogadania się z opozycją. Kluczem do tego było niewątpliwie porozumienie z Kościołem jako partnerem przewidywalnym i o dużym autorytecie społecznym. W 1977 roku doszło do pierwszego spotkania Edwarda Gierka z prymasem Stefanem Wyszyńskim. Prymas w latach siedemdziesiątych spotykał się raczej z niższymi rangą funkcjonariuszami państwowymi. Ważne było na przykład jego spotkanie z premierem Piotrem Jaroszewiczem, a doszło do niego już w marcu 1971 roku. Po nim zostały niewątpliwie ocieplone wzajemne stosunki państwa z Kościołem. Prymas otrzymał wówczas między innymi zgodę na wybudowanie 30 kościołów. Formalną przyczyną spotkania w 1977 roku była zaplanowana przez Gierka wizyta w Watykanie u papieża Pawła VI. Gierek miał wydać się prymasowi całkiem sympatycznym partnerem w porównaniu z Gomułką. Nie był bowiem arogancki jak poprzednik, a wręcz przeciwnie, starał się sprawiać ujmujące wrażenie. Koncepcja poszerzenia formuły ustrojowej PRL-u w duchu porozumienia z opozycją musiała rodzić się jednak bardzo powoli, z oporami i częściowo konspiracyjnie. Po pierwsze, Gierek nie chciał, aby uznano ją za przejaw jego słabości. Z drugiej strony nie mógł z nią wychodzić na zewnątrz, to znaczy na posiedzenie Biura Politycznego, tak długo, jak długo nie miał jej w pełni przemyślanej i chociaż częściowo uzgodnionej z Kremlem. W tamtych latach nie było to łatwe. Na przykład trzy istotne inicjatywy gospodarczego zbliżenia z Zachodem zostały wówczas zablokowane w Moskwie. Dotyczyły przystąpienia Polski do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Banku Światowego i związanej z tym koncepcji wprowadzenia wymienialnej złotówki. W tym czasie opozycja coraz bardziej zaczęła zagrażać całemu układowi politycznemu, a zwłaszcza wierzchołkowi piramidy władzy, czyli równowadze w Biurze Politycznym. Potwierdził to nie tylko Gierek, który o tym mówił szeroko w Przerwanej dekadzie i Replice, ale także premier Jaroszewicz mający swego czasu, jak wiadomo, znakomite stosunki z drugim człowiekiem na Kremlu, premierem ZSRR - Aleksiejem Kosyginem. Odbył z nim w roku 1978 znamienną dla zrozumienia tych spraw rozmowę. Od grudnia 1970 roku ich wzajemne kontakty miały, w gruncie rzeczy, ściśle gospodarczy charakter, ale niespodziewanie premier radziecki zdecydował się ostrzec tak Jaroszewicza, jak i Gierka, że źle się dzieje w państwie polskim... Ostrzeżenie dotyczyło wewnętrznej sytuacji w partii. [...]W jednej z rozmów - pisze Piotr Jaroszewicz - usłyszałem pytanie: czy mam rozeznanie sytuacji, jaka panuje w kierownictwie partii, i czy zdajemy sobie sprawę, jakie ta sytuacja powoduje spustoszenie i do czego prowadzi. Kosygin powiedział mi również, że dziwi się, iż Edward Gierek zajmuje w tej sprawie chyba pobłażliwą postawę, choć jest również zagrożony. Zapytał przy tym, czy on i ja zdajemy sobie sprawę z dwuznacznej roli, jaką odgrywają Jabłoński, Kania, Kowalczyk, Babiuch, Łukaszewicz i Jaruzelski. A więc intryganci z Biura dotarli z donosami już nawet na Kreml, gdzie zabiegali o poparcie dla siebie przeciwko pierw- szemu sekretarzowi i premierowi. Kosygin powiedział mi o tym, kierując się zapewne troską - jak się wyraził - do czego to może prowadzić. Była to niezmiernie symptomatyczna rozmowa, zważywszy, że poza rozmową w grudniu 1970 roku nigdy z Kosyginem nie rozmawialiśmy na te tematy, [...] nie doceniał intrygi [chodzi o Gierka - J.R.], liczył na swój autorytet. A może też rozważał taki wariant, że usunięcie mnie, zwalczanego zaciekle przez aparat partyjny, z Biura Politycznego i stanowiska szefa rządu, uspokoi na dłuższy czas rozhuśtane nastroje w kierownictwie partii i niektórych instancjach partyjnych, a po części i w społeczeństwie. Mylił się jednak, bo nie docenił, że usunięcie mnie otwiera sprawę pozbycia się również i jego ze stanowiska I sekretarza partii. Gdy Jaroszewicz w latach dziewięćdziesiątych pisał o tamtej rozmowie z Kosyginem, miał głęboki żal do Gierka o sposób rozstania się z nim. Wówczas jednak w 1978 roku obaj panowie stanowili jeszcze zgrany w sumie duet i pierwszy sekretarz przy wszelkich okazjach bronił premiera, będącego od lat na przysłowiowej muszce aparatu partyjnego. Trzeba jednak pamiętać, że w 1978 roku obaj najważniejsi ludzie w kraju byli mocno schorowani. Gierek jak wiadomo chorował wówczas na bardzo bolesną chorobę kręgosłupa, we znaki dawała mu się dodatkowo pylica, której nabawił się jeszcze jako górnik we Francji i Belgii. Z jej powodu stale był zagrożony nadzwyczaj kłopotliwą astmą. Kręgosłup natomiast leczył na kuracjach w Pieszczanach - starym słowackim uzdrowisku. Ból kręgosłupa, rezultat nieleczonej skoliozy pogłębionej pracą w kopalni, był dla niego tak dolegliwy, że okresami prawie uniemożliwiał mu publiczne funkcjonowanie. Pewnego razu w Sejmie przed wygłoszeniem przemówienia musiano przygotować mu specjalne krzesło, aby nie stał przy mównicy, lecz półsiedział. Dodatkowo jeszcze zaaplikowano mu leki znieczulające. Dopiero po takiej blokadzie był zdolny do publicznego występu. Ta sytuacja niepełnego wyleczenia, ciągnąca się długimi miesiącami, powodowała, że Edward Gierek nie zawsze zachowywał się tak, jak by to robił będąc w dobrym zdrowiu. Dlatego często ignorował ostrzeżenia płynące z różnych stron. Wiedział bowiem z własnego doświadczenia, że politycy z samej istoty swej profesji są ludźmi skorymi do intryg i nieustannego spiskowania. Pogodził się z tym, jak można pogodzić się ze złą pogodą. Stan jego zdrowia wpływał jednak w sposób nieuchronny na usztywnienie postawy politycznej pierwszego sekretarza. Dlatego też Edward Gierek w tamtym okresie zastanawiał się nad odejściem z czynnego życia politycznego. Nie uczynił tego tylko dlatego, że nie chciał - jak mówił - zostawić tylu spraw nie załatwionych. Miał na myśli przede wszystkim ogromne inwestycje, jak i ujemny bilans handlowy kraju. Uważał, że jego odejście nosiłoby znamiona ucieczki przed trudnościami. W końcu więc poniechał tego pomysłu. Nie chcę gdybać, lecz według mej wiedzy na temat tego, co się w kraju zdarzyło w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat, śmiało mogę powiedzieć, że historia Polski potoczyłaby się całkiem inaczej, gdyby Gierek zdecydował się dwa lata przed sierpniem na złożenie dymisji. Dobrowolne odejście Gierka przed rokiem 1980 ponad wszelką wątpliwość spowodowałoby zakończenie epoki liberalizmu gierkowskiego. Jego następca przede wszystkim rozpędziłby KOR i opozycję spod znaku KPN. Co do tego panowałaby z pewnością pełna zgoda w Biurze Politycznym. Dowodem na to jest między innymi postawa najwierniejszego z wiernych ludzi Gierka - Jana Szydlaka. To on w roku 1979, jeszcze przed wizytą papieża, zaniepokojony inercją szefa w sprawie opozycji, w rozmowie z Edwardem Babiuchem - wówczas jeszcze nie premierem - a tylko członkiem Biura Politycznego i sekretarzem KC odpowiedzialnym za partię, powiedział, że muszą wspólnie coś z tym zrobić. "Sytuacja, w której partia jest w stałej defensywie i cofa się na całej linii, jest na dłuższą metę nie do przyjęcia". Niedwuznacznie zasugerował więc, aby obaj poszli do Gierka i wymusili na nim energiczniejszą postawę wobec KOR-u, KPN i "latających uniwersytetów". Edward Babiuch, chociaż