osą jak szalone. Wszystko
miga w pędzie. Gałęzie uderzają głowy. Przegięci w tył, Matfiej i Prokop kładą
się na wodzach. Od nich wszystko zależy. Jeżeli sanie wywrócą lub zaczepią w
pędzie o drzewo, żywa noga nie wyjdzie z myśliwych. Czart stęka głucho.
- Przednia zabawa! Jak taniec z Tatary! - krzyczy wesoło młody Drohojowski.
- Waszmość pan dobrodziej nie strzelasz? - pyta wojewody, a nie otrzymawszy
odpowiedzi chwyta nabitą rusznicę gospodarza.
Pan Moczydłowski nie mówi nic, lecz wewnątrz zadygotał z oburzenia. Zuchwały młodzik. Bierze bez pytania rusznicę! Czy należy mu się dziwić? Stary pan podobniejszy jest już do trupa niż do żywego człowieka. - Wilki na przodzie - woła Matfiej. W istocie, ciemny wyjący kłąb sunie z naprzeciwka. Konie, chrapiąc boleśnie, rzucają się w bok między drzewa. Nie utrzyma ich żadna ludzka siła. Jeszcze moment, a rozbiją grędzioły o pnie. - Odcinać! - komenderuje łowczy. - Hospody!... - żali się Prokop. Pewnie, że szkoda koni, ale własna skóra milsza. Błyskawicznie Matfiej
przecina
postronki, obaj z Prokopem odrąbują dyszel. Wyzwolone konie rzucają się w prawo jak huragan. Przednie postronki tłuką kolana dyszlowym, dyszel wlecze się po ziemi, skacząc, stając prostopadle. Lecą jak dziwaczny gomon . Nadlatujące z przodu wilki skręcają w prawo za nimi. Część ścigającego stada dołącza się do nich. To jednak, co zostaje, wystarczy.
Osadzone w miejscu sanie zmieniają się w twierdzę. Ta twierdza musi wytrzymać
natarcie, dopóki drugie sanie nie nadjadą. Sąsiad Kulesza chwyta prosię z workiem,
rzuca daleko, jak najdalej. Niewielka ilość wilków zatrzymuje się przy tej nikłej
zdobyczy. Czart warczy głucho. Nie pozwoli wyrzucić się podobnie. Na razie jednak
jeszcze na to nie pora. Pochodnie płoną. Pachołcy machają nimi zamaszyście,
aż ogon skier owija myśliwych czerwonym koliskiem. Lepsza
|