Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_2002000000153
Tytuł:
Wydawca: W.A.B.
Źródło: Bóg zapłacz!
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_lit
Autorzy: Włodzimierz Kowalewski,  
Data publikacji: 2000
trwały rodzinne debaty; najważniejsze, że zdecydowali ostatecznie dać mi święty spokój z muzyką. Odetchnąłem, ale długo nie mogłem znieść niczego, co miało linię melodyczną, rytm i harmonię. Nawet w kościele, gdy zagrały organy, zamiast doznawać duchowego ukojenia, widziałem krzyżujące się nade mną klucze wiolinowe, brzuszki bemoli i chorągiewki ósemek. Spokojnie skończyłem siódmą klasę, ósmą, poszedłem do liceum. Nigdy więcej nie zaglądałem na bocznicę, unikałem nawet chodzenia w tamtą stronę.
W drugiej klasie liceum wybuchła purplemania. Wszyscy wyrywali sobie z rąk pocztówki dźwiękowe z Pijawką, mdleli przy ekstatycznym krzyku Gillana. Mówili z wypiekami, że jeszcze nikt nigdy nie zagrał niczego tak obłędnego i mocnego (nie istniało słowo "odlotowy"!), czatowali przy radiu z magnetofonami, bo posiadanie prawdziwej, przywiezionej "stamtąd" płyty Deep Purple było wtedy cudem większym niż odkrycie życia w kosmosie. Trzeci Program powoli sączył nagrania - a to Oko demona, a to Into the Fire, Child in Time, Highway Star. Jakieś pismo, bodajże "ITD", wydrukowało zdjęcie grupy, wiadomość rozeszła się błyskawicznie, za piętnaście minut w żadnym kiosku nie było już ani jednego numeru. Na przerwach z nabożeństwem oglądano potem niewyraźne obrazki, przedstawiające pięciu długowłosych facetów w cylindrach, dyskutowano o dzikich gitarowych solówkach Blackmore'a, nawet o poszczególnych uderzeniach w bębny Paice'a. Nie dawałem się w to wciągać, uciekałem od tych ludzi, dźwięków, grania, wyrazów i określeń, które się z nimi wiązały. W dalszym ciągu nienawidziłem z pełnym przekonaniem. Ale i na mnie przyszła pora. Kiedyś Wojtek, ten, co później został dziennikarzem i wyjechał, tak samo jak ja, zapominając widocznie o moim obrzydzeniu, puścił mi Fools, wiecie, z Fireballa. To było jak amok, jak kwas, jak torpeda. Wahałem się, broniłem, jednak nic dotąd w muzyce nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, żadna inna kompozycja, żadna harmoniczna konstrukcja nie potrafiła wtargnąć do środka tak głęboko, rozpłynąć się wzdłuż kości, sprowadzić pełen sprzeczności stan, w którym roznamiętnienie graniczyło z pewnością siebie i poczuciem mocy. Najpierw lejące się, rozmodlone organy, a potem ten potężny gitarowy riff - nagły wystrzał przy uchu, zrywający na równe nogi, aż do bólu świdrujący szczęki, i głos Gillana, ostentacyjny, pełen wściekłości i patosu, jakby śpiewał ostatnią pieśń ostatniego człowieka. Wreszcie wiolonczela grająca we mgle, snująca melodię ponurą jak ciemne opary; po uniesieniu i szaleństwie wzbierała gdzieś w środku rzeka skrywanych przed ludźmi łez, wypełzał na twarz grymas tkliwości, żalu nad sobą. Słuchałem tego kawałka trzydzieści, czterdzieści lat później i śmiałem się w kułak , ale wtedy naprawdę tak myślałem i czułem.
Od tej pory wchodziłem w muzykę coraz głębiej, musiałem przeżywać ją bardzo intensywnie, nazwy grup, nazwiska instrumentalistów zapisywały się w pamięci same, bez mojego udziału. Rock zaczął zastępować mi ojca i matkę, dziewczynę i przyjaciela, religię i Pana Boga. Dostawałem bańki w szkole, Magda, Gośka i Grażyna z III B kolejno szydziły z moich zalotów, widziałem śledzące mnie widmo śmierci, nie dawały mi wytchnienia przeczucia najokropniejszych klęsk, jakie tylko może podpowiedzieć wyobraźni