był podobnego zdania, wszystkiego spokojnie wysłuchał, po czym poszedł do Gierka, aby ostrzec go przed spiskującym Szydlakiem. W rezultacie pierwszy sekretarz stracił zaufanie do wieloletniego przyjaciela i na VIII Zjeździe przesunął go na stanowisko szefa CRZZ. Donos Babiucha nie był, jak zapewniał Jan Szydlak, spowodowany odmiennymi poglądami na temat opozycji. Nic podobnego. Babiuch nie miał po prostu zaufania do kolegi i na wszelki wypadek wolał uprzedzić jego ewentualną relację składaną pierwszemu sekretarzowi... Do tego mogę dołączyć relację Jana Mietkowskiego, ministra kultury w 1978 roku, a przy okazji znanego radiowca, twórcę programu III Polskiego Radia. Był na zjeździe Związku Literatów Polskich w Katowicach. "Na zjeździe - mówił mi - z oficjeli byli jeszcze obecni członkowie Biura Politycznego: Zdzisław Grudzień i Jerzy Łukaszewicz. Zirytowani wystąpieniem Andrzeja Brauna w gabinecie wojewody, sąsiadującym z «Salą Sejmu Śląskiego», w której odbywały się obrady, wspólnie postanowili rozwiązać ZLP. Potrzebowali do tego jednego - zgody Gierka. Telefonem rządowym (wecze) do szefa partii zadzwonił Łukaszewicz i zreferował wystąpienie Brauna, które uznał za antyradzieckie, i prosił w imieniu swoim i Grudnia o zgodę na rozwiązanie ZLP. Za dużo z nimi mamy problemów. Stworzymy nowy związek i będzie zupełnie inna, nowa, lepsza sytuacja w środowisku pisarskim. I wtedy usłyszał stanowcze «nie». I było po kłopocie, bowiem słowo pierwszego było rozkazem. Z obu panów powietrze uleciało jak z przekłutego balona, a ja odetchnąłem. Nie chciałem bowiem za nic być grabarzem Związku Literatów, organizacji założonej jeszcze przez samego Stefana Żeromskiego". Do dziś, jak sądzę, niewiele osób, włącznie z Adamem Michnikiem - mającym wyjątkowe wyczucie historii - zdaje sobie sprawę, jak bardzo w latach siedemdziesiątych cała opozycja polska wisiała na przysłowiowym włosku. Członkowie gierkowskiego Biura Politycznego mogli, jak przyszłość pokazała, prawdziwie się nie znosić, co do jednego byli jednak zgodni - że trzeba "ukręcić głowę" opozycji antysocjalistycznej. Niezależnie więc, kto zostałby szefem partii w razie dymisji Gierka, co do tej jednej sprawy z pewnością wszyscy byliby zgodni. A wtedy, jak postaram się udowodnić, nie byłoby także sierpnia 1980 roku i losy naszego kraju, a pewnie i obozu socjalistycznego, potoczyłyby się inaczej. Wszyscy bowiem członkowie najwyższych władz partyjnych i państwowych mieli wówczas świadomość, że brak reakcji na istnienie i działalność KOR-u i KPN-u musi prowadzić do znacznego osłabienia, a nawet być może i upadku Polski Ludowej. Z decyzjami Gierka musieli się jednak godzić, bo byli za słabi, aby go obalić. Gierek jednak, jak wiadomo, nie złożył dymisji z powodu złego stanu zdrowia i wciąż, aż do sierpnia, trzymał w coraz bardziej słabnącej ręce karty decydujące o losach Polski. Biuro Polityczne Gierka było niewątpliwie towarzystwem na dobrą pogodę, lecz nigdy na złą. Każdego z ludzi zasiadających w tym gronie od stanowiska pierwszego sekretarza dzielił niby tylko krok, a w gruncie rzeczy była to przepaść. Niemniej większość członków tego najwyższego partyjnego gremium marzyła o najwyższych szlifach. Dystans pomiędzy Gierkiem a resztą był bowiem mimo wszystko mniejszy niż za czasów jego poprzednika. Stało się tak za sprawą ich wspólnego quasi-spisku, który legł u podstaw przewrotu grudniowego. Posiedzenie BP przed VII Plenum nosiło w końcu wszelkie znamiona zmowy antygomułkowskiej. Wszyscy więc nowi palladyni partyjni mogli i zadawali sobie po czasie pytanie: dlaczego on, a nie ja? Dla nich - najważniejszych ludzi w kraju - Gierek nie był nigdy postacią charyzmatyczną. Zawsze wydawał się przywódcą tymczasowym. Ale sukcesy Gierka i jego nadspodziewana dla wszystkich zręczność polityczna, a nawet determinacja, z biegiem lat uczyniły z niego przywódcę trudnego do obalenia. Zyskał bowiem personalne poparcie w kraju i na Kremlu. Breżniew był Gierkiem zachwycony co najmniej aż do 1976 roku. Wybaczył mu, jak wiemy, nawet potajemne zaplanowanie wizyty Nixona w Polsce. Gierek bowiem na wszelki wypadek pytał się towarzyszy z Kremla o sprawy drobne, natomiast w sprawach istotnych wolał u nich nie zasięgać opinii. W sumie więc zabezpieczenie sobie poparcia na wschodzie dla towarzyszy w Moskwie uczyniło z Gierka osobę mocno siedzącą w siodle w Warszawie. Pozycję pierwszego sekretarza od początku jednak, o czym już pisałem, osłabiał jego brak pełnej personalnej kontroli nad resortami siłowymi. To prawda, że w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych miał siłę i determinację do usunięcia dwóch partyjnych szefów tego sektora, do tego członków Biura Politycznego i sekretarzy KC w osobach Moczara i Szlachcica. Po ich usunięciu nie wziął jednak pod uwagę, że w cieniu tych polityków rośnie jego bardzo ambitny i sprytny rywal w osobie Stanisława Kani. Jego poparcie w grudniu 1970 roku Gierek wziął niebacznie za szczere. Dlatego też awansował go kilkakrotnie, mówiąc, jak lubił podkreślać w gabinetowych rozmowach, że "daje mu nowe gwiazdki". I tak Kania w kwietniu, cztery miesiące po grudniu, został sekretarzem KC, a niemal w rocznicę grudnia, na VI Zjeździe PZPR w 1971 roku awansowany został "z drugą gwiazdką" na zastępcę członka Biura Politycznego KC. Natomiast cztery lata później na VII Zjeździe czekała na Kanię już "trzecia gwiazdka", czyli nominacja na członka Biura Politycznego. Ten stały deszcz zaszczytów i wzrostu znaczenia spotkał Kanię, mimo że Gierek otrzymał z Kremla wiele ostrzegawczych sygnałów co do jego lojalności. Już w roku 1972 Stanisław Kania w rozmowie z Kostikowem, szefem Sektora Polskiego, miał powiedzieć, że "Gierek to pomyłka", a "jego wybór to błąd". Gdy Kostikow zirytowany powiedział: "Rozumiem, że nie jest to tylko twoje zdanie, Kania odpowiedział: "Myślę, że nie tylko ja tak uważam, ale ja o tym ci mówię". Kostikow nie powiedział podobno Gierkowi o tej rozmowie, natomiast rok później miał go ostrzec przed Kanią sam Breżniew. Dlaczego Gierek zlekceważył to ostrzeżenie, także trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Gierek, jak i Szydlak, stanowczo podkreślali, że nigdy nie traktowali Kani zbyt poważnie. Dla obu też nigdy nie był on konkurentem Gierka z prawdziwego zdarzenia. Robił na nich wrażenie co najwyżej cwanego chłopka-roztropka i spryciarza, nie mającego predyspozycji do walki o najwyższe funkcje. Tak więc wydaje się, że lekceważenie Kani mimo częstych niepokojących sygnałów legło u podstaw tolerowania go na jednym z najważniejszych stanowisk w kraju. Skoro tak, a trudno nie wierzyć opiniom Gierka i Szydlaka w tej sprawie, Kania do dzisiaj może zdumiewać zręcznością i umiejętnością maskowania swych ambicji. Na nieszczęście Gierka nie miał on w swym kręgu dobrego i wiernego kandydata na funkcję ministra spraw wewnętrznych. Po awansowaniu Szlachcica i przeniesieniu go z ulicy Rakowieckiej do tak zwanego Białego Domu - jak aparatczycy zwali gmach KC PZPR w Warszawie - Gierek na stanowisku ministra MSW ulokował przyjaciela z Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego, Wacława Ociepkę. Okazał się on bardzo sprawnym ministrem MSW, mimo że poprzednio