Spod liliowego cienia markiz wyszedłem w blask słońca, niemal czerwony. Granatowa rzeka asfaltu, zdawało się, ruszy zaraz leniwym, bagnistym nurtem, pochłaniając lśniące auta i zmęczone dorożki. Szkliste powietrze drga nad nią jak wyziew podzwrotnikowego trzęsawiska.
Postanowiłem wstąpić do znajomych, mieszkających niedaleko. Klatka schodowa pogrążona była w mroku: okna zaklejone czarnym papierem. Uff. Raz wreszcie pozbyć się walizy. Zadzwoniłem dyskretnie. Cisza. Może śpią po obiedzie. Jeszcze raz... nic. Przycisnąłem guzik z pasją - trrr - trrr... nic. Tego nie przewidziałem. Siadłem pod drzwiami na walizce, wyjałowiony z
jakichkolwiek
pomysłów. Stopy piekły mnie, a łydki pęczniały coraz bardziej w cholewach. Pak, pak, pak, pak - pulsowała w nich krew.
Przede mną zaciemnione okno, uchylone troszeczkę. Widać fragment małego podwórka. Postanowiłem siedzieć tutaj, dopóki mi się nie znudzi.
|