Na nowym brzegu wcale nie było lepiej. To, co teraz mówili, nie bardzo już było ważne. Słychać było warkot traktorów zza górki. Prędko też skończyła się ścieżka nadbrzeżna. Musieli więc wyrzec się cienia i pójść jedyną możliwą drogą w dal od rzeki. Innocenty utykał coraz bardziej.
Znaleźli się w końcu na szerokim folwarcznym dziedzińcu; stał na nim domek i jeszcze jakaś mała szopa. W domku zapewne było biuro: na daszku łopotała bezwładnie
bladoróżowa
flaga, już postrzępiona. Szopa była szeroka tylko na tyle, że na jej ścianie mieścił się napis: "Naprzód, do zwycięstwa komunizmu!". Na dziedzińcu stało mnóstwo maszyn niewiadomego przeznaczenia, ceglastych od rdzy, pokrytych wypełzłymi plackami błękitnego i zielonego lakieru, maszyn ze słoniowymi trąbami, szczękami i hakami, kilka polowych kuchni i przyczep ze sterczącymi albo zwisającymi dyszlami - a wszystko to porozrzucane było i zapomniane na rozległym boisku, wybebeszonym i rozoranym tak, że nie było gdzie nogą stąpnąć. Tylko jeden człowiek, w czarnym od smaru kombinezonie, brnął od maszyny do maszyny i to pochylał się, to podnosił głowę, jakby czegoś szukał. Więcej nie było nikogo.
Na wzgórzu, opodal, terkotał traktor.
|