nigdy nie służył ani w milicji, ani w UB czy SB. Na nieszczęście Gierka Ociepka zginął jednak w katastrofie lotniczej pod Szczecinem na początku 1973 roku. Po tym wypadku Gierek mianował ministrem innego przyjaciela ze Śląska, Edwarda Kowalczyka. Ten wybór nie okazał się jednak dla Gierka korzystny. Po latach pierwszy sekretarz uznał nominację Kowalczyka za kompletnie chybioną. Okazał się bowiem człowiekiem próżnym i Kania miał go dosłownie owinąć sobie wokół palca. Nowy minister, między innymi dzięki jego poparciu, bardzo szybko był nominowany najpierw na generała brygady w 1974 roku, a trzy lata później na generała dywizji MO. W tej sytuacji Kowalczyk stał się w MSW marionetką, rządził natomiast za niego bardzo sprytnie Stanisław Kania przy pomocy wiceministra Mirosława Milewskiego, w służbach specjalnych zatrudnionego od 14 roku życia... Swą pozycję Kania wzmocnił jeszcze wchodząc w bliski i stały alians z generałem Jaruzelskim. Jako partyjny szef wojska i milicji wspierał konsekwentnie od lat generała, nie mieszając się bez potrzeby do zarządzania armią. Z biegiem czasu utworzyli oni zgrany i chyba najpotężniejszy duet w kraju. Kania ostentacyjnie wręcz cenił fachowość generała, natomiast generał podziwiał polityczną zręczność Kani. Obaj też przez lata się popierali, nie zagrażając sobie wzajemnie. Ta męska, wcale nie altruistyczna przyjaźń polityka cywilnego z wojskowym miała się skończyć dopiero jesienią 1981 roku. Kania, sądzę, nie był ani pierwszym, ani ostatnim działaczem PZPR najwyższego szczebla, zniszczonym przez ambicje generała. Zdumiewające, ale nawet po czerwcu 1976 roku Gierek ufał chyba tak samo Kani jak Jaroszewiczowi. Gdy doszło do znanej już kontrowersji wokół postawy sekretarza Kani w czerwcu 1976 roku, Gierek był co najwyżej wstrzemięźliwy wobec niego i nie zamierzał wcale go usunąć z tak kluczowego stanowiska w państwie i partii. Kania w najwyższym chyba stopniu opanował wówczas sztukę skrywania swych politycznych aspiracji. Według Kostikowa, po Radomiu i Ursusie nawiązał on z poręki Pawłowa bliskie stosunki z Andropowem - członkiem Biura Politycznego KPZR, kierującym KGB. Polska po 1976 roku, w związku z narastającymi kłopotami gospodarczymi i politycznymi Gierka, była - jak pisze szef Sektora Polskiego w KC KPZR - mocno inwigilowana przez wywiad KGB. Jego rezydent generał Pawłow należał do bardziej cenionych oficerów wywiadu radzieckiego. Przed towarzyszami radzieckimi z KGB Kania - jak wiadomo - nie miał większych tajemnic. Biorąc to wszystko pod uwagę, można stwierdzić, że jedynie kwestią czasu był więc sposób i termin obalenia pierwszego sekretarza. Ostatnim znanym mi ostrzeżeniem Gierka z Moskwy był sygnał przekazany Jaroszewiczowi przez Kosygina w roku 1978, z wiadomym efektem. Na podstawie analizy stosunków Gierka z Kanią łatwo przeto dojść dziś do wniosku, że pierwszy sekretarz nie miał podstawowej znajomości psychologii. W związku z tym śmiało można powiedzieć, że Gierek niezbyt znał się na ludziach. O ile w okresie, gdy był zdrowy i pełen sił, popełniał nie za wiele kardynalnych błędów (Szlachcic), to w latach następnych, kiedy był schorowany, okazał się słabym graczem. Kiedy analizuje się końcówkę lat siedemdziesiątych, ogarnia wręcz zdumienie, że popełniając tak wiele omyłek, tak długo zdołał się utrzymać na najwyższym stanowisku w państwie. Do wyraźnej dezintegracji Biura Politycznego w drugiej połowie lat siedemdziesiątych przyczynił się niewątpliwie w znacznym stopniu nie kto inny, jak sam pierwszy sekretarz. Jego znany już brak zgody na awansowanie generała Jaruzelskiego do stopnia marszałka w drugiej połowie lat siedemdziesiątych musiał wzbudzić rozczarowanie i irytację generała. Inny znaczący błąd kadrowy popełnił Gierek wobec Henryka Jabłońskiego, ówczesnego przewodniczącego Rady Państwa i członka Biura Politycznego. Jabłoński nie był, co prawda, figurą polityczną zbyt wpływową czy poważnie traktowaną. Niemniej uczynienie z niego jawnego wroga nie było najzwyczajniej rozsądne. Wszystko wzięło się z tego, że Gierek w czasie wizyt zagranicznych natrafiał na bardzo poważne problemy protokolarne. Będąc faktycznym szefem państwa, a formalnie jedynie pierwszym sekretarzem partii, był w czasie spotkań z głowami państw kapitalistycznych osobą półprywatną. Na przykład w czasie spotkania w Warszawie z Nixonem, który nie chciał spotkać się z Gierkiem w gmachu KC PZPR, powstały prawdziwe problemy ze znalezieniem miejsca, gdzie mogliby prowadzić rozmowy. Zaradzono temu, przydzielając Gierkowi gabinet w gmachu kancelarii Sejmu. Po tej wizycie problem częściowo rozwiązano przez wybór pierwszego sekretarza partii na członka Rady Państwa. W PRL-u urząd ten pełnił rolę kolegialnej głowy państwa. Po reformie administracyjnej, przywracając urzędy wojewodów i prezydentów miast, Gierek za namową przyjaciół, a także i pochlebców, których wokół niego nigdy nie brakowało, postanowił reaktywować urząd prezydenta państwa. Miał nim zostać on sam, natomiast wiceprezydenturę zaproponowano Jabłońskiemu. Gierek, w rozmowach wstępnych, wahał się co prawda nad przyjęciem tego stanowiska, odstręczały go bowiem od niego nadmierne obowiązki reprezentacyjne. Kiedy więc na propozycję Gierka Jabłoński powiedział "nie", pierwszy sekretarz bez bólu cały pomysł jakby schował do szafy. Wrócono do niego ponownie, jak wiadomo, dopiero w czasie obrad "Okrągłego Stołu". Rzecz zrozumiała, że przy okazji tamtych deliberacji Gierek uczynił z Jabłońskiego swego śmiertelnego wroga. W obliczu nieuchronnie zbliżających się zapasów politycznych, kiedy każdy głos w Biurze Politycznym niechybnie musiał nabrać znaczenia, była to dla pierwszego sekretarza poważna strata. Podobnych niezręczności, może na mniejszą skalę, wobec innych kolegów - członków najwyższych władz partyjnych, popełnił Gierek znacznie więcej. Politykiem, którego w swej ekipie nasz bohater obawiał się najbardziej, był bezsprzecznie Stefan Olszowski. Kariera polityczna Olszowskiego zaczęła się w Zrzeszeniu Studentów Polskich, któremu prezesował w latach pięćdziesiątych. W aparacie partyjnym terminował u Jana Szydlaka w Poznaniu jako jeden z sekretarzy Komitetu Wojewódzkiego. Stamtąd, w połowie lat sześćdziesiątych, po IV Zjeździe PZPR, Gomułka ściągnął go do Warszawy na wpływowe stanowisko kierownika Biura Prasy KC PZPR. W 1968 związał się, jak się jednak okazało nie do końca, z Mieczysławem Moczarem. W odpowiednim momencie zdołał z nim zerwać, dzięki czemu na V Zjeździe partii Gomułka zrobił go jednym z sekretarzy KC. Dwa lata później Gierek na grudniowym, brzemiennym w skutki VII Plenum, awansował go na członka Biura Politycznego. Jako partyjny "nadzorca" prasy w nowej ekipie stał się człowiekiem bardzo wpływowym, zwłaszcza z powodu rozluźnienia w początkowym pogrudniowym okresie rygorów cenzurowych. I wtedy Gierek na VI Zjeździe partii przesunął w sposób arbitralny swego, zdawałoby się, pupila na stanowisko ministra spraw zagranicznych. Jako minister, a był człowiekiem inteligentnym i bystrym, przypadł bardzo do gustu nie tylko Gromyce, lecz również i samemu Breżniewowi. Wtedy Gierek chyba zaczął się na serio obawiać Olszowskiego i po VII Zjeździe w 1975 roku również w sposób