Zabrał klucz z tablicy i otrzymawszy zapaloną lampkę wdrapał się nie bez trudu do swojej podniebnej facjatki. Wszedł i stanął jak wryty. Na jego łóżku spała jedna z córek domu, zwinięta w kłębek niby kotka, zerwała się jednak na jego wejście i bełkocąc jakieś słowa bez związku uciekła pozostawiając mu w rękach chusteczkę z ramion...
Nazajutrz podniósł się wyspany,
rzeźwy
i wesoły. Radosnym zdało mu się życie i wszystek świat. Świeciło słońce, wróble ćwierkały pod oknami, z ulicy płynęły gwary i nawoływania handlarzów, warkoty bębnów przeciągających wojsk; niezliczone dachy i kominy opływał modrawy welon powietrza, polśniewały radością okna, robiło się ciepło.
Sam patron przyniósł mu kawę i usługując z godnością, próbował indagować o rozmowie z Couthonem. Utraktował go przy tym nieco przydługim wywodem, sławiącym patriotyzm i potęgę triumwiratu, a wrogów jego wystawiając jako naczynia pełne bezecnych podłości, knujące zdrady z rojalistami. A wzburzony przypomnieniem nieprzyjaciół republiki, jął grzmieć jakby na trybunie:
|