Zerwał szal i chustę, wepchnął do buta. Położył wszystko razem na śniegu. Potem odwrócił się i pobiegł ku skarpie. Najszybciej jak mógł. Nie czuł zimna. Wolałby czuć, ale nie czuł.
Za łagodnie pochylonym gołoborzem stok załamywał się gwałtownie, opadał w dół. Niewysoka skarpa wyglądała jednak paskudnie, była prawie, pionowa i oblodzona, a u podnóża zasłana piargami. Debrenowi mocno waliło serce, kiedy zbiegał ku krawędzi, ryzykancko skacząc z głazu na głaz. Rozsądek
podpowiadał
, że popełnia ten sam błąd, za który z tuzin razy sklął po drodze Lendę. Przecenia własne siły i lekceważy niebezpieczeństwo szczerzące zęby zza każdego kamienia. Całe gołoborze mogło runąć wraz z nim, zmiażdżyć go na papkę milionem cetnarów rozdrobnionej skały. Albo, co dużo prawdopodobniejsze, odmówić oparcia źle postawionej stopie. Obalić, rzucić o przeraźliwie twardą i zimną masę ludowych i kamiennych okruchów, połamać kości.
Nie powinien w ogóle wchodzić na to osypisko. Każdy fałszywy krok to niemal pewne zwichnięcie. Czyli klęska. Śmierć. Może nie jego, ostatecznie był czarodziejem i miał już jakie takie ubranie. Ale Lendy by nie dogonił. A musiał. Nie trzeba było być mistrzem w czytaniu śladów, by odczytać nieuchronny wyrok w tych, które pozostawiła. To dlatego poszła na skróty, wprost na urwisko. Nie miała już sił kluczyć.
|