arbitralny odwołał Olszowskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych i uczynił go sekretarzem KC do spraw ekonomii, na której on się kompletnie nie znał. Ponieważ na tym stanowisku Olszowski nie odniósł wielkich sukcesów, więc na VIII Zjeździe "wyprowadzono go", jak się mawiało w nomenklaturowym żargonie, tak z Biura Politycznego, jak i z Sekretariatu KC. Oprócz Olszowskiego ten sam los na tym zjeździe spotkał jeszcze premiera Piotra Jaroszewicza, Józefa Tejchmę i Józefa Kępę. Była to największa od grudnia 1970 roku "czystka" w Biurze Politycznym. Wydaje się, że Gierek w końcowym okresie swej władzy doszedł do wniosku, że czas skończyć z polityką w rękawiczkach. Fatalnie dla niego jednak się złożyło, że usunął wówczas z najważniejszego gremium politycznego nie swych największych wrogów, których miał dokładnie poznać nie- bawem, a polityków bardzo już wówczas osłabionych i z tego tytułu jemu, jak i jego linii politycznej, zbytnio nie zagrażających. Tym sposobem ostatni zjazd gierkowski stanowił reakcję partii na coraz większe niezadowolenie społeczne i wynikający z tego dyskomfort dla ludzi aparatu. Stanowił też formę odreagowania (dymisja Jaroszewicza) wyboru kardynała Karola Wojtyły na tron Piotrowy, a także przebiegu wizyty papieskiej w Polsce. Partia najwyraźniej zaczęła dojrzewać do zmiany przywództwa. Masy partyjne zaczęły marzyć o rzutkim, zdolnym i nowoczesnym liderze, kimś takim jak odkryty właśnie przez miliony Polaków Karol Wojtyła. Dla wszystkich obserwatorów stawało się jasne, że zmiany nie mogą dotyczyć tylko premiera. Zbliżał się czas rozliczenia z Gierkiem. Problemem był tylko sposób i termin. Wybór krakowskiego kardynała na papieża Kościoła katolickiego był prawdziwym wstrząsem dla elity komunistycznej. Wszyscy jej bardziej znaczący reprezentanci natychmiast poczuli zagrożenie dla wszechwładzy partii w Polsce. Po konklawe zarysował się głębszy rozłam między samopoczuciem społeczeństwa i nomenklatury partyjnej. Naród z wyboru kardynała Wojtyły cieszył się niezmiernie, a oficjalna partia słuchała wieści z Rzymu ze ściśniętym sercem. Kardynał Wojtyła był - jak wiadomo - jednym z bardziej nieustępliwych hierarchów Kościoła polskiego i w związku z tym nie cieszył się sympatią władzy i partyjnego "nadzorcy" Kościoła, Stanisława Kani. Za swe poczynania Karol Wojtyła pojechał na konklawe ze zwyczajnym paszportem, a nie dyplomatycznym, jak kardynał Wyszyński. W pierwszych nieoficjalnych reakcjach próbowano tłumaczyć aktywowi, że wybór dokonany został pod batutą CIA. Ponieważ pomysł ten, jak również sugestie, że Jan Paweł I został otruty, aby zrobić miejsce Karolowi Wojtyle, były zbyt głupie, zwłaszcza w obliczu prawdziwej eksplozji zadowolenia i dumy narodowej, pomyślano, że należy przy tym ogniu piec zgoła inną pieczeń. Odtąd prasa zaczęła zwracać uwagę na zalety PRL-u jako kraju, w którym wyrósł tak wybitny dostojnik Kościoła. W nowej sytuacji po wyborze papieża Polaka nad władztwem Gierka zaczęły się gromadzić nowe chmury. Jasne bowiem już było, że nie będzie można prezentować pierwszego sekretarza jako najwybitniejszego z żyjących Polaków. Dreszczem niepokoju zaczęła zwłaszcza przejmować ludzi partii myśl o niechybnie zbliżającej się wizycie Jana Pawła II w Polsce. Rozmowy na ten trudny dla partii temat zostały podjęte już w kilka miesięcy po wyborze papieża, a więc na przełomie lat 1978 i 1979. Bój prawdziwy stoczyła partia z Watykanem i Kościołem w Polsce przy okazji ustalania daty przylotu Jana Pawła II. Watykan pragnął, aby termin przyjazdu przypadł na dzień świętego Stanisława, wedle legendy w rocznicę zamordowania biskupa Szczepanowskiego na Skałce w 1074 roku. Święty Stanisław jest, jak wiadomo, katolickim patronem Polski i od lat uosabiał swą postawą i życiem pragnienie niezależności Kościoła polskiego wobec władzy świeckiego państwa. Ten wątek, co zrozumiałe, nabrał zupełnie nowego wymiaru dla hierarchii kościelnej, odkąd państwo stało się komunistyczne. W nowej sytuacji Gierek wraz z Biurem Politycznym i z Kanią, bo w tych sprawach pierwszy sekretarz radził się swego specjalisty od spraw kościelnych, uzgodnili, że za wszelką cenę nie można dopuścić do majowego terminu wizyty. Obawiano się homilii papieskich, których bohaterem pozytywnym musiałby być biskup męczennik, a negatywnym - władza świecka. Kiedy Watykan dał do zrozumienia, że może ustąpić w sprawie terminu przyjazdu, Kania, a za nim Gierek, uznali to za sukces i natychmiast wyrazili zgodę na termin czerwcowy. Tyle że z nadmiernej radości obaj politycy, a za nimi Biuro Polityczne, nie dostrzegli prawdziwej z ich punktu widzenia pułapki. Okazało się bowiem, że planowana w maju tylko trzydniowa wizyta, w czerwcu przedłużyła się nieomal na całą dekadę, bo aż do dziewięciu dni... Z czego partia, jak stwierdzono niebawem, nie miała doprawdy powodu się cieszyć. W okresie ustalania terminu przylotu samolotu papieskiego Gierek musiał zmierzyć się ze sprzeciwem samego Leonida Breżniewa. Odkąd prasa światowa zaczęła pisać o spodziewanej wizycie, a jego służby informować o niej szczegółowo, przywódca KPZR zaczął molestować Gierka o niewpuszczanie Jana Pawła II do Polski. Rozpoczął od ostrzeżeń przed konsekwencjami, które wynikną z pielgrzymki papieskiej, tak dla partii, jak i socjalistycznego państwa. Mimo że coraz trudniej było mu rozmawiać przez telefon z powodu fatalnego stanu zdrowia, dwa razy dzwonił do Gierka w tej sprawie. Domagał się od polskiego towarzysza, kategorycznym - jak na standardy ich rozmów - tonem, aby odmówił wpuszczenia papieża do Polski. Kiedy Gierek tak bezwzględnie naciskany stanowczo odmówił zastosowania się do tej rady, "ponieważ papież jest obywatelem polskim i poza paszportem Watykanu ma jeszcze paszport naszego kraju", usłyszał, że nie ma to znaczenia. W tej sytuacji Gierek był zmuszony wyjaśniać, że nie może odmówić prawa przyjazdu rodakowi, który został tak uhonorowany w świecie. Breżniew nie uznawał za przekonujące tych wszystkich argumentów i ze starczym uporem domagał się od Gierka odmowy. "- Jak mogę odmówić - miał wtedy wyjaśniać Gierek - skoro już opublikowano komunikat o jego przyjeździe do Polski? - To powiedzcie, że papież zachorował, on to zrozumie - usłyszał w odpowiedzi. - Ale on przecież, wszyscy wiedzą, jest zdrowy". Gdy w końcu wyczerpali argumenty, a Leonid Breżniew przejawiał coraz poważniejsze objawy zmęczenia, bełkocząc nieznośnie, zakończono drugą rozmowę. W ostatnich słowach Breżniew powiedział jeszcze z wyrzutem, że Gierek go rozczarował, bo jednak Gomułka był od niego lepszym komunistą. Miał bowiem odwagę nie wpuścić papieża Pawła VI do Polski. Gierek w Przerwanej dekadzie i w Replice stanowczo podkreślał, że od początku, to znaczy od konklawe, odrzucił pogląd, że w ogóle można nie wpuścić papieża do Polski. Wiedział, że praktycznie taka decyzja byłaby w Polsce w tamtym roku nie do zrealizowania. Co najwyżej otworzyłaby nad Wisłą nowe całkiem fronty i podziały, a jej konsekwencje dla spokoju społecznego byłyby doprawdy nieobliczalne. Ponadto Gierek, tak jak wszyscy rodacy, odczuwał, jak mnie zapewniał, autentyczną dumę z wyboru Polaka na tron Piotrowy. Wizyta organizowana wspólnie przez władze