Dziadek mój Jan Kapistran Żukrowski brał mnie, malca, za rękę i prowadził nad potok zarosły rokitą, na polany leśne jak do Bożej apteki. Uczył cierpliwie nazw każdej trawy i zioła, kazał je z zamkniętymi oczami rozpoznawać po zapachu roztartych listków czy kwiecia, po smaku gorzkawym lub cierpkim, tłumaczył, jakie moce w sobie kryją.
Słuchałem ciszy
śródleśnej
, trzepotu listków osiki, oddechu strzelistych sosen, ostrzegawczego skrzeczenia kraski. Zawsze mi brzęk trzmiela, dzwonienie świerszczy i szept migotliwych skrzydeł ważki bliższy był niż gwar kawiarni. Nie, ja nie jestem miejskim literatem, ja nawet lubię chodzić boso, mnie i ściernisko nie kole. Znam skuteczną moc wielu ziół, wiem, kiedy je należy zbierać i jak suszyć, żeby zachowały swą moc. Nalewkę na kwieciu dziurawca trzymam w mroku szafy, żeby nie utraciła rubinowego koloru. Wiem też, dlaczego panu młodemu zapobiegliwa teściowa smaży kłącza tataraku i podsuwa krem waniliowy. Dobre czary.
Widziałem, jak księdzu Andrzejowi pojaśniały oczy, uznał mnie za wtajemniczonego, nieledwie za kompana. Pochwycił moją dłoń i zaczął szeptem:
|