a śledczego ani analityka politycznego. Nie prowadził własnych dochodzeń - całymi dniami przesiadywał w parlamencie, rozmawiał z deputowanymi, z ich słów wyławiał plotki i strzępy informacji, które potem bez skrupułów wykorzystywał w swoich materiałach. - W pewnym momencie z profesjonalnego punktu widzenia jego materiały zaczęły być irytujące. Przede wszystkim chodziło mu o włożenie kija w mrowisko, o prowokację. Rzetelność dziennikarska miała dla niego znaczenie drugorzędne - mówi jego kolega.
Georgij - podobnie jak większość znanych dziennikarzy ukraińskich w tamtych latach - wykonywał też rozmaite "usługi" na zlecenie. - Takie były wtedy czasy, że dziennikarz, by przeżyć, musiał się zajmować czarnym piarem - opowiada Kipiani. Gii zdarzało się więc prosić kolegów, by pokazali w wiadomościach jakiegoś polityka czy biznesmena; czasem sam kręcił materiały na zlecenie. Dorabiał sobie także jako doradca medialny kilku wpływowych polityków. Kiedyś w parlamencie
rozdawał
innym dziennikarzom ulotki reklamujące firmę Bizon, potentata w imporcie paliw z Rosji. Nie było w tym nic szokującego, bo prawie każdy ze znanych dziennikarzy dorabiał sobie w ten sposób. Prosił kolegów, żeby w miarę możliwości informacje z ulotek wykorzystali w swoich materiałach. Po kilkunastu minutach do parlamentu wpadła żona Georgija, która w wielkim popłochu odbierała od wszystkich owe ulotki. Była przerażona. Prawdopodobnie Gija o mały włos nie wpakował się w awanturę, która mogła się dla niego skończyć wielkimi nieprzyjemnościami.
Równie szybko, jak Gija zrobił karierę w telewizji, jego szefowie zaczęli zastanawiać się, jak się go pozbyć.
|