państwowe i kościelne, jak wiadomo, stała się niezwykłą demonstracją potęgi Kościoła w Polsce. Pokazała ogromną sprawność kościelnych służb pilnujących porządku w czasie wszystkich uroczystości papieskich. Na mszach gromadzących miliony ludzi wierni zliczyli po raz pierwszy po wojnie swe siły. Musiało to mieć i miało przeogromne konsekwencje dla samoświadomości społeczeństwa. Trudno dziś wręcz przecenić znaczenie tamtej pielgrzymki papieskiej. Dziewięć dni codziennych mszy, homilii i obcowania z papieżem uczyniło z niego nie tylko kościelnego przewodnika narodu. W tych dniach Gierek w sposób definitywny musiał zakończyć swój sen o przywódcy narodu. Na spotkaniu z Janem Pawłem II w Belwederze 2 czerwca 1979 roku mówił do gościa z Watykanu słowa bardzo na wyrost: "Głównym źródłem dotychczasowego dorobku i podstawową przesłanką przyszłości narodu polskiego jest jego jedność we wszystkich podstawowych kwestiach bytu narodowego i państwowego, niezależnie od położenia społecznego, wykształcenia czy stosunku do religii. Jedność ta ogarnia dziś wszystkie generacje, wszystkie klasy i warstwy społeczne, zaangażowane w pracy dla Ojczyzny". Kiedy papież następnego dnia w homilii na placu Zwycięstwa w Warszawie aluzyjnym językiem przypomniał tragedię Warszawy, w dniach powstania opuszczonej przez sojusznika stojącego na drugim brzegu Wisły, Stanisław Kania telefonicznie zażądał od szefa telewizji, Macieja Szczepańskiego, przerwania transmisji. Szczepański odmówił wykonania polecenia i zadzwonił do Gierka, a ten nakazał mu kontynuować telewizyjne sprawozdanie z papieskiej mszy... Dla Gierka ta wizyta, mimo wszelkich pozorów sukcesu (w kraju był spokój, naród się modlił), była polityczną porażką, a dla Breżniewa sygnałem, że Gierka dni już mijają. W trudnej sytuacji, po odjeździe papieża, Gierek poprosił o naukową ocenę skutków tej wizyty dla Polski. Jan Szczepański napisał wtedy między innymi: "Masy katolickie, uświadomiwszy sobie swoją siłę polityczną, zechcą istniejące formy polityczne stowarzyszeń przekształcić w politycznie sprawne organizacje odpowiadające potrzebom rozbudzonych mas". Tej diagnozy partia i Gierek nie potraktowali jednak serio. Niebawem czas miał pokazać, że rzeczywistość polityczna będzie znacznie odbiegać od przewidywań wybitnego socjologa. Przegrana osobista Gierka polegała między innymi na tym, że nie mógł w żaden sposób konkurować z osobowością medialną papieża. Komunizm tę walkę przegrał z kretesem. Trudno się temu jednak dziwić, za Kościołem stało bowiem dwadzieścia wieków istnienia, a w tym specjalny sposób szkolenia kapłanów, sposobionych przez lata do władania wielkimi zgromadzeniami ludzkimi. Partia w tej walce kreowania osobowości musiała przegrać. Pewien czas po wyjeździe Jana Pawła II spróbowano medialnie w telewizji zaprezentować Gierka, nie na zebraniu partyjnym bądź w zakładzie pracy, lecz w czasie zwiedzania Wawelu i Krakowa. Niestety wypadło to dla niego żałośnie i w sumie nikt nawet nie uświadomił sobie, jaki był prawdziwy cel przyjazdu pierwszego sekretarza na Wawel. Gierek w tym okresie stał się tymczasem nawet dla aparatu partyjnego postacią co nieco groteskową, a więc nie na miejscu. Nie bano się go już, choć musiano jeszcze tolerować. W czasie tej wizyty, to znamienne, nie przybył z nieodległego przecież Zakopanego, aby się z nim spotkać, pierwszy sekretarz partii w Krakowie Kazimierz Barcikowski. Zamiast komentarza więc powiem, że kilka lat wcześniej żaden dygnitarz wojewódzki nigdy by sobie na to nie pozwolił, obecnie natomiast Barcikowski nie widział powodu do fatygowania się na kilkugodzinne spotkanie z Gierkiem. Sytuacja pierwszego sekretarza w drugiej połowie 1979 roku z każdym miesiącem coraz bardziej się komplikowała. Od 1976 roku nie mógł już, mimo prób, przejąć inicjatywy w kraju i stał się politykiem niesionym przez wydarzenia. Ogromną część jego uwagi pochłaniały próby łagodzenia niezadowolenia społeczno- politycznego. Gdy więc na przykład Moczulski zorganizował 17 września zapowiadaną z góry demonstrację przed Grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie z okazji 40 rocznicy agresji ZSRR na Polskę, Gierek zalecił wycofanie milicji nie tylko z samego placu Zwycięstwa, lecz również z okolicznych ulic. W rezultacie blisko 10 tysięcy ludzi zebrało się i wysłuchało przemówień, podważających rację stanu PRL-u, a więc przyjaźń polsko-radziecką, i w spokoju rozeszło się do domów. Do żadnych zamieszek nie doszło. Gdy kilka miesięcy później wiosną 1980 roku milicja na polecenie Kowalczyka i Kani aresztowała Mirosława Chojeckiego, twórcę i redaktora Oficyny Nowa - podziemnego wydawnictwa związanego z KOR-em, Gierek wypuścił aresztowanego na wolność wbrew protestom MSW. Jako pretekst wykorzystał petycję jego matki Kamy, bojowniczki ruchu oporu, wręczoną mu we Wrocławiu w czasie uroczystości z okazji 35 rocznicy powrotu Ziem Zachodnich do Polski. W przypadku Chojeckiego, tak jak trzy lata wcześniejszej decyzji dotyczącej zwolnienia z więzienia aresztowanych korowców, wystarczyło samo polecenie Gierka. Jego słowo, jako pierwszego sekretarza, wciąż bowiem w PRL-u stanowiło prawo. Ta metoda rządzenia była jednak od samego początku skazana na nieuchronną klęskę. Sytuacja wymagała bowiem nie aktów amnestyjnych czy też zwolnień sprzecznych z obowiązującym w PRL-u prawem, lecz generalnego przemyślenia tak roli Kościoła, jak opozycji w Polsce. Tymczasem Gierek, mimo że faktycznie wykonał w tym okresie bardzo wiele ruchów liberalizujących postępowanie władzy, nie miał z tego żadnych korzyści politycznych. Przeciwnie - jego decyzje przypominały typowo strusie chowanie głowy w piasek. Skoro bowiem powiedział "a", winien był powiedzieć i "b". Tym "b" byłoby, wspominane już powyżej, posunięcie się na ławce władzy, czyli stworzenie konstytucyjnych podstaw zliberalizowania ustroju. Bez tego system gierkowski stawał się hybrydą polityczną skazaną na upadek. Natomiast w partii zszokowanej niezrozumiałym zachowaniem Gierka, przerażonej osłabianiem przez niego podstaw realnego socjalizmu, opartego przecież na wszechwładzy partii, jej pierwszy sekretarz stawał się coraz mniej popularny. Również i opozycja nie żywiła do niego żadnej wdzięczności i postrzegała pierwszego sekretarza jak, nie przymierzając, stracha na wróble. Tym sposobem Gierek musiał stać się ofiarą, wspomnianego już tutaj, syndromu de Tocqueville'a. Opozycjonistom z wolna zaczęło się wydawać, że cała konstrukcja PRL-u jest już sparciała i wystarczy byle podmuch, aby Polska Ludowa rozleciała się jak przysłowiowy domek z kart. Było to jednak, podobnie jak w 1956 roku, przekonanie z gruntu mylne. Struktury milicyjne oraz esbeckie, chociaż lekko zdezorientowane brakiem konsekwencji Gierka czy - zdaniem Pawłowa - zdemoralizowane jego bezczynnością, były wciąż dostatecznie silne, aby na rozkaz wziąć społeczeństwo "za twarz". W tej sytuacji musiało o sobie dać znać twarde, zachowawcze skrzydło partii. Na posiedzeniu plenarnym Komitetu Centralnego w grudniu 1978 roku z generalną krytyką linii politycznej Gierka i Jaroszewicza wystąpił sekretarz Komitetu Wojewódzkiego w Koninie Tadeusz Grabski. Wiązano go z wpływowym członkiem BP i sekretarzem - Stefanem Olszowskim. Uważano powszechnie, że sekretarz z Konina zabrał głos z jego poduszczenia. Grabski zaatakował bezkompromisowo Gierka za pasywność wobec Kościoła, opozycji i wsi, a Jaroszewicza za błędy gospodarcze. Po tym wystąpieniu, w czasie przerwy w obradach, zebrało się Biuro Polityczne, aby ocenić powstałą sytuację. Premier chciał natychmiast usunąć z KC i stanowiska sekretarza KW niewczesnego "krytykanta", a Gierek jak zwykle radził czekać. Stało się tak, jak chciał pierwszy sekretarz. Dzięki jego powściągliwości dopiero na najbliższym zjeździe Grabski przestał być członkiem KC, ale wybrano go do Komisji Rewizyjnej. Natomiast z funkcji sekretarza KW odwołano go dopiero we wrześniu 1979 roku. W sumie jednak nie zniknął z firmamentu politycznego, a w sierpniu w czasie politycznej agonii Gierka, celem niewątpliwie dodatkowego upokorzenia pierwszego sekretarza - KC wówczas już było pod przemożnym wpływem Kani - został on dokooptowany do składu KC PZPR. Losy i zachowanie Edwarda Gierka w ciągu ostatnich kilku miesięcy urzędowania dowodzą, jak trudno usuwalny był w normalnych warunkach pierwszy sekretarz KC PZPR. Wcześniej już porównałem pozycję polityczną szefa PZPR do pozycji króla w monarchii absolutnej. Doprawdy nie ma w tym zbytniej przesady. Usunięcie pierwszego sekretarza wbrew jego woli, na zasadzie dokonania zamachu stanu, było skrajnie trudne i wymagało wręcz przesilenia państwowego. Pierwszy szef PZPR Bolesław Bierut, jak pamiętamy, pełnił funkcję do śmierci. Jego następca - Edward Ochab - sam zrobił miejsce dla Gomułki, a więc ustąpił w pełni dobrowolnie. Władysław Gomułka zmuszony został do odejścia w grudniu 1970 roku, a więc po najkrwawszych wydarzeniach w historii PRL-u. Sam do końca życia uważał, że został usunięty przez Leonida Breżniewa. Natomiast Edward Gierek usuwany był przez kilka miesięcy. Gdy ustąpił po długich miesiącach agonii politycznej, Polska Ludowa miała już jednak na trwałe "przetrącony kark". Siłowa, że się tak wyrażę, zmiana pierwszego sekretarza była prawie niemożliwa z powodu konieczności jej akceptacji przez Moskwę. Bolesław Bierut na stanowisko szefa partii został wyznaczony przez Stalina po powstaniu PZPR. Przedtem wysługiwał mu się gorliwie przez cztery lata jako pozornie bezpartyjny prezydent Krajowej Rady Narodowej, a potem Rzeczypospolitej Polskiej. Przy wyborze Ochaba osobiście asystował Nikita Sergiejewicz Chruszczow. Przy wyborze Gomułki zgoda Chruszczowa, obecnego zresztą w dniu plenum, była niezbędna. Alternatywą dla jej braku była interwencja Armii Czerwonej. Z kolei przy wyborze Gierka niezbędna była akceptacja Leonida Breżniewa. Był on też niewątpliwie akuszerem wyboru Gierka, ponadto przyczynił się walnie do utrącenia głównego rywala Gierka do stanowiska szefa partii, Mieczysława Moczara. Gdyby Breżniew nie chorował i był w dobrej formie, osobiście najdalej w 1977 roku, a więc po amnestii dla KOR-u, a przed wizytą papieża, spowodowałby usunięcie Gierka ze stanowiska pierwszego sekretarza. Ponieważ jednak był chory i w związku z tym stał się bardzo zachowawczy i sentymentalny, więc nie lubił zmian ani we własnym Biurze Politycznym, ani na stanowiskach pierwszych sekretarzy bratnich partii. Zmian też, należy pamiętać, nie lubili i unikali jak ognia jego partnerzy w tak bardzo sklerotycznym Biurze Politycznym KPZR. Każdy z nich chciał dożyć końca na wysokim stanowisku i być pochowany z honorami pod murem kremlowskim. To tłumaczy, dlaczego w drugim państwie świata przez kilkanaście lat na jego szczycie było tak bardzo starcze i niesprawne kierownictwo. Breżniew poza wszystkim, trzeba jeszcze pamiętać, nie lubił czytać niedobrych, z jego punktu widzenia, raportów nadsyłanych przez wywiad wojskowy i KGB. Stąd raporty kierowane do niego często były koloryzowane bądź od razu pisane "pod oczekiwania" pierwszego sekretarza KPZR. Dlatego jasność sytuacji na temat obrotu spraw w Polsce uzyskał on dopiero latem 1980 roku. Wtedy doszedł, już w sumie za późno, do wniosku, że Gierka należy usunąć. Jeszcze jednak w sierpniu Breżniew dał Gierkowi ostatnią - tak jak Gomułce 16 grudnia 1970 roku - szansę, tłumacząc mu, że: nada ich (to znaczy "Solidarność") wziat za mordu. Gdy Gierek z tej rady nie skorzystał, a było to już po 24 sierpnia, a więc po wyborze pod dyktando Kani nowego Biura Politycznego, klamka zapadła i na stanowisko pierwszego sekretarza, za namową szefa KGB Andropowa, powołany został Stanisław Kania. Ostatnim kilku miesiącom Gierka w fotelu szefa PZPR warto przyjrzeć się odrębnie i dokładnie. Jego przeciwnicy, a było ich wówczas już bez liku, tak w Biurze Politycznym, jak i KC, nie bardzo jednak wiedzieli, jak usunąć pierwszego sekretarza. Mimo wieloletnich prób skompromitowania Gierka w Moskwie, podejmowanych przez najbliższych współpracowników, efekty starań były wręcz żadne. Wszystkie jego wielkie błędy, z punktu widzenia ortodoksów komunistycznych, zaczynając od dopuszczenia do pojawienia się opozycji i wybicia się Kościoła na wielką potęgę, nie wywoływały gwałtownej reakcji Breżniewa. W tej sytuacji było jasne, że trzeba przekonująco zaprezentować Gierka na Kremlu jako człowieka nieradzącego sobie z sytuacją polityczną w Polsce. Według Jaroszewicza czerwiec 1976 roku miał być pierwszą próbą zmiany kierownictwa partyjnego. Zdaniem byłego premiera, a popierali ten pogląd Gierek, Szydlak i Łukaszewicz, miał tego dokonać Kowalczyk z Kanią. Premier w rozmowie z pierwszym sekretarzem, jak pamiętamy, nie przedstawił jednak na potwierdzenie swej tezy dostatecznych dowodów. Gierek po latach żałował, że nie potraktował serio informacji Jaroszewicza. W końcu jednak spowodowana tym awantura w czerwcu - lipcu 1976 roku o mało nie skończyła się upadkiem Kani. Gierek go nie usunął, ale mocno zbeształ i na dowód przedstawił argumenty premiera. Być może kierował się wtedy opacznie rozumianą zasadą divide et impera, dość że Kania z tych zapasów wyszedł poważnie osłabiony. Odtąd jednak, aż do lata 1980 roku, musiał bardziej uważać i co nieco kryć się z wyjawianiem swych krytycznych opinii o pierwszym sekretarzu. Dla wszystkich przeciwników Gierka, wobec sygnałów nadchodzących z Moskwy, stało się jasne, że pierwszym warunkiem jeśli nie obalenia Gierka, to przejęcia nad nim kontroli było usunięcie premiera. Nieprzypadkowo przecież Kania w 1972 roku powiedział do Kostikowa: "Gierek jest płytki, mało pracowity, powierzchowny, [...] słucha, kogo popadnie, że zawsze ten ma rację, kto ostatni jest w jego gabinecie". Z punktu widzenia Gierka było bardzo ważne, że Jaroszewicz w gruncie rzeczy mu nie zagrażał. Stąd nie byli we wrogich stosunkach. Premier zajmował się gospodarką, w partii był nielubiany i sam, przynajmniej w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, nie widział się w koronie pierwszego sekretarza. Niewątpliwie też korzystne dla Gierka było to, że premier w pierwszej kolejności brał na siebie całe niezadowolenie z powodu pogorszenia się sytuacji gospodarczej. Wiadomo było, że gdy go zabraknie, winny będzie już tylko szef partii. Na swe nieszczęście Jaroszewicz ciężko zachorował w maju 1978 roku, a z choroby, w jakim takim stanie, wyszedł dopiero jesienią następnego roku, już