W laboratorium profesora ustało się mdłe, cieplarniane powietrze, oprowadzające wszystkie kontury chwiejną, rozdwojoną linią; jak muchy pod grubym szklanym kloszem słaniali się w nim rozleniwieni ze zmęczenia, senni asystenci.
Profesor z rozwichrzoną czupryną przelewał z retorty do
retorty
mętną białawą ciecz, mieszał ją z substancjami, zawartymi w szeregach probówek, przygotowując jakąś reakcję. Na zapytania P'an Tsiang-kueja odmrukiwał niezrozumiałe, niecierpliwie opędzając się przed nim rękoma. Niepodobna było wydobyć z niego ani słowa.
Na wpół nieprzytomni z wyczerpania asystenci zdawali się nie rozumieć zadawanych im pytań, odpowiadali nie od razu i od rzeczy.
|