Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_2002000000179
Tytuł:
Wydawca: W.A.B.
Źródło: Śmieszni kochankowie
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_lit
Autorzy: Mariusz Cieślik,  
Data publikacji: 2004
Policyjny bus wreszcie się zatrzymał. Jeden z funkcjonariuszy grzecznie poprosił go, żeby wysiadł. Nawet go to ucieszyło.
Godzinę później, już bez torby, którą zostawił do przechowania na komendzie, szedł pustą, nagrzaną ulicą, jakby źle wpasowaną pomiędzy ceglane rudery ze śladami dawnej świetności. W jednej z bram zauważył przewrócony rower. Nie byłoby w tym nic interesującego, gdyby nie jego właściciel, który nie zauważywszy zmiany kierunku z wertykalnego na horyzontalny, zawzięcie pedałował, udając się ku sobie tylko znanemu miejscu przeznaczenia. Upał ustępował bardzo powoli, choć zaczynało już zmierzchać. Skierował się w stronę parku, ale - pouczony - już innego. Wchodzących witał napis "Piknik" z klaunem wciskającym czerwony nos pomiędzy litery. Bramy strzegły trzymetrowe żurawie w kształcie kandelabrów. Wydawało się, jakby przeniesiono je tu wprost z pałacu hinduskiego maharadży albo szalonego afrykańskiego dyktatora. Żurawie były bardzo smukłe i miały nienaturalnie skręcone szyje. Wcielony smutek. Brakowało tylko pochodni, które oświetliłyby ich strojne czuby, by wreszcie mogła zacząć się orgia. Wstęp tylko za zaproszeniami od tyrana psychopaty. Zauroczony podszedł do jednego z żurawi. Dotknął potężnego cokołu. Był ciepły. I miękki jak styropian. Po prostu styropian. Kilkadziesiąt metrów dalej, między drzewami, dostrzegł jakąś ogromną konstrukcję. Trąbki, dziesiątki pozłacanych trąbek zwróconych ku przechodzącym. MASZYNA DO ROBIENIA ECHA W LESIE - przeczytał na tabliczce przybitej do kija. Gwar głosów i muzyki narastał, w miarę jak zbliżał się do czegoś przypominającego grupę Laokoona. Grupę, jak się okazało, stanowili krasnale i krzyżaccy rycerze z plastiku. Wśród dziesiątków budek, baraczków i karuzeli kręciły się mamusie z pociechami i faceci przyozdobieni w fantazyjne turkusowe turbany oraz kamizelki z różowymi cekinami. Jeden z tych osobników trzymał za uzdę wielbłąda, a właściwie wielbłądzicę, której próbował dosiąść jakiś rozwrzeszczany bachor. Myślał, że już nic go w tym miejscu nie zdziwi, a jednak. Wśród budek zobaczył ni stąd, ni zowąd cały zwierzyniec. Gąskę z tabliczką, że to Gąska Balbinka; kózkę, która nóżki nie złamała; kaczkę - oczywiście dziwaczkę, kurę, a nawet dwie przybrudzone lamy. Koło tego zwierzyńca otwierał podwoje tabor cygańskiego króla. Sam król, z gębą marokańskiego złodzieja, razem z małżonką, siedział na tronie w jaskrawościach, na obrazie naturalnej wielkości. Obok stał barakowóz obity w środku czerwonym aksamitem , ozdobiony dodatkowo przymocowanym na suficie ogromnym lustrem w złoconych ramach. Wszystko tam zresztą kapało od złotej farby: stolik, na którym leżała bałałajka, krzesła, ramy obrazów, na których uwieczniono jelenie na rykowisku i całujące się łabądki. Skierował się do baru, który znajdował się w wielkim ceglanym budynku o wyglądzie jamy. W wejściu prawie potknął się o trzymającego halabardę rycerza, a właściwie pustą zbroję. Zbroja ze styropianu była tak lekka, że bez trudu przestawił ją dwa metry dalej. "Ojra, tarira ojra, tarira ojra, tarira raz, dwa, trzy" - dobiegła go dobrze znana melodia, w rytm której kiwały się w zaciemnionym wnętrzu trzy pary. Salę oświetlały tylko zielono-niebiesko- -pomarańczowe pulsujące światła dyskotekowe. W ich błyskach zauważył, że sal jest tu więcej. Podszedł zaciekawiony do brudnawego pozłacanego sznura, za którym stało ogromne łoże z baldachimem. W kominku mimo upału płonął ogień.
- Gabinecik zamówiony na dzisiaj wieczór - nie wiadomo skąd pojawił się przed nim turkusowo- -purpurowy kelner.