po wizycie papieskiej. Choroba osłabiła jego pozycję i przyspieszyła przeciwko niemu spisek, który objął główne komitety wojewódzkie partii. Nastroje te wykorzystali, a następnie podsycali w partii niemal wszyscy partnerzy premiera. Z boku stał Gierek i kilku aktualnie słabszych członków BP, takich jak Szydlak, Tejchma i Kępa. Koledzy premiera z Biura Politycznego w swej naiwności wierzyli, że rzeczywiście jest on głównym sprawcą trudności ekonomicznych kraju. Inni z nich oczekiwali jakichś korzyści dla siebie, wynikłych z ruchawki kadrowej, nieuchronnej w razie odejścia Jaroszewicza. Główną rolę w obaleniu premiera odegrał Babiuch wraz ze swym przyjacielem Żandarowskim i kierownikiem wydziału Dąbrową. Oni to, dysponując wielkimi wpływami w aparacie terenowym partii, zmajstrowali prawdziwy oddolny bunt sekretarzy wojewódzkich przeciwko premierowi. W dniu rozpoczęcia VIII Zjazdu (11 lutego 1980 roku) wieczorem przyszło do Gierka kilku młodych sekretarzy wojewódzkich z sekretarzem KW w Opolu, jego pupilem Andrzejem Żabińskim na czele i oznajmiło, że nie są w stanie zagwarantować wyboru premiera do Komitetu Centralnego PZPR. Ordynacja wyborcza w partii wymagała od kandydatów do władz uzyskania 50 procent głosów plus jeden. Groźba w razie zmowy była więc całkiem realna. W głosowaniach na zjazdach partyjnych delegacje wojewódzkie głosowały bowiem zazwyczaj pod dyktando swych sekretarzy. Gierek mówił w Przerwanej dekadzie, że było to dla niego bardzo niemiłą niespodzianką, i przez cały wieczór oraz ranek następnego dnia starał się negocjować z sekretarzami wybór Jaroszewicza. W końcu uzyskał od nich zgodę na wybór Jaroszewicza do KC, pod warunkiem że nie będzie on kandydował do Biura Politycznego. Tym samym to "zwycięstwo" Gierka było typowo pyrrusowe, oznaczało bowiem, że rządzący od grudnia 1970 roku premier zostaje pozbawiony swej funkcji. Sytuację dodatkowo komplikował fakt, że drugiego dnia zjazdu referat prezesa Rady Ministrów miał być głównym punktem obrad. Wobec takiego obrotu wydarzeń trzeba było koniecznie zawiadomić o całej sprawie samego zainteresowanego, czyli premiera, nic dotychczas niewiedzącego o spisku przeciwko niemu. Ponieważ Gierek nie miał, jak twierdził, siły (moim zdaniem odwagi) iść z tą informacją do swego przyjaciela, rolę tę podjęli się spełnić dwaj członkowie Biura Politycznego, Zdzisław Grudzień i Władysław Kruczek. Piotr Jaroszewicz poinformowany przez nich o całej sprawie odpowiedział bardzo emocjonalnie: [...] nie wierzę, aby delegaci województw bez nacisku z centrali stawiali takie wnioski [chodzi o brak zgody na kandydowanie Jaroszewicza do BP - J.R.]. - Nie wyrażam także zgody na kandydowanie do innych władz i umieszczanie mego nazwiska na liście kandydatów na członków KC PZPR. Nie chcę brać udziału we władzach, które prowadzą zakulisową niemoralną grę. Nie mam do was zaufania i szacunku - powiedziałem im na pożegnanie. Za chwilę wszedłem na salę obrad, zabrałem ze stołu prezydialnego swoją teczkę i leżące obok notatki i definitywnie opuściłem zjazd, rezygnując z wygłoszenia referatu, który wspólnie z paroma członkami Biura Politycznego przygotowywałem przez kilka tygodni [...]. Powiem szczerze i otwarcie, że mam pewien żal, zwłaszcza do niektórych delegatów, iż nie znaleźli w sobie tyle siły moralnej, by publicznie wyrazić swój stosunek do sposobu przeprowadzenia tak ważnych w partii i państwie rozstrzygnięć personalnych. Wkrótce miało się to na niektórych zemścić, kiedy już latem tego roku Kania, Jaruzelski, Moczar i kilku innych przystąpiło do generalnego przemeblowania kierownictwa PZPR. Oburzenie premiera na sposób wyłączenia go z władz partyjnych i państwowych było przesadne. O premierze można bowiem śmiało powiedzieć: nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. Polityka jest przecież brudną grą i każdy, kto się nią para, o ile nie umrze śmiercią gwałtowną, prędzej czy później musi się liczyć z bardziej czy mniej eleganckim, ale jednak "wykopaniem na aut". C'est la vie - jak mawiają mądrzy Francuzi. Dlaczego jednak Gierek, we własnym interesie, do upadłego nie bronił premiera? Nawet po latach nie umiał tego w pełni wytłumaczyć. Z pewnością nie zdawał sobie sprawy, że następny w kolejce będzie on sam. Upadek Jaroszewicza, jak miało się wkrótce okazać, wytworzył bowiem wokół pierwszego sekretarza pust- kę. Teraz tylko on będzie symbolizował dokonania, a przede wszystkim porażki dekady. I teraz tylko on będzie głównym celem ataków za błędy popełnione przez całą pogrudniową ekipę. Zdaniem Gierka, a zorientował się w tym w pełni po swym upadku, w kierownictwie powstały wówczas dwie rywalizujące o wpływy grupy. Jednej przewodzili Babiuch z Łukaszewiczem i Żandarowskim, a drugiej Kania z Jaruzelskim. Zaraz po niespodziewanym odejściu premiera, a jeszcze w czasie obrad zjazdowych, Gierek zaczął się gorączkowo rozglądać za kandydatem na szefa rządu. Jego wybór padł wówczas na Wojciecha Jaruzelskiego. Wiązałoby się to, co zrozumiałe, z oddaniem przez niego armii w inne ręce. Taki ruch dla Gierka byłby niewątpliwie korzystny, zmieniłby bowiem na jego korzyść układy personalne na samym szczycie piramidy władzy. Propozycję tę generał jednak zdecydowanie odrzucił, motywując to stanowczo brakiem dostatecznych kwalifikacji do kierowania rządem. Dokładnie rok później, jak wiadomo, te względy nie przeszkodziły mu w przyjęciu funkcji premiera z rąk Kani. Pewnie było to spowodowane tym, że nie musiał równocześnie oddać stanowiska ministra obrony narodowej. Generał, proszony wówczas przez Gierka o wskazanie kandydata na wakujące miejsce szefa rządu, zaproponował Zdzisława Grudnia. Sekretarza śląskiego Gierek w tamtych dniach już jednak nie cenił. Co prawda nie odwoływał go, bo nie chciał sobie przysporzyć dodatkowych kłopotów, ale uważał Grudnia za polityka, jak mówił, "przeawansowanego". Miał do niego żal o wybudowanie nowej, zaiste królewskiej siedziby Komitetu Wojewódzkiego w Katowicach. Czuł się też osobiście urażony swoimi gigantycznymi portretami wielkości wielopiętrowych domów, wystawionymi w Katowicach na cześć jednej z jego wizyt w 1979 roku. Zrugał wówczas Grudnia przy jego ludziach i kazał je natychmiast usunąć. Uznał to za przekraczające wszelkie granice wazeliniarstwo. Dlatego więc wobec Jaruzelskiego wyraził zdziwienie, że proponuje mu kandydata nienadającego się na urząd premiera. Generał zdaje się czekał na te słowa. Gierek domyślił się tego dopiero w czasie swego internowania. Dowiedział się wtedy od Grudnia, że jego opinia została mu natychmiast powtórzona. Odtąd też pierwszy sekretarz miał w katowickim następcy śmiertelnego wroga. W tej sytuacji po długich deliberacjach funkcję premiera Gierek zaproponował "Małemu Edziowi", czyli Edwardowi Babiuchowi. Był to, jak niebawem miało się okazać, już w czasie czytania exposé rządowego, fatalny błąd, za który przyszło Gierkowi zapłacić za niecałe siedem miesięcy. Edward Babiuch, członek Biura Politycznego i sekretarz, który od dziewięciu lat kierował polityką kadrową Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, był politykiem typowo "gabinetowym", stanowczo nienadającym się do wielkich wystąpień publicznych. Na mównicy, w świetle reflektorów, gubił całą swą zręczność i spryt, sparaliżowany tremą. Z reguły na słuchaczach zostawiał fatalne wrażenie i przez to był nadzwyczaj nieskuteczny. Otoczony klakierami, do których pozornie należał Kania, zapragnął jednak błyszczeć jako postać pierwszoplanowa na scenie politycznej. Ponadto uznał, tak jak zresztą większość jego kolegów, że Gierek wiedzie ich ku przepaści i czas już najwyższy zmienić go na stanowisku pierwszego sekretarza. Ponieważ Babiuch miał w swym ręku, jak mu się wydawało, rząd i partię, a jego sojusznik Łukaszewicz media, więc sądził, że będzie naturalnym sukcesorem Gierka. Rojąc swe plany, nie wziął jednak pod uwagę niedocenianego przez siebie Kani. Podobnie jak Gierek dziwnym trafem go lekceważył. Zresztą trzeba przyznać, że Kania wiele robił, aby być niedoceniany. Potrafił nawet swemu przyjacielowi, Babiuchowi, gdy zachodziła potrzeba, skromnie pomagać w ogródku przy daczy. Przez lata sprawiał też wrażenie człowieka, który podlizuje się Babiuchowi. Natomiast niedawny sekretarz i członek BP, a potem nowy premier nie sądził, że niebawem w PRL-u wystarczy mieć w swym ręku wojsko i milicję, aby sięgnąć po pełnię władzy w państwie. Przez całe lata siedemdziesiąte władza bowiem opierała się na aparacie partyjnym, nadchodził jednak czas zmiany; aparat partyjny miał pod względem znaczenia politycznego ustąpić w Polsce Ludowej pola wojsku i milicji... Sierpień 1980 Sierpień 1980 roku przez lata będzie jeszcze zapewne przykuwał uwagę historyków i ludzi czytających książki jako jedno z ważniejszych wydarzeń XX wieku w Europie, a pewnie i świecie. Jak dotąd jest on jednak przedstawiany dosyć jednoznacznie i w sposób - powiedziałbym - idealistyczny. W zasadzie uważany jest jedynie za wielki szlachetny bunt całego społeczeństwa polskiego przeciwko tyranii komunistycznej. Nie ujmując w niczym wielkości tamtym wydarzeniom, pragnę jednak zwrócić uwagę na całą złożoność ówczesnego protestu. Mimo że nie dysponuję wiedzą z tajnych archiwów radzieckich, jak i polskich, to na podstawie informacji wyniesionych z rozmów z głównymi aktorami polskiej sceny politycznej z obozu pezetpeerowskiego, a także z lektur wywiadów i wspomnień, postaram się spojrzeć również na sierpień jako na epilog walki o władzę polityczną - toczonej na szczytach peerelowskiej nomenklatury, w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Moje spojrzenie, zastrzegam się, nie ma nic wspólnego z tak zwaną spiskową teorią dziejów. Trzeba bowiem mieć złą wolę, by nie dostrzegać w buncie społecznym 1980 roku w Polsce ręki poszczególnych koterii partyjnych. Pisałem już w tej książce, że jedną z cech wyróżniających komunizm polski spośród innych krajów realnego socjalizmu było sięganie w walce politycznej, jaką toczyły między sobą frakcje partyjne, do niezadowolenia społecznego i reakcji tak zwanej ulicy. Na przykład w październiku 1956 roku, co nie ulega żadnej wątpliwości, frakcja "puławian", pozbawiona przecież wpływów w SB i wojsku, nigdy nie zwyciężyłaby politycznie, gdyby nie umiejętne rozhuśtanie nastrojów społecznych. Te nastroje były rozbudzane za pomocą prasy, wieców, publicznych rozważań w klubach dyskusyjnych. Intrygujące wiadomości, wpływające na reakcje społeczeństwa, rozpowszechniane były również za pomocą informacji pozornie poufnych, trafiających najpierw do środowisk opiniotwórczych i studentów, a następnie na antenę rozgłośni polskojęzycznych: Radia Wolna Europa, BBC, Głosu Ameryki i Paryża. Nieprzypadkowo też w Polsce - jedynym kraju rządzonym przez komunistów - tajny referat Chruszczowa wygłoszony na XX Zjeździe został opublikowany w kilkudziesięciotysięcznym nakładzie. (Jako pierwszoroczniak Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego, do tego bez żadnych koneksji, czytałem w październiku ten bulwersujący dokument. Dotarcie do niego w akademiku, a był to partyjny tajny druk, doprawdy nie było dla mnie trudne). Polski październik z punktu widzenia socjotechniki władzy był wielce pouczającym doświadczeniem, dowodzącym, że za pomocą tak zwanej ulicy i umiejętnego sterowania nastrojami - nawet w kraju komunistycznym można prowadzić skuteczną walkę polityczną. Czy korzystano z tych doświadczeń w grudniu 1970 roku? Bezpośrednio pewnie nie, nic dwa razy bowiem się nie zdarza. Znamienne jednak, że upadek Gomułki spowodowany został ogromnymi demonstracjami ulicznymi i strajkami. Bezsprzecznie od władzy odsunęła go zrewoltowana klasa robotnicza. Jaką rolę w tym buncie odegrała prowokacja ze strony partyjnych przeciwników Gomułki? Trudno dziś powiedzieć. W każdym razie eskalacja społecznego buntu była niewątpliwie wprost proporcjonalna do stopnia represji. Przykład Gdyni i Szczecina jest tu niezmiernie pouczający. Kto o zdrowych zmysłach, nie pragnący jeszcze większych protestów prowadzących aż do rozlewu krwi, zdecydowałby się na zamknięcie bram stoczni gdyńskiej i wezwanie ludzi do pracy? Późniejsza strzelanina była już tylko konsekwencją tamtej decyzji. A zagadkowy przebieg wydarzeń w Szczecinie, gdzie stoczniowcy agresywnym zachowaniem milicji zostali bezpośrednio sprowokowani do wyjścia na ulice i podpalenia gmachu KW partii? A działo się to we czwartek, czwartego dnia protestów na Wybrzeżu. Bezsprzecznie też krwawiący Szczecin ostatecznie przesądził o losie Gomułki i jego ekipy. Moje powyższe uwagi, zastrzegam się, w niczym nie umniejszają roli determinacji społeczeństwa, a przede wszystkim robotników, w tamtych wydarzeniach. Obiektywnie bowiem mówiąc, decyzja Gomułki o podwyżce cen żywności doprowadziła do powstania klasycznej wręcz sytuacji rewolucyjnej, a jej następstwem były demonstracje uliczne rozpędzane za pomocą broni palnej, a nawet czołgów. A z kolei formy protestów z 1976 roku: rozkręcanie szyn na głównej trasie kolejowej z Warszawy na zachód, oraz rabowanie sklepów w Radomiu, czyż nie miały wszelkich znamion prowokacji? W tamtym układzie władzy były też wymierzone w pierwszej kolejności w pierwszego sekretarza i premiera. Gdyby nie bezprecedensowa w krajach komunistycznych decyzja natychmiastowego odwołania podwyżki cen, eskalacja dalszych wydarzeń doprowadziłaby - jak pisał Jaroszewicz - do zmiany ekipy. Tym demonstracjom mieli sprzyjać, według ówczesnego premiera, minister MSW Stanisław Kowalczyk i sekretarz KC Stanisław Kania. Kania stanowczo zaprzecza, aby był w to zaangażowany. Warto jednak przypomnieć jego szczególną rolę w grudniu w przygotowaniu upadku Gomułki oraz jego zdecydowaną, rosnącą latami, niechęć do Gierka, jak i Jaroszewicza, potwierdzoną, między innymi, wielokrotnie w latach siedemdziesiątych w rozmowach z Piotrem Kostikowem. Pragnę w tym miejscu zwrócić uwagę na formalne podobieństwo pierwszej fazy wydarzeń
w Gdańsku w 1970 roku i w Radomiu w 1976. Jest też bardzo prawdopodobne, że gdyby milicja była w Radomiu uzbrojona w broń palną, przebieg demonstracji byłby podobny do zajść gdańskich w grudniu 1970 roku. Wracając jednak do kluczowych miesięcy dla historii PRL-u, po VIII Zjeździe PZPR, sądzę nie bez podstaw, że schorowany w tamtym okresie Gierek nie od razu zdał sobie sprawę, jak wiele stracił z odejściem Piotra Jaroszewicza z rządu i Biura Politycznego. Edward Gierek żywił niczym